artykuły kultura książki ludzie wywiady

Ucieczki neapolitańskie. Rozmowa z Maciejem Henem, autorem powieści Solfatara

Julia Wollner

Jest lato 1647 roku. W Neapolu wybucha krwawa rewolucja, którą dokumentuje jeden z pierwszych dziennikarzy, niejaki Fortunato Petrelli. Niepokojąc się o swoje życie, przystępuje też do spisania własnej biografii. O tym, jak powstawała, opowiada nam dzisiaj autor doskonałej powieści historycznej Solfatara: Maciej Hen.

Przeczytawszy Pana pierwszą książkę, Według niej, a teraz Solfatarę, pomyślałam sobie, że Pan, być może, ucieka od naszej rzeczywistości: w odległe epoki historyczne, w stylizowany język, w świat, który istnieje już tylko na kartach grubszych i cieńszych ksiąg.

 

Nie, to nie jest ucieczka. Mam nadzieję, że przez te książki udaje mi się od czasu do czasu powiedzieć czytelnikowi coś od siebie. I że to, co mówię, ma odniesienie do współczesności. To, że są to powieści, których akcja rozgrywa się w odległych epokach, niewiele zmienia. Moi bohaterowie to, w moim przynajmniej zamierzeniu, ludzie tacy, jakich poznałem w życiu. Czyli nasi współcześni. Jestem przekonany – to wynika z moich lektur, obserwacji i przeczuć – że ludzie sprzed stuleci, czy też ludzie odległych kultur, różnią się od nas tylko bardzo powierzchownie. O wiele głębsze są różnice indywidualne, to, że każdy z nas jest inny, ma inną wrażliwość, temperament i tak dalej, ale tu znowu jednak występuje pewna powtarzalność. Oczywiście, epoka też wywiera swoje piętno na człowieku, chociażby różne etapy rozwoju techniki – widzimy to doskonale wokół siebie. Mimo wszystko jednak będę się upierał, że obserwacje poczynione dzisiaj można zastosować do każdej epoki. Działa to, rzecz jasna, także w drugą stronę. Właśnie dlatego dawni pisarze, dawna muzyka, malarstwo, kino są dla nas ciągle aktualne. To samo zresztą dotyczy większości science fiction. Bohaterowie Lema, przynajmniej ci pierwszoplanowi, myślą i czują kategoriami zrozumiałymi dla nas, a więc naszymi. Stają wobec wyzwań, które my możemy sobie przedstawić tylko spekulatywnie – mam na myśli wszystkie sprawy z czasoprzestrzenią, alternatywnymi formami życia, myślącymi oceanami, ale też różne utopie przyszłości. Pozwala to czytelnikowi spojrzeć z nowej perspektywy na świat, który go otacza. Wracając do powieści historycznej, wydaje mi się, że atutem nie do pogardzenia jest tu dla pisarza atrakcyjny koloryt, pewna egzotyka, którą można próbować zauroczyć czytelnika.

Bez wątpienia, w sposób nie tylko metaforyczny, ucieka jednak główny bohater Solfatary. Czy pomysł na konstrukcję powieści, osnutej niejako wokół tej jego ucieczki, był dla Pana punktem wyjścia, czy też pojawił się już w trakcie pisania tekstu?

On ucieka przez chwilę, ale potem wraca. Nie mogłem go na zbyt długo wyprowadzić z Neapolu, bo nie mógłby nam opowiedzieć, co tam się wydarzyło! Wątek ucieczki z miasta pojawił się na etapie układania bardziej szczegółowych rozwiązań fabularnych. Natomiast metaforycznie można rzeczywiście powiedzieć, że on ucieka w przeszłość, we wspomnienia, które stają się ważniejsze od akcji pierwszoplanowej.

W Pana książkach zachwycają mnie trzy rzeczy: niespotykana już dzisiaj dbałość o szczegóły, piękny język i refleksja nasuwająca się po lekturze. W odniesieniu do tego ostatniego zastanawiam się, czy ma Pan poczucie pewnej misji głoszenia otwartości, tolerancji? Czy może coś sobie dopowiadam, doszukując się w Pana tekstach wątków ważnych dla mnie samej?

Nie będę się wypierał. Oczywiście jednak staram się te wszystkie dydaktyczne przesłania podawać nie wprost, żeby nie wyszła z tego jakaś agitka. Mam nadzieję, że większości czytelników nawet nie przyjdzie do głowy, że oto właśnie zostają poddani podprogowej indoktrynacji – chociaż, między nami mówiąc, tak właśnie jest.

Solfatara, opowieść o Neapolu sprzed kilku wieków, pokazuje wiele uniwersalnych prawd o rewolucji, o polityce, o władzy, o tym, co robi ona z człowiekiem. Jak pamiętam, w jednej z naszych rozmów powiedział mi Pan jednak, że nie starał się zawrzeć w powieści jakichś zawoalowanych odniesień do obecnej sytuacji politycznej.

Na pewno nie wprost. Nie lubię takich powieści z kluczem, to nie moja bajka. Często natomiast, wprowadzając jakiś autentyczny epizod rewolucji Masaniella, uśmiechałem się pod nosem, dostrzegając w nim pewne analogie, być może czytelne tylko dla mnie. Analogie do wydarzeń historycznych innych epok, o których uczyłem się w szkole, albo takich, które rozgrywały się na moich oczach, czy nawet współczesnych. Takich smaczków można pewnie w Solfatarze trochę znaleźć. Dla mnie jednak ważniejsze jest to, że próbuję przedstawić moje spojrzenie na pewne mechanizmy, które ujawniają się automatycznie, gdy powstaną odpowiednie warunki. Mam nadzieję, że ich znajomość pozwoli czytelnikowi nieco bardziej przenikliwie patrzeć na to, co dzieje się wokół niego. Nie chcę jednak – ani w książce, ani w wywiadach – pokazywać palcem, o co konkretnie chodzi; tym bardziej, że powinno się to dać zastosować także do tego, co się dopiero będzie dziać. A przecież dziś żadne z nas nie ma pojęcia, co się wydarzy.

Nie mamy, to prawda; z drugiej jednak strony wszyscy wiemy na przykład, jak widziana jest teraz Polska na arenie międzynarodowej… Nota bene, w Pana neapolitańskiej powieści nie brakuje polskiego akcentu – mam oczywiście na myśli postać Ligęzy. Nie zarzucano Panu, że, na zasadzie pars pro toto, postawił Pan nasz naród w negatywnym świetle?

Nie, dlaczego? Pani uważa, że Ligęza nie wystawia Polsce dobrego świadectwa? Nie takie były moje intencje. Ja bardzo lubię tego faceta. Właśnie dlatego, że go lubię, przeszczepiłem go z powieści mojego ojca Crimen, gdzie jest jedną z głównych postaci drugoplanowych – czy nawet jednym z głównych bohaterów. U mnie jest go mniej i poznajemy jego losy na kilka lat przed akcją Crimenu, kiedy jako banita tułał się po obczyźnie. Próbowałem zrobić z niego krzyżówkę znanego stereotypu polskiego szlachcica – trochę zabijaki, trochę kobieciarza, trochę awanturnika – z czymś, co daleko od tego stereotypu odbiega. Ligęza jest ciekawy świata, ma zainteresowania literackie, intelektualne, filozoficzne, wyprzedza swoją epokę jako wolnomyśliciel; z upodobaniem posługuje się ironią, a jednocześnie widać, że to dobry człowiek. Owszem, ma problem z alkoholem – to po to, by nie wydał się zbyt wyidealizowany. Poza tym tak jest u ojca.

Zostawmy wątki polskie i wróćmy na Południe. Blisko 1000 stron opowieści o Neapolu jest bez wątpienia niezwykłą gratką dla miłośników Włoch, których, jak Pan wie, nie brakuje wśród czytelników tego portalu. Nie mogę nie zadać banalnego pytania o to, dlaczego ze wszystkich miast świata wybrał Pan akurat właśnie to? Pytanie to odniosę oczywiście także do umiejscowienia akcji w czasie. Dlaczego akurat ten moment w historii? I jak, na Boga, trafił Pan akurat na tę mało znaną, południowoeuropejską rewolucję?!

To nie był punkt wyjścia. Chciałem napisać opowieść o historii powstania obrazu, którego autorem jest prawdopodobnie François de Nomé, choć zdania co do tego są podzielone. Nie wiem dlaczego, ale zafascynował mnie dawno temu, gdy miałem czternaście lat. Miał przy tym tę zaletę, że jego autor nie był dotychczas literacko wyeksploatowany. Kiedy zacząłem badać temat, doprowadziło mnie to do Neapolu. Poczytałem sobie trochę o historii tego miasta i tego królestwa i pomyślałem, że ciekawie byłoby połączyć mój temat z rewolucją Masaniella, która wydała mi się bardzo atrakcyjna jako tło. I tak, krok po kroku, wyłonił się pomysł na opowieść, której narratorem będzie ktoś fikcyjny, ale też zakotwiczony w autentycznej i do tego sensacyjnej historii; ktoś, kto byłby jakoś związany z François de Nomé. Trzeba było jednak pokonać problem, jakim jest fakt, że de Nomé znika z radarów około 1623 roku, na blisko ćwierć wieku przed rzeczoną rewolucją. Oznaczało to, że muszę mieć więcej niż jeden plan czasowy, co z kolei naprowadziło mnie na pomysł, żeby nawiązać do formy powieści szkatułkowej. Jej niedościgły wzór stworzył wielki Jan Potocki, a ja pomyślałem sobie, że jeżeli uda mi się choć trochę do niego zbliżyć, to nie będzie źle.

Bez wątpienia doskonale odmalował Pan dla nas panoramę siedemnastowiecznej Kampanii. Czy równie dobrze zna Pan dzisiejszy Neapol? Zastanawiam się, jak bardzo fascynującym doświadczeniem byłoby odwiedzenie tego miasta w towarzystwie Pana jako cicerone…

O, muszę Panią rozczarować. Byłem w Neapolu bardzo krótko – pojechałem tam z żoną w 2005 roku, mając bardzo ograniczony czas i środki na dokumentację. Codziennie, przez 5 dni, od 9 rano do wieczora chodziliśmy po mieście pieszo, przemierzyliśmy je wszerz i wzdłuż na ile się dało, a komunikacji miejskiej użyliśmy tylko raz, żeby zobaczyć tytułową Solfatarę. Kupiliśmy wtedy między innymi stare plany miasta w muzeum Certosa di San Martino, jak również książeczkę I vicoli di Napoli pana Luigiego Argiulo, z której zaczerpnąłem potem mnóstwo cennych informacji.

I przedtem, i potem czytałem co się dało; dziesiątki razy sprawdzałem każdy szczegół w internecie, podglądałem topografię w Google Earth. Warto jednak pamiętać, że układ miasta w wielu partiach zmienił się od XVII wieku; zmieniły się też nazwy ulic, a nawet niektórych kościołów. Pewne emblematyczne budynki jeszcze wtedy nie istniały. Starałem się nie dać złapać na takich rzeczach, ale nie, nie jestem znawcą Neapolu. Myślę jednak, że dobrą zabawę mogliby mieć ci czytelnicy, którzy zwiedzaliby Neapol – a także Rzym, Mantuę, Turyn, Paryż, Metz, Wenecję – z Solfatarą w ręku. Muszą tylko nastawić się na niespodzianki: przykładowo, ówczesny Place Royale w Paryżu dzisiaj nazywa się Place des Vosges. Takich zmyłek jest w książce sporo.

Skoro odmawia Pan bycia moim przewodnikiem, to pozwolę sobie zapytać Pana o inne zawody, w których, obok pisania, pracował Pan i pracuje. Dwa z nich wydają mi się w kontekście Solfatary szczególnie istotne. Mam na myśli dziennikarstwo – dziennikarzem jest przecież główny bohater książki – oraz realizacja światła. Czy postać Fortunata jest w jakiś sposób inspirowana Pana doświadczeniami dziennikarskimi? Mam na myśli chociażby sposób pojmowania prawdy. I czy jako realizator światła ma Pan poczucie większej łatwości rozkładania akcentów w swojej prozie, na kształt pracy ze światłem właśnie?

Co do realizacji światła – traktuję ją jako część mojej wrażliwości wizualnej, którą rozwijałem najpierw w liceum plastycznym, potem w szkole filmowej, wreszcie jako samodzielny fotograf i nie do końca spełniony filmowiec. Nie wiem, czy można to tak wprost zastosować do konstrukcji literackiej, być może tak. Kilka osób rzeczywiście zwracało mi uwagę, że po moich opisach widać, że znam się na świetle, czy, powiedzmy, że jestem na nie szczególnie wyczulony.

Dziennikarzem byłem w latach dziewięćdziesiątych, najpierw w łódzkim oddziale „Gazety Wyborczej”, potem w radiowej Trójce; na samym początku XXI wieku udzielałem się przez chwilę w telewizyjnym newswroomie jako tzw. „wydawca zagranicy”. Zebrałem w tamtych czasach trochę doświadczeń, które pewnie przydały mi się przy wymyślaniu gazety Fortunata, która rodzi się na naszych oczach. Myślę jednak, że jest to także efekt moich przemyśleń wynikających z obserwacji świata dziennikarskiego z pozycji odbiorcy, a także z pozycji kolegi z pracy, którym dzisiaj jestem dla dziennikarzy jako realizator światła.

Zaczęłam od ucieczki, a skończę na powrotach – wydaje mi się, że będę musiała do Solfatary rychło wrócić, bowiem warstwa intertekstualna i alegoryczna książki wymaga chyba więcej niż jednej lektury. Ciekawa jestem, jak konstruuje się tak bogatą i wielopoziomową powieść. Czy jest to praca czysto koncepcyjna, z ołówkiem w ręku, wymagająca koncentracji i obmyślenia każdego szczegółu, czy też dawał Pan sobie szansę na emocje, na swego rodzaju strumień świadomości podczas pisania?

Najpierw układam konstrukcję z grubsza, potem rozpisuję bardziej szczegółowy konspekt tych partii, nad którymi akurat pracuję, a w końcu zabieram się do pisania, w dużym stopniu idąc na żywioł. Czasem, kiedy się już dobrze rozkręcę, prowadzi mnie to w trochę innym kierunku, niż planowałem – wtedy muszę wszystko jeszcze raz przemyśleć. Najczęściej dochodzę do wniosku, że trzeba zaufać intuicji i odpowiednio przerobić dalsze partie konspektu, czasami nawet wprowadzić poprawki w tym, co napisałem wcześniej.

Jako czytelniczka zapewniam, że intuicja prowadzi Pana doskonale. Bardzo serdecznie za to dziękuję!