artykuły styl życia osobiście lente znaczy powoli

O małych ojczyznach

Julia Wollner

Grecy mówią o niej πατρίδα, Chorwaci zavičaj. Włosi uciekają się do sformułowania piccola patria, często zastępując je niemieckim słowem heimat. Szczególną rolę odgrywała w średniowiecznej Europie po roku tysięcznym, gdy na Półwyspie Apenińskim tworzyły się się comuni. Dziś coraz częściej wracamy do koncepcji zrodzonej w świecie śródziemnomorskim i cieszącej się szczególną popularnością w Prowansji, Andaluzji, Toskanii i na Sycylii. Odkrywamy piękno różnorodności. Na skalę wielką i drobną, zakochujemy się na nowo w małych ojczyznach.

Atena ma domek na szczycie kreteńskiego wzgórza. Wokół maki, zarośla, w dolinie mała, zapomniana świątynia z pięknymi ikonami. Przed gankiem chwiejący się stolik z lekko butwiejącego drewna i dwa chybotliwe krzesełka. Kobieta przykrywa blat ceratą w biało-czerwoną kratkę. Czeka na zbłąkanych, głodnych turystów – daje im, za niewielką opłatą, trochę chleba, odrobinę gorącej zupy, czarną kawę. Nie mówi po angielsku. W jej pokoleniu – a lat ma przynajmniej osiemdziesiąt – nikt się tego języka nie uczył. Razem z kawą przynosi za to do stołu album ze starymi fotografiami, owinięty w białą koronkową serwetę. Na zdjęciach widzę ją i jej męża, jej rodziców, otulony w sepię początek XX wieku. Ten sam skromny domek, maki, widok na dolinę. Atena uśmiecha się do mnie nieśmiało, klepie po sercu, a potem kieruje palec wskazujący w dół, ku ziemi: jestem stąd, kocham to miejsce.

Giovanni jest pasterzem. Każdego świtu budzą mnie delikatnie brzęczące dzwoneczki jego owiec. Pędzi stado na pobliskie wzgórze; wracając do swego kamiennego domu na obiad złożony z niesolonego chleba i kawałka sera, pozdrawia mnie z łąki rozpościerającej się tuż pod moim oknem. Woła buon giorno, principessa!, unosi spracowaną dłoń. W maleńkiej miejscowości w połowie drogi między Florencją a Pizą mieszka od urodzenia. Całe, ponad 70-letnie życie. Któregoś ranka, wybierając się na wycieczkę do położenej 30 km od pastwiska Pizy, pytam, co, oprócz Krzywej Wieży, powinniśmy koniecznie zobaczyć. Boh, principessa, odpowiada. Non ci sono mai stato. Opowiem ci, co zobaczyć w lesie po drugiej strony wzgórza. Znam tam każdy kamień, każdy kwiat. Chodzę szlakiem mojego ojca, dziadka, pradziadka. Io sono di qui.

Zainspirowana wspomnieniem toskańskiego pasterza i kreteńskiej starowinki, postanawiam kilka lat temu spisać historię żoliborskiej spółdzielni, w której mieszkam. Przeglądam pożółkłe, zakurzone, przedwojenne dokumenty. Zaproszenia na walne zgromadzenia, protokoły z tychże. Maj 1937 roku, czerwiec 38-ego… Przed oczami niechybnie pojawia się obraz podwórza, które widzę z okna: piękna letnia pogoda, kwitnące drzewa, odrobina poruszenia, pośpiech, by zdążyć na zebranie po długim dniu pracy. Radość ze słońca i nadchodzącej pory urlopowej; duma, że coś udało się ustalić, załatwić, omówić.

Przyglądam się listom lokatorów. Nazwiska rzadkie i częste, rdzennie polskie i obcobrzmiące – włoskie, francuskie. Wielu z nich zginie w przeciągu kilku lat. Zamykam teczkę, a w głowie brzęczy horacjańska maksyma: carpe diem. Chwytaj dzień.

Ta niezmiennie aktualna mądrość rzymskiego poety, choć odnosi się głównie do kategorii czasu, zachęca także do przyjrzenia się wymiarowi przestrzeni. Chcąc cieszyć się „tu i teraz”, trzeba zauważyć miejsce, w którym przyszło nam się znaleźć. Przeżyć je świadomie, doświadczyć go. Trudno zaś o miejsce bardziej szczególne, niż to, w którym powitaliśmy świat; miejsce, w którym mieszkamy, w którym kumulują się nasze mniejsze i większe radości, w którym rozgrywają się nasze codzienne drobne i wielkie dramaty.


Mała ojczyzna jest zarazem realną przestrzenią geograficzną, którą możemy wskazać na mapie czy planie miasta, jak i miejscem symbolicznym. Może nie mieć ściśle określonych granic, które dowolnie kurczą i rozszerzają się w świadomości utożsamiających się z nią ludzi. Jest to przecież miejsce doświadczeń, osobistych przeżyć, emocji; miejsce, w którym buduje się własną biografię. Jest też jedną z najważniejszych płaszczyzn tworzenia międzyludzkich relacji i lokalnych więzi. Punktem zakorzenienia, z którego czerpiemy, ale i plastycznym tworem, który kształtujemy i nad którym powinniśmy sprawować pieczę. Obszarem niewielkim, a zarazem centrum świata – pojmowanym mitycznie, bo centrów tych jest nieskończenie wiele. Dla każdego z nas jednak istnieje tylko jeden.

Mała ojczyzna pełni funkcję zwaną po łacinie pars pro toto. Symbolizuje całość, ma moc całości. Jest fragmentem, a zarazem zwierciadłem szerszego zbioru. Dbając o nią, dbamy o coś znacznie więcej, niż własny ogród czy obejście: manifestujemy wyznawane wartości, przeciwstawiamy zagubieniu i brakowi tożsamości. Budujemy punkt opacia, niezmienny, dany raz na zawsze.

Przyjrzyjmy się zatem swojej małej ojczyźnie, choćby daleko było jej do śródziemnomorskiego krajobrazu; choćby, jak na moim podwórzu, nawiązywały do niego tylko pochodzące z Południa różowe i na wskroś spolszczone malwy. Przyjrzyjmy się jej z wdzięcznością należną miejscu, z którego czerpiemy; z troską potrzebną mikrokosmosowi, którego los zależy tylko od nas.

Z przyjemnością, która jest koniecznym elementem chwytania chwili.

 

Zdjęcie główne: żoliborskie malwy, fot. Julia Wollner