kultura styl życia design

W marokańskim domu

Anka Florczak

Tradycyjny riad czy skromniejsze mieszkanie w bloku? Marokański dom ma różne oblicza, ale każde fascynujące i piękne.

Jest rok 2009, przyjeżdżam do Maroka po raz pierwszy. Chcąc zaoszczędzić nieco na noclegach i, jednocześnie, od razu zanurzyć się w codziennym życiu, korzystam z couchsurfingu. Nie mogę uwierzyć własnym oczom (i szczęściu), kiedy okazuje się, że pierwsze lokum, w którym będę mieszkała to riad – czyli duże arabskie domostwo.

Riad po arabsku oznacza dosłownie ogród, jednak w Maroku słowem tym określa się stary dom, pozbawiony okien wychodzących na zewnątrz. W jego centrum znajduje się charakterystyczny dziedziniec.

Masywne drewniane drzwi zamykają się ciężkim echem, odgradzając wnętrze riadu od ulicy i ciekawskich spojrzeń. Pierwszy krok w nieznane. Nagły rozbłysk pierzastego koloru gdzieś z boku. Refleks światła i niespodziewany trzepot maleńkich skrzydeł. Świergot wzlatuje i opada w zaskakująco otwartej przestrzeni ponad głową. Myślałaś, że umiesz odróżnić zamkniętą, bezpieczną przystań czterech ścian od biegnącego ku nieskończoności nieba? Tu nie jest to takie oczywiste.

Centrum domu stanowi dziedziniec z mozaikową fontanną pośrodku, szemrzącą spokojnie pośród zieleni, rozkwitających różowo kwiatów oleandra oraz intensywnej czerwieni płatków hibiskusa. Z boku, w cieniu niewielkiej palmy, umieszczono stolik o ceramicznym blacie, na który liście rośliny rzucają długie, migotliwe cienie, tańczące również w niedopitej szklaneczce herbaty. Wokół cztery krzesła, na jednym z nich wisi zarzucona niedbale mięsista tkanina w wielbłądzim kolorze.

Cztery ściany czy nieskończoność nieba? W marokańskim domu nic nie jest oczywiste

Z tego małego patio, skromnego odpowiednika rajskiego ogrodu, kilkoro drzwi wiedzie do innych pomieszczeń. W jednym z nich kryje się przestronna i dość ciemna kuchnia utrzymana w piaskowych barwach. Drzwiczki dolnych szafek wykonano w ciemnym drewnie, a jedynym kolorowym akcentem są leżące to tu to tam gliniane naczynia. Jest piątek, a stojąca tyłem do wejścia kobieta przesiewa właśnie dłońmi ziarna kuskusu, spadające złotawą kaskadą do ustawionej przed nią brązowej misy. Spod jasnej chusty, niczym turban upiętej na jej głowie, wymykają się figlarnie ciemne kosmyki.

Drzwi obok prowadzą do jadalni z długim drewnianym stołem. Po obu jego stronach stoją równie masywne drewniane krzesła. Pomieszczenie, podobnie jak kuchnia, pozbawione jest zewnętrznych okien i tonie w półmroku, który rozświetlają jedynie wpadające z dziedzińca smugi światła, a także zapalone, pomimo dość wczesnej popołudniowej pory, mosiężne kinkiety.

W salonie – bogatej w detale, reprezentacyjnej przestrzeni – ciągną się wzdłuż ścian kolorowo obite sofy. Częściowo przykryte poduchami w geometryczne wzory, wołają, żeby się na nie rzucić, oprzeć policzek o chropowaty materiał i śnić o bezpiecznej przyszłości. Zimną podłogę otula tu miękki dywan utrzymany w bardziej stonowanych barwach. Na jego środku przykucnął niski drewniany stół, na którym pani domu ustawiła już mosiężną paterę wypełnioną owocami. Leżą na niej małe banany, kilka jabłek oraz trzy wyjątkowo duże pomarańcze, po bokach zwieszają się nęcąco kiście fioletowych winogron. Tuż obok zaś spoczęła taca ze srebrnym czajniczkiem oraz kilkoma kolorowymi szklankami wypełnionymi świeżymi liśćmi mięty. Para unosząca się znad stołu wędruje w górę aż do sufitu zdobionego gipsowym stiukiem w kształcie rozety. Podobne, ale podłużne zdobienia biegną wzdłuż wszystkich jego krawędzi.

Zza przymkniętych drzwi następnego pomieszczenia dostrzegam jedynie wilgotną mosiężną umywalkę oraz malowane ręcznie lustro zwieńczone charakterystycznym półokrągłym łukiem. Wygląda jak miniaturowe okno z dwiema okiennicami. Małe dzieło sztuki w użytkowej przestrzeni.

Nieco dalej wąskie kamienne schody prowadzą na pierwsze piętro. Tu jest nieco jaśniej, bo do sypialni rozmieszczonych wokół okalającego otwartą przestrzeń drewnianego balkonu wpada zarówno światło z wewnętrznego patio, jak i to z ulicy. W pokojach znajdują się niewielkie okratowane okna wychodzące na wąskie alejki. Na tej wysokości nie zagrażają już prywatności domowników, nie muszą też ukrywać niewątpliwego powabu pań domu. W zamian pozwalają dyskretnie śledzić życie medyny pulsujące w dole. Sąsiadów wychodzących rano do pracy, kobiety zanoszące chleb do piekarni, dostojnie przechadzającego się w półcieniu kota czy dzieci wybiegające z krzykiem o zmierzchu ze sfatygowaną skórzaną piłką.

Na środku pokoju, który oddano mi do dyspozycji, stoi łóżko, choć właściwie mogłabym je nazwać łożem. Jest przykryte błękitną pasiastą tkaniną zakończoną białymi frędzlami. Z czterech rogów ramy wychodzą wąskie rzeźbione filary, na których udrapowano rodzaj przewiewnego białego baldachimu. Po obu stronach materaca ustawiono małe drewniane stoliki w arabeskowy wzór, a przy oknie krzesło. Siadam na nim wieczorami, kiedy z zewnątrz napływa do pokoju szybujący nad dachami miasta śpiew muezzinów chwalących Boga.

Sześć lat później, rok 2015. Po raz drugi pojawiam się w Rabacie. Tym razem nie u polskiej konsulki, ale w domu, który za jakiś czas będę mogła nazywać swoim.

Wysiadam przed niewysokim blokiem, który rozsiadł się nieopodal oceanicznych klifów. Nie ma tu windy, a mieszkanie znajduje się na ostatnim piętrze. Zanim dotrę na samą górę, z trudem łapię oddech. Po drodze, mijając poszczególne piętra, witam się z zaintrygowanymi moim przybyciem sąsiadami. Nie udało mi się przemknąć niepostrzeżenie. I nigdy już nie dokonam tej sztuki.

Mieszkanie składa się z sześciu pomieszczeń i dużego korytarza. Jedna sypialnia z dużym podwójnym łóżkiem należy do ojca i matki, drugą z dwoma pojedynczymi zajmują na zmianę ich dzieci. Jest pokój dzienny z telewizorem, pełniący również funkcję trzeciej sypialni, duży salon przeznaczony głównie dla gości, przytulna kuchnia, łazienka oraz niewielka pralnia. Za drzwiami wejściowymi znajduje się niezagospodarowana przestrzeń, należąca jeszcze do mieszkania i oddzielona od klatki schodowej drugimi drzwiami. Króluje tu piec, w którym praktycznie codziennie piecze się świeży chleb lub, tuż po Święcie Ofiarowania, przygotowuje do grillowania smakowite kąski baraniny. Za drzwiami metalowa i, przynajmniej z mojego punktu widzenia, niewzbudzająca zaufania drabina wiedzie na kolejne piętro: żyjący własnym życiem dach.

Letnie wieczory spędzane na dachu – to zawsze pozostaje niezmienne

Z czasem zauważam, że dom ma dwa serca. Pierwszym i najgorętszym jest kuchnia, gdzie od samego rana wre praca: ugniata się ciasto na chleb czy śniadaniowe placki podawane z miodem lub oliwą, kroi warzywa na tadżin, przesiewa ziarna kuskusu lub wyciska sok z obłędnie soczystych pomarańczy. Tu również lądują na blacie przyniesione z przyportowego targowiska świeże ryby, tu gotuje się wodę na herbatę, wrzucając do niej garść pachnącej mięty. Drugim sercem domu jest pokój dzienny. To serce przez parę lat pozostaje rozświergotane, bo na przylegającym do saloniku balkonie wisi klatka z kanarkami. Najpierw są tylko dwa, ale klatka stopniowo powiększa się, a rozśpiewanej rodziny przybywa. W tym właśnie kąciku zwykle piszę, wpatrując się w dachy domów i górujące nad nimi minarety. Od czasu do czasu wsłuchuję się we wrzawę na dole, odpowiadam gestem mężczyźnie w małej ciężarówce wypełnionej po brzegi jakimiś przedmiotami. Codziennie staje w tym samym miejscu. Zamienia stare rzeczy na nowe. Można mu przynieść wszystko. Spoglądam na niego i mimowolnie zastanawiam się, dlaczego to robi. Z zamyślenia wyrywa mnie widok posiłku wnoszonego na tacy. Siadam przy stole i tak, jak pozostali domownicy, łapię za kawałek chleba, by zanurzyć go w ustawionym pośrodku dużym naczyniu pełnym sosu, warzyw, mięsa lub ryb. Nie używamy sztućców, tylko rąk i chleba. Taki sposób jedzenia wydaje mi się bardziej naturalny, bardziej zmysłowy.

Z biegiem czasu dom zmienia się. Przechodzi powolne, ale ciągłe metamorfozy. Pomieszczenia pełnią nową rolę, kolory ścian dopasowują się do nastroju domowników, a oni sami migrują niczym nomadyczne plemiona, z jednej przestrzeni w drugą.

Jedno pozostaje niezmienne. Wieczory. Letnie rozgrzane wieczory spędzane na dachu. Widać z niego nie tylko niekończące się kwadraty innych dachów, na których łopoczą na wietrze sznury rozwieszonego prania, nasiąkają wilgocią drewniane stoliki, przemykają cichostope koty, a kochankowie przytulają się na rozłożonych na betonie grubych kocach. Nie tylko pnące się ku niebu wieże minaretów, ale również bezkresny ogrom oceanu – pierwsze ludzkie doświadczenie nieskończoności.