artykuły podróże styl życia lente znaczy powoli

Roquebrune-Cap-Martin

Olaszka

Droga na najładniejszą plażę Lazurowego Wybrzeża wiedzie przez rozczarowanie i desperację. Zaczyna się niepozornie. Kupujesz bilet do Cannes i wyobrażasz sobie wielki splendor, który wkrótce stanie się twoim udziałem. Myślisz, że będziesz jak Zelda Fitzgerald – siorbać mule i żłopać Pastis, w bieli i kapeluszu z obscenicznie wielkim rondem...

Droga na najładniejszą plażę Lazurowego Wybrzeża wiedzie przez rozczarowanie i desperację. Zaczyna się niepozornie. Kupujesz bilet do Cannes i wyobrażasz sobie wielki splendor, który wkrótce stanie się twoim udziałem. Promenady, owoce morza, jachty, lawenda, sosny alepskie i czyściutki piasek ciągnący się od Nicei do St. Tropez niczym czerwony dywan na słynnym festiwalu. Myślisz, że będziesz jak Zelda Fitzgerald – siorbać mule i żłopać Pastis, w bieli i kapeluszu z obscenicznie wielkim rondem. Luksus wydaje ci się czymś naturalnym i gwarantowanym – w końcu Riwiera Francuska rządzi się własnymi prawami.

Kwadrans w Cannes i nie masz już złudzeń. To nie jest kraj dla biednych ludzi, a stolica europejskiego filmu to najbardziej nieegalitarne miasto świata. Turystów dzieli się tu na kasty i umieszcza w odpowiedniej części miasta. Cannes znane z kolorowych broszur i magazynów podróżniczych jest w rzeczywistości tylko wąskim pasem wytwornych restauracji, luksusowych butikowych hoteli i imponujących, pięciogwiazdkowych molochów z własnym kasynem. Kto nie ma pieniędzy, ten nie ma tu czego szukać. Strategia “zakwateruję się w szesnastoosobowym dormie i zjem bagietę z supermarketu” po prostu nie zadziała, bo gdzie nie pójdziesz, tam noc kosztuje pięćset euro, a w sklepach nie ma bułek, tylko ciuchy od Ralpha Laurena. Jeśli cię nie stać – lądujesz w zapyziałym bezgwiazdkowym hoteliku przy dworcu i pocieszasz się myślą, że wino z Monoprixa wypite na plaży też dostarczyć może niesamowitych doznań.

Widok z Roquebrune Cap-Martin. Fot.: penjelly /Flickr
Widok z Roquebrune Cap-Martin. Fot.: penjelly /Flickr

Plaża nie bez przyczyny jest światełkiem w tunelu. Dostęp do piachu i wody to przecież niezbywalne prawo każdego człowieka, bez względu na zasobność portfela. Plaża z zasady jest demokratyczna. Ale nie na południu Francji. Okazuje się, że tutaj właśnie na plaży najlepiej widać rozwarstwienie społeczne i ekonomiczną segregację. Molochy z kasynami zapewniają swoim gościom prywatny dostęp do morza. Woda jest tu stosownie lazurowa, aura stosownie ekskluzywna. Zupełnie cię nie dziwi, że śmietanka turystyczna pragnie piachu o podwyższonym standardzie. “Płacą tysiące, niech mają!” – kwitujesz wspaniałomyślnie. Po co się naburmuszać, kiedy możesz rozłożyć własny ręczniczek sto metrów dalej. Ale nie! Obok plaż prywatnych powstały kuriozalne twory: plaże ogólnodostępne, ale płatne. Za dwadzieścia euro kupujesz sobie możliwość klapnięcia na piachu tuż przy brzegu. Dorzuć jeszcze piętnastkę, a zyskasz prawo do położenia się na plastikowym leżaku, łokieć w łokieć z łysym panem w kusych kąpielówkach, który, pod pretekstem częstowania cię miętówkami, umili sobie popołudnie zaglądaniem ci w dekolt. Kolejna dycha – i masz już parasol, którym trochę się od pana odgrodzisz. I jeszcze pięć euro na wypożyczenie ręcznika, jeśli akurat nie masz go przy sobie. Słowem, wystarczy pięćdziesiąt euro dziennie, żeby zapewnić sobie dwa metry kwadratowe przestrzeni w miejscu, które powinno być mniej więcej darmowe, bo jest bezinteresownym podarunkiem od magicznego procesu erozji dla całej rasy ludzkiej bez wyjątku.

Plaża publiczna w Cannes istnieje, bo musi; charakteryzuje się zaś tym, że przez pół godziny krążysz wśród skłębionych ciał, by wreszcie klapnąć w miejscu, gdzie piasek robi się syfny i szorstki. Z zachwytu, że udało ci się uniknąć opalania na stojąco, prawie nie zauważasz, że leżysz między śmietnikiem (z którego malowniczo wysypują się plastikowe kubki i opakowania po czipsach), a kopcem z kiepów. “Poczytam książkę i zapomnę o brudzie i smrodzie” – postanawiasz, ale nie dajesz rady, bo co trzy minuty podchodzi do ciebie handlarz, który próbuje ci wcisnąć wszelkie dobra i usługi w rodzaju różowego wina, rozcieńczonego mojito, popcornu, masażu, pareo, tatuażu z henny, mulinowych bransoletek i świecących patyczków w neonowych odcieniach. To właśnie wtedy uświadamiasz sobie, że jesteś w piekle.

Następnego dnia idziesz na stację i kupujesz bilet na regionalny pociąg, który kursuje wzdłuż wybrzeża. Misja? Znaleźć tę upojną riwierę z Rajskiego ogrodu Hemingwaya. Położone zaledwie osiem minut od piekła Juan-les-pins zachwyca spokojem, przyrodą i dostojnymi willami z belle époque, ale plażę ma niemal równie rozczarowującą i rozjazgotaną, co Cannes. Jedziesz dalej. W Nicei masz nadzieję na dużo darmowego piachu. Piach jest, ale rozsiadło się na nim trzy czwarte ludności świata. Jedziesz dalej. Mijasz Monte Carlo i z przerażenia, że zaraz dojedziesz do Włoch, wysiadasz na stacji, której nazwa nie przechodzi ci przez gardło: “Roquebrune-Cap-Martin”.

To niewielkie miasteczko, kiedyś drugi dom Coco Chanel, słynie z długiej i barwnej historii, absurdalnie pięknych widoków, starówki malowniczo wbitej w zbocza Alp i drzewa oliwnego, które rośnie tu od dwóch tysięcy lat. Jednak żadna z tych rzeczy nie może dorównać perspektywie zanurzenia się po samą szyję w morskie fale. Idziesz więc w dół, zupełnie nie wiedząc, czego się spodziewać. Czy u kresu znajdziesz luksusowe lido dla bogaczy, którzy licznie zamieszkują tę okolicę? A może zatłoczone publiczne mikrokąpielisko i budy z goframi? Na plażę (o której istnieniu informują cię prowizoryczne znaki) prowadzą strome, kręte, kamieniste schody. Kluczysz, ślizgasz się, myślisz “umrę, zanim będzie mi dane usmażyć się na riwierze!”. Strużki potu spływają ci po skroniach, brodzie, szyi, a te przeklęte schody zdają się nie mieć końca.

Turkusowa woda w Roquebrune-Cap-Martin. Fot.: Christophe Galinier / Flickr
Turkusowa woda w Roquebrune-Cap-Martin. Fot.: Christophe Galinier / Flickr

Wbrew swoim oczekiwaniom docierasz jednak na plażę. Z wrażenia odbiera ci mowę. W pierwszej kolejności zachwycasz się tym, czego nie ma: sprzedawców mojito, płatnych leżaków, drogich knajp z owocami morza i… ludzi. Tak! Ta malutka plaża w zatoczce, której zdjęcie powinno widnieć w każdej encyklopedii pod hasłem “opalanie na południu Francji”, jest zupełnie pusta. Może to te bezkresne schody, a może fakt, że zamiast na piachu leży się tu na małych kamyczkach; dość, że jest szczyt sezonu, a tutaj błoga cisza i pustka. Woda ma śliczny, zielony kolor. W oddali bieli się imponujący jacht. Wbiegasz do morza, płyniesz przed siebie, a kiedy w końcu zatrzymujesz się i odwracasz, łzy szczęścia napływają ci do oczu. Zbocza Alp, prześlicznie upstrzone różnokolorowymi domkami, łagodnie osuwają się w morskie fale. Czy to nie nad tym połączeniem gór i wody rozpływali się poeci? Powietrze pachnie solą, sosną i spokojem. Już rozumiesz, o co chodziło amerykańskim modernistom, nad czym rozpływał się Picasso, co przyciąga hollywoodzkie gwiazdy i bogów szołbiznesu. Ten luksus to nie kasyna, nie Dom Perignon, to coś zupełnie innego. Nurkujesz w zielonej głębinie, a kiedy się wynurzasz, myślisz: “Gdyby tu był mój dom, to spałabym lepiej, jadła zdrowiej, nosiła wygodniejsze ubrania i chodziła bardziej wyprostowana.”

Powrót do zgiełku Cannes zajmuje ci dziewięćdziesiąt osiem minut. Mokry kostium zrobił ci plamę na tyłku, morski piasek przywarł do ud i łydek. “Czy ja naprawdę spędziłam trzy godziny w pociągu, żeby znaleźć riwierę na riwierze?” – pytasz samą siebie z niedowierzaniem. Odpowiedź nasuwa się sama: “Tak, ale mogłabym to robić codziennie!”. Są bowiem warte każdej podróży: ta morska zieleń, ta pustka, ten spokój.

 

Zdjęcie główne: Cap-Martin, Christophe Galinier/Flickr