podróże osobiście

Na Malcie

Paweł Czapczyk

Na wyspie jest czas pracy, czas zabawy i czas spoczynku.

W ciągu dnia życie zamiera i ludzkie zwierzęta nocy odsypiają knajpiane tany, hotelowe gry i zabawy dla dorosłych oraz morskie kąpiele na granicy ryzyka. Bo na Malcie jest czas pracy, czas zabawy i czas spoczynku. Teraz akurat trwa sjesta. Temperatura w słońcu przekracza 50 stopni w skali zaproponowanej w 1742 roku przez Andersa Celsiusa. Ani jednej chmurki na niebie. Przelatujące samoloty nie zostawiają żadnej smugi, żadnego śladu poza węglowym. Żar leje się z nieba i totalna ekspozycja grozi omdleniem, udarem, zgonem.

Bugibba i wróble

Przed nami potyka się i przewraca rosła Wenezuelka – wapienne trotuary, owiewane solną bryzą, owszem, są niebezpiecznie czy wręcz skandalicznie śliskie. Z kolei nasadzone na skwerach palmy i juki są już na etapie liofilizacji lub zwęglenia. Nawet sukulenty mają dość – owocujące opuncje, całe ich zagajniki, skręcają się i marszczą jak starowinki.

I tylko czasem pomiędzy kamieniami pomykają endemiczne jaszczurki z gatunku Podarcis filfolensis. Gady te przystają, z morderczą żądzą wypatrują nielicznych bezkręgowców i mniejszych przedstawicieli własnego gatunku, podnosząc na przemian – jak na pustyni – rozgrzane niemal do czerwoności kończyny.

Endemiczna jaszczurka maltańska z gatunku Podarcis filfolensis. Fot. Paweł Czapczyk

Do znudzenia podziwiamy skały i kamienie z odciskami z przeszłości geologicznej naszej planety. Krajobraz niemal księżycowy: skalne niecki i zagłębienia, wypełnione skrystalizowaną solą lub słoną cieczą, wyglądają jak kratery.

Ptaków nie dostrzegam, ale jutro przed świtem, jeszcze po ciemku, podreptam do rezerwatu (Salina Nature Reserve), gdzie dwa tygodnie temu widziano flamingi. Spotkam tam czaple nadobne i mewy czarnogłowe. Przede wszystkim jednak porozmawiam z Joe, fotografem przyrody z Wyspy, który pokaże mi zdjęcia wszystkich możliwych czapli, kilku brodźców i zimorodka, a nade wszystko bajecznie wyglądającego parzydełkowca (Cotylorhiza tuberculata), zwanego tu nie bez kozery fried egg jellyfish. Jego widziane od góry parasolowate ciało, w środku wypukłe i pomarańczowożółte a spłaszczone i jaśniejsze na obrzeżach, nieubłaganie przywodzi na myśl klasyczne jajko sadzone. Kruczoczarny Joe, odziany jak należy w szaty w barwach ochronnych i kamuflujących, poleci mi przyjechać do rezerwatu w marcu. – Wtedy na przelotach robi się tu ptasio, krzykliwie, gwarno. Również nad samym morzem dużo się dzieje – będzie przekonywał, życząc mi udanych kadrów.

Nad czystością wybrzeża czuwa na Malcie lotna brygada sanitarna, czyli wróble śródziemnomorskie (Passer hispaniolensis), zwane tu wróblami hiszpańskimi. Na zdjęciu widoczny jest ich przedstawiciel. Ten pionierski gatunek, nieco większy i efektowniej ubarwiony od naszego wróbla domowego (Passer domesticus), pozostaje na razie niezagrożony wyginięciem, choć – w skali globu – już notuje się spadek populacji. Fot. Paweł Czapczyk


W Zatoce Świętego Pawła

Na ryby wypływamy pod wieczór. Małomówny Silvio jest kapitanem co się zowie: żuje orzeszki ziemne, pije schłodzoną colę i spod półprzymkniętych powiek bezbłędnie kieruje rozklekotaną łajbą, która pamięta jeśli nie czasy konkwistadorów, to wielkiego mistrza zakonu maltańskiego na pewno. Już go lubię. Jego pomocnik, rączy i zręczny Filipińczyk Henry, śmiga po rozbujanym pokładzie, na którym ja co i rusz tracę równowagę. Co wyłowimy z głębin? Tego nie wie nikt, ale Moby Dick czy gigantyczny marlin, którego stary Santiago z powiastki Hemingwaya złowił po osiemdziesięciu dniach posuchy, raczej nam nie grożą.

Tymczasem A., która koniecznie chciała mi towarzyszyć, już po kwadransie gorzko tego żałuje, bo – na pełnym morzu i w długo zachodzącym słońcu – zamiast brązowieć, zielenieje. Cóż, przeżywa katusze choroby morskie, która mnie i dwóch płynących z nami Węgrów ani nie obchodzi, ani nie dotyka.

Morze Śródziemne w Zatoce Świętego Pawła potrafi uwodzić: raz jest turkusowe, raz lazurowe, a raz granatowe. Stajemy się lepcy od słońca, potu i soli, bo mokra i ciepła bryza smaga nasze półnagie ciała. Gdzieś w tym rejonie – według podań – rozbił się okręt z Apostołem Narodów na pokładzie.

Opływając Archipelag Maltański. Fot. Paweł Czapczyk

Otacza nas spiętrzona historia – trochę biblijna i trochę włoska, trochę francuska i jeszcze mocno arabska, a nade wszystko angielska – nabrzmiała zabytkami architektury i dziełami sztuki, które budzą zazdrość kontynentu. Uwypuklona surowymi skalistymi krajobrazami, pełnymi grot, tajemnych przejść i czeluści. Wszystko to składa się na genius loci północnej Malty. Również o tej krainie mógł myśleć wielki znawca Śródziemnomorza, Fernand Braudel, gdy pisał, że region Morza Śródziemnego to tysiąc rzeczy naraz. Nie jeden krajobraz, lecz niezliczone krajobrazy. Nie jedno morze, lecz cała ich plejada. Nie jedna cywilizacja, lecz cywilizacje nawarstwione jedne na drugich.

Ciągle płyniemy. Kołysząc się, arytmicznie przechylamy się z burty na burtę. Henry siedzi po turecku na dziobie i wypatruje przypowierzchniowych ławic ryb. Nic z tego. Na wyciągnięcie ręki mamy burzyki śródziemnomorskie, ginące ptaki, które pierwszy raz widzę na oczy. Przelatują, żerują, siadają na wodzie. Aparat fotograficzny mam niestety schowany głęboko. Teraz trollingujemy. Przepływamy w pobliżu farm tuńczyków, ale żaden z kilkunastokilogramowych niebieskobokich osobników nie daje się zwieść i skusić na nasze błyszczące, pomykające w toni przynęty. Wtem się zatrzymujemy, zakotwiczamy i w lekkim dryfie próbujemy coś złapać z gruntu. Silvio wskazuje miejsce, a Henry uzbraja nasze wędki w przypony, haczyki i kalmari, czyli obłe, wyposażone w kłębiące się ramiona ciała kałamarnic. Z kołowrotków wysnuwamy zwoje plecionki i spuszczamy ją na głębokość 50 metrów. Aż do dna. I jigujemy. Jigujemy. Najlepszy okazuje się Silvio, który, łowiąc z ręki i ryzykując bolesne otarcia palców i dłoni, po mistrzowsku operuje plecionką. Żadna z ryb się nie zmarnuje, wszystkie zabiera do domu.

Zachód słońca w Zatoce Świętego Pawła. Fot. Paweł Czapczyk

Kiedy w końcu ciemności zalewają niebo, a morze pokrywa się kosmatą włókniną, wracamy do Bugibby. Nocny rejs małym kutrem bez świateł staje się kursem w stronę wieczności, dając nam przedsmak tego, czym może być prawdziwa metafizyka. Z zadumy i bezczasu wytrąca nas gwar, który po wodzie niesie się szeroko i daleko od portu. Bo gorące miasto, Bugibba, żyje chwilą. Rozświetlone i rozśpiewane, oddycha pełną piersią. Tak jest od zmierzchu. Tak będzie do świtu, kiedy temperatura powietrza zacznie nieubłaganie wzrastać, a wszyscy przyjezdni nagle się zgarbią, zwiotczeją i zwiędną. I, powłócząc nogami, udadzą się na spoczynek.

Zachód słońca w okolicy Bugibby. Fot. Paweł Czapczyk

Boat party

W ramach rekompensaty proponuję A. romantyczny wieczór – wybieramy się w zatokowy rejs w stronę wysp Comino i Gozo, reklamowanych aż do znudzenia przez wszystkie biura podróży. Specjalnie na zachód słońca. Ma być spokojnie, beztrosko, upojnie. – W pobliżu nie zobaczycie innych jednostek pływających, tylko wasz katamaran – zapewnia nas Tom, który przyjechał z Londynu i na deptaku wciska turystom bajkowe wycieczki. Robi to błyskotliwie, a jednocześnie z nieskrywaną brytyjską wyższością – postkolonializm i lordowską mość ma wypisane na twarzy.

Oczywiście dajemy się nabrać. „Nasz katamaran” wkrótce po rozwiązaniu lin cumowniczych i opuszczeniu kei zamienia się w rozhulaną tancbudę. Strumienie rave i dubstep skutecznie zakłócają akustyczny rytm fal morskich. Na pokład wjeżdżają drinki. Na wyścigi zaczynają się skoki do wody. Dwóch młodzieńców splecionych w tanecznym uścisku tworzy jeden dwugłowy organizm. Ktoś wykonuje powłóczyste ruchy w zwolnionym tempie, ktoś inny zatraca się w somnambulicznym tańcu. Przeważają młode Włoszki i młodzi Włosi. Niektórzy z nich palą zioło, którego posiadanie (na własny użytek) nie jest na Malcie zabronione. Z drugiej strony, na rozwody zezwolono tu dopiero w 2011 roku, kraj jest katolicki, a na straży uczuć religijnych stoi konstytucja państwa. Kątem oka dostrzegam, jak dwudziestoletnia Koreanka o urodzie porcelanowej lalki w nieco wyuzdanych pozach przyzywa swego bladolicego, łysego partnera, który mógłby być jej pradziadkiem. Jej gibkie ciało w wężowych ruchach doskonale imituje figury tańca na rurze. Ciekawe, jak to się skończy, skoro pradziadek nie może na razie wstać z miejsca. Boat party trwa. Patrzę na A., patrzę na morze, a potem się wyłączam. Przedwczoraj byliśmy w Valletcie.

Valetta – widok z tarasu Wysokich Ogrodów Barakka. Fot. Paweł Czapczyk


Valletta i Caravaggio

Położony w centrum stolicy Pałac Wielkiego Mistrza, który podczas brytyjskiego panowania stał się siedzibą gubernatora, a dziś służy prezydentowi Republiki, to trzy w jednym: przypomina okazałą prochownię czy raczej zbrojownię, jest muzealną izbą pamięci i przestronną rezydencją z imponującymi malowidłami. Powidoki mam nadal pod powiekami, jednak płowieją one na podobieństwo wewnętrznego kamienistego dziedzińca pałacu – i blakną w mojej pamięci. Z kolei miejsce półtorarocznego pobytu Samuela Taylora Coleridge’a, przekształcone w ekskluzywny hotelik, budzi spory niedosyt. – This is for private members only – słyszę, gdy wchodzę do środka. Legendarny poeta z Krainy Jezior, o pucułowatej twarzy i marzycielskich oczach, który w kwiecie wieku uzależnił się od opium i wedle stereotypowych wykładni był mocno odklejony od rzeczywistości, na gorącej wyspie dał się poznać jako sumienny administrator i mądry rozjemca waśni i sporów. Została po nim lapidarna inskrypcja na marmurowej tabliczce przykręconej do gmachu hotelowej oficyny.

W Pałacu Wielkiego Mistrza. Fot. Paweł Czapczyk

Tym, co przenika do mojej jaźni głęboko, jest dopiero kontemplacja płócien Caravaggia. Dwie prace, Święty Hieronim i Ścięcie św. Jana Chrzciciela, które z dyskretnym pietyzmem wyeksponowano w oratorium, tworzą swoiste enklawy w ociekającej złotem, bogato inkrustowanej płaskorzeźbami i unikatowymi mozaikami konkatedrze św. Jana. Zwłaszcza do drugiego płótna, jedynego dzieła podpisanego przez artystę, pielgrzymuje się w otulinie ciszy i mroku, bo przecież minimalizm otoczenia jest największym sprzymierzeńcem skupienia i uważności. Barokowy realista i światłoczuły geniusz, jakim był Caravaggio, tak bardzo wyprzedzał swój czas, że stał się artystą niemal nam współczesnym. Wiodąc życie hulaszcze i awanturnicze, grą świateł i cieni – jak nikt przed nim i nikt po nim – potrafił ukazać psychofizyczną niejednoznaczność portretowanych postaci.

Michelangelo Merisi da Caravaggio przybył na Maltę na zaproszenie wielkiego mistrza Alofa de Wignacourt w 1608 roku. Pasowany na kawalera joannitów i mianowany nadwornym malarzem zakonu, nie zaznał jednak spokoju. Wkrótce pobił współbrata, rycerza zakonu, a potem uciekł na Sycylię. Do końca życia, który nastąpił najprawdopodobniej w drodze do Rzymu, ścigały go boginie zemsty.

Ścięcie św. Jana Chrzciciela – demonstracja światłocienia i techniki malarskiej. Fot. Paweł Czapczyk


Noc krabów

Lata świetlne temu, będąc studentem pierwszego roku polonistyki, pisywałem krótkie recenzje książkowe do lewicowego wówczas tygodnika „Wprost”. Obok kilku książek, które mi „leżały”, pewnego dnia w redakcji czasopisma dostałem do omówienia amerykański horror pod wszystko mówiącym tytułem Noc krabów. Dziś już nie pamiętam autora tego niemożebnego powieścidła – przykładu nieskrępowanej niczym grafomanii, kwintesencji niezamierzonej groteski, erupcji koszarowego komizmu. I tylko jedna mroczna scena utkwiła mi w pamięci: oto krwiożercze kraby, niczym japońska Godzilla, wychodzą z morza na ląd, by zapanować nad naszą biedną planetą. A przypomniała mi się nagle, kiedy o piątej rano wyruszyłem na kamieniste wybrzeże w Bugibbie, by fotografować linię brzegową Morza Śródziemnego.

Krab z gatunku Pachygrapsus marmoratus (okolice Bugibby). Fot. Paweł Czapczyk

Do świtania był może kwadrans. Przede mną rozpościerała się kraina śliskich i porowatych bloków wapiennych, różnej wielkości strzelistych wzgórków, niecek, grot i kraterów oraz kilkunastocentymetrowych i kilkumetrowych głęboczków – czasem wypełnionych morską wodą z pianą, a czasem już tylko skrystalizowaną solą.

Przestępując z nogi na nogę z gracją składającej jaja kuropatwy i balansując na kamieniach ze zręcznością Tarzana na emeryturze, powoli posuwałem się naprzód: skała po skale, głęboczek po głęboczku. A kiedy w końcu przysiadłem i zamarłem, zaczęły wyłaniać się one. Wypełzały z dna morskiego. Wychodziły ze szczelin, wychylały się z czeluści.

Tak oto wstawał świt.

Zdjęcie główne: Na Archipelagu Maltańskim, fot. Paweł Czapczyk