kultura książki styl życia

Śródziemnomorskie krainy szczęśliwe

Magdalena Giedrojć

Stary dom na prowincji. Prowincja obowiązkowo pod południowym słońcem. Taras z widokiem na winnicę; tuż obok srebrzy się oliwny gaj. Według książkowych bestsellerów ostatnich lat tak właśnie wygląda Arkadia; tak pachnie szczęście w najczystszej postaci.

Wsiąść do pociągu byle jakiego… Może niekoniecznie byle jakiego, pociąg ów powinien bowiem jechać w stronę słońca, wina i lepszego życia. Zresztą nie musi to być pociąg, byłoby nawet wskazane, by podróż odbyła się samolotem; w końcu chodzi o lepsze życie, więc i środek transportu mógłby być lepszy. Może być jednak i samochód, do którego zapakuje się pół majątku. W tej podróży ważny jest przecież cel, reszta jakoś się dopasuje. A celem zazwyczaj jest jakiś uroczy, nieco odludny zakątek ziemski, daleko od głównego nurtu życia, od korków, zatłoczonego metra i spóźnień do pracy. Zmęczonym życiem mieszczuchom, zwłaszcza tym naprawdę wielkomiejskim, prowincja jawi się niczym spełnienie najpiękniejszego marzenia. A już prowincja pod południowym słońcem, na tarasie z widokiem na winnicę, to szczęście w najczystszej postaci!

Cel numer 1: Włoska radość życia

Aby zrozumieć ten fenomen, warto sięgnąć przede wszystkim po książkę Frances Mayes Pod słońcem Toskanii, gdyż to od niej właśnie rozpoczął się masowy sen o lepszym życiu na prowincji. Nie byle jakiej prowincji, bo toskańskiej. Malowniczo kręte drogi, szpalery ustawionych na baczność cyprysów i gaje oliwne z powykręcanymi drzewami o srebrzystych koronach, równe rzędy winorośli, słonecznikowe pola po horyzont, na wzgórzach miasteczka o strzelistych wieżach kościołów – trudno nie zakochać się w tym krajobrazie. A jeśli jeszcze dorzucić spacery po urokliwych miasteczkach, wizyty na targowiskach otulonych oszałamiającym zapachem doskonałego jedzenia, magnetyczną energię maleńkich barów i podglądanie życia miejscowych, to obraz Toskanii zaczyna być wystarczająco piękny, by nikt nie mógł mu się oprzeć. Uległa mu również Frances Mayes, która wiele lat temu kupiła tam zrujnowany dom i wraz z mężem urządziła w nim swoją letnią siedzibę. Na pierwszy rzut oka opowieść o kilkuletnim uciążliwym remoncie, piętrzących się problemach i Włochach, którzy nie potrafią dotrzymać żadnego terminu, nie ma w sobie siły porywania duszy w stronę Włoch. A jednak styl autorki, jej poetycko-kulinarne opisy Toskanii, odnajdywanie szczęścia w ciężkiej pracy i umiejętność wypoczywania sprawiają, że opowieść staje się naprawdę słoneczna, relaksująca, pełna toskańskiej energii, smaków i zapachów. Budzi marzenia, rozświetla mroki, uwodzi.

To, co w książce Frances Mayes było autentyczne i oryginalne, w kolejnych książkach o Toskanii stało się już tylko wdzięcznym motywem literackim, podstawą do naśladowania. Zresztą sama Mayes nie poprzestała na jednej książce i napisała jeszcze m.in. Bella Toskania i Codzienność w Toskanii. Trudno odmówić im uroku, ale czuje się w nich zbliżające się wyczerpanie tematu i produkcję dla pieniędzy.

W przeciwieństwie do amerykańskiej pisarki, żeglarz i wytwórca wina Ferenc Máté nie ograniczył się do oglądania Toskanii latem, podczas urlopu. Kupił stary, XIII-wieczny klasztor i osiadł w nim na dobre, inwestując całą swoją energię nie tylko w odnawianie wnętrz, ale przede wszystkim w stworzenie własnej winnicy, własnej marki. Proces ten opisał w kilku książkach – Winnica w Toskanii, Wzgórza Toskanii i Mądrość Toskanii – a jego wino rzeczywiście powstało i weszło na sklepowe półki. Zbiera pozytywne opinie koneserów, rozpoznać je można między innymi po charakterystycznych, nowoczesnych etykietach. Opis zmagań Ferenca Máté różni się od opowieści Frances Mayes choćby dlatego, że stworzył go mężczyzna, na dodatek człowiek dość już doświadczony w winiarskich sprawach. Frances stąpała po zupełnie obcej ziemi i wszystko, czego dowiadywała się o Toskanii, było dla niej zaskoczeniem, które ubierała w styl liryczno-smakowity. Ferenc Máté ma nieco więcej dystansu i nieco mniej poezji, ale jego książki również mają urok i nieco szorstką moc uwodzenia.

Oboje autorzy stworzyli literacką bazę dla naśladowców, swego rodzaju wzorzec, wedle którego pisano kolejne „toskańskie” książki. Nie sposób wymienić wszystkich wariacji na temat, niektóre trudno nawet przekartkować, inne na kilka chwil stają się wciągającą lekturą. Wśród polskich odkrywców Toskanii największą popularność zdobyła Małgorzata Matyjaszczyk, która najpierw prowadziła blog, potem zaś napisała dwie cieszące się powodzeniem książki Mój pierwszy rok w Toskanii. Zapiski spełnionych marzeń i Toskania dzień po dniu. Półka z toskańskimi książkami jest jednak naprawdę długa i wiele na niej pozycji o poziomie literackim zbliżającym się do grafomanii. Trudno chwilami oddzielić prawdziwe emocje od wystylizowanych, niejako wyprodukowanych na wzór dobrze sprzedających się mistrzów gatunku.

Po pierwszym zauroczeniu Toskanią przyszedł czas na poszerzenie włoskich podróży w stronę lepszego życia. Skoro wszystkie stare domy w Toskanii zostały już kupione i napisano kilkaset opowieści na ten temat, trzeba jechać dalej, zaczynając od sąsiadującej Umbrii, ale szlak może wieść i przez całą włoską prowincję. Cathy Rogers i Jason Gibb, producenci telewizyjni z Los Angeles, kupili gaj oliwny w Marche i poświęcili się wytwarzaniu oliwy, a swoje wspomnienia opisali w książce pod niezbyt oryginalnym tytułem Dolce vita. Opowieść o oliwnym gaju we Włoszech. Znani aktorzy hollywoodzcy Michael Tucker i Jill Eikenberry swoje miejsce na ziemi odnaleźli w umbryjskim Spoleto, opisując to w książce Przepis na Umbrię. Dziennikarka kulinarna Marlena de Blasi wędrowała po Italii w poszukiwaniu własnego miejsca, aż w końcu osiadła w Umbrii, którą scharakteryzowała w książce Tysiąc dni w Orvieto. Z kolei Annie Hawes postanowiła wybrać się do Kalabrii, a o jej zetknięciu z odmienną kulturą przeczytać można w Podróży na Południe.

Dolce vita ma magiczną moc. Można być italosceptykiem, można na wakacje jeździć na Mazury lub do Szwecji; kiedy jednak przypadek sprawia, że pojawiamy się we Włoszech, magia zaczyna działać. I działa naprawdę. Sztuczna jest tylko wtedy, gdy staje się bezmyślnym naśladownictwem, maszynką do zarabiania pieniędzy. Na szczęście włoska prowincja umie obronić się sama, a nieliczne dobre opowieści są silniejsze niż setki złych.

Cel numer 2: Francuskie wino i sielski szyk

Na francuskiej ziemi literackie ścieżki przecierał Peter Mayle książką Rok w Prowansji, która zapoczątkowała odkrywanie francuskiej prowincji, szczególnie sielskiej Prowansji. Jego opowieść o życiu w tym zakątku świata jest dobrze wyważona, zachwyty przeplatają się z lekkim dystansem i błyskotliwym poczuciem humoru, smakom i zapachom towarzyszy refleksja na temat mieszkańców Prowansji, a także rozmaitych przyjaciół i znajomych, którzy nagle zapragnęli odwiedzić autora w jego piękniejszej części świata. Peter Mayle nie przyjechał do Prowansji tylko na wakacje, oglądał tę ziemię również w zimowe dni, czuł przenikliwe zimno miejscowego wiatru, obserwował pierwsze oznaki budzącej się wiosny. Jego książka ma ten rzadki walor, że opisuje nie tylko lipcowe zachwyty nad światem, lecz także listopadowe czy styczniowe, nie zawsze zresztą wyłącznie zachwyty. Nad opowieścią konsekwentnie unosi się jednak przyjemne zadowolenie z życia, południowe zrelaksowanie i dobra energia, która przekonuje do Prowansji. Nagle wszyscy zapragnęli poznać ten skrawek ziemi, poczuć zapach lawendy, popijać przed snem przednie wino i toczyć mniej lub bardziej wyszukane rozmowy z francuskimi sąsiadami. Peter Mayle postanowił nie przerywać swojej opowieści i zaproponował czytelnikom kolejne „francuskie” tytuły: Zawsze Prowansja, Jeszcze raz Prowansja, Dobry rok, Hotel Pastis, Prowansja od A do Z.

Do autora bestsellerów postanowili dołączyć inni. Pojawiły się kolejne opowieści o starych zrujnowanych domach i winnicach, których nowi właściciele zmagają się ze swoimi spełniającymi się marzeniami, robotnikami, nowymi sąsiadami i biurokracją. Nie zawsze jest to Prowansja, zawsze jednak urokliwa prowincja, tak odmienna od wszystkiego, co autorzy znali dotychczas. Caro Feely w Winnicy marzeń snuje opowieść o tym, jak stała się posiadaczką podupadającej winnicy i próbowała stawić czoła trudnościom. Lektura spodoba się tym, którzy lubią dużo wiedzieć o winie, autorka nie skąpi bowiem szczegółowych opisów tego, co we Francji trzeba zrobić, by zostać wytwórcą i sprzedawcą tego trunku. Nie brakuje tu także nieco bardziej kameralnych i lirycznych refleksji, miejscowego świata opisanego kobiecym okiem.

W historii Dona Wallace’a To będzie mój dom są łatwe do przewidzenia kłopoty ze zrujnowanym domem, zmagania z robotnikami i brakiem pieniędzy, zderzenie się marzeń z rzeczywistością. Snuje się ta opowieść o nieco chropowatej miłości do Bretanii, ze szczęśliwym zakończeniem, a komu się spodoba, może pozostać w kręgu przeżyć autora dzięki prowadzonemu przez niego blogowi.

Bardziej dynamiczną formułę obrał Jamie Ivey w książce Smak Prowansji. Niezwykła opowieść o miłości do wina. Tytuł jest tylko po części zgodny z samą opowieścią, co wynika z zamiłowania polskich wydawców do wprowadzania zmian, aby tylko książka lepiej się sprzedawała. Treść znacznie trafniej opisuje tytuł oryginalny: Extremely Pale Rosé. A Very French Adventure. Rzeczywiście jest to przygoda, podróż przez całą Francję, w poszukiwaniu najjaśniejszego wina rosé. Wszystko przez pewien dość pochopny zakład ze starszą panią, która uznała, że jej wino rosé ma najjaśniejszą barwę w kraju. Przez kilka długich miesięcy autor i jego bliscy próbowali udowodnić, że madame Etienne nie ma racji. Opis tej wędrówki szlakiem win rosé to pouczająca, smakowita i niegłupia propozycja dla miłośników Francji, choć nieustające degustacje mogą nieco znużyć mniej wytrwałych czytelników.

Można by tak długo wymieniać: francuska prowincja pociąga wielu marzycieli. Podobnie jak we Włoszech, także i tu zrujnowane domy spędzają właścicielom sen z powiek, nowi sąsiedzi nie zawsze bywają przyjacielscy, zwłaszcza na początku znajomości, miejscowe przepisy zaskakują. We włoskich opowieściach więcej miejsca poświęca się jedzeniu, we francuskich przewagę zdobywa wino. Francja, nawet ta najbardziej prowincjonalna, zdaje się bardziej szykowna i nastawiona na zrobienie wrażenia; Italia woli w tym czasie rozbudzać zamiłowanie do rozkoszowania się życiem.

Cel numer 3: Greckie niebo

Czego można się spodziewać po sielskiej Grecji? Okładki książek zgodnie zapowiadają relaks pod błękitnym niebem, z białymi domkami w tle, słońcem odbijającym się w morzu, drzewkami pomarańczowymi. Są niczym ogłoszenie: „Aaaby wypocząć, przyjedź tutaj”. Pod okładkami książek czają się jednak stare jak świat opowieści o zrujnowanych domach, których odnawianie trwa zwykle za długo, o sąsiadach, którzy niewiele rozumieją, o próbowaniu nowych smaków i trudnych spotkaniach z gustem miejscowych.

Tytuł opowieści Johna Mole’a, Moja wielka grecka przygoda, nawiązuje do dwóch filmowych przebojów: Mojego wielkiego greckiego wesela i Mojej wielkiej greckiej wycieczki. Ale to znowu kreacja polskiego wydawcy, w oryginale tytuł brzmi zupełnie inaczej: It’s all Greek to me. A Tale of a Mad Dog and an Englishman, Ruins, Retsina and Real Greeks. Długi, to fakt, lecz znacznie lepiej oddaje charakter przygody autora, który zmaga się z ruinami kupionego domu, szalonym psem, żywicznym smakiem miejscowego wina i prawdziwymi Grekami, którzy za nic mają angielskie jedzenie, poczucie humoru i zwyczaje. Przybysze muszą się dostosować do świata greckich wartości, a to spotkanie kultur bywa naprawdę zaskakujące.

Znany brytyjski dziennikarz John Humphrys opisał swoje życie w malowniczej Grecji w książce pod tytułem Błękitne niebo i czarne oliwki. Punkt wyjścia tej opowieści jest, można powiedzieć, kanoniczny. Oto bowiem autor kupuje dom na Peloponezie; dom jest rzecz jasna zrujnowany, a widoki zapierają dech w piersiach. W pracach pomaga mu syn Christopher, mieszkający w Atenach, ożeniony z Greczynką, prawniczką; budowę nadzoruje teść Christophera. Mamy w tej opowieści wszystko, co wydaje się obowiązkowe: biurokrację, robotników budowlanych o nieuczciwych zamiarach, niewspółpracującą przyrodę, entuzjazm przeplatający się ze zniechęceniem. Ciekawe jest za to dopuszczenie do głosu również syna, sprawcę niejednego zamieszania w tej historii, a także dystans do własnych słabości i nieostrożności w podejmowaniu decyzji.

Dwugłos pojawia się także w historii opowiedzianej przez Joannę Nicklasson-Młynarską i Mikaela Backmana Greckie pomidory, czyli nowy dom na końcu drogi. Pięknie wydana, ozdobiona stylowymi ilustracjami Andrzeja Płoskiego, jest kolejną opowieścią o spotkaniu cudzoziemców z Grecją, o odmiennej mentalności mieszkańców tego kraju, o ich zamiłowaniu do bezruchu, o nonszalanckim podejściu do pieniędzy i majątku.

 

W pogoni za marzeniem

Wszystkie te podróże – włoskie, francuskie, greckie czy hiszpańskie – są do siebie bardzo podobne; nie powinno to jednak dziwić, wszak opowiadają o jednym, wspólnym marzeniu. Każdy chce znaleźć skrawek ziemi, na którym obowiązywać będą jego prawa i realizować się będą jego marzenia. Droga ku temu wydaje się być jedna. Trzeba kupić dom, poznać sąsiadów, zaaklimatyzować się, a potem pobierać dobrą energię ze świata, który się wybrało. We Włoszech próbować doskonałej oliwy, we Francji popijać schłodzone wino, w Grecji dać się uwieść gromadnej gościnności mieszkańców wioski. Opowieści greckie są nieco bardziej żywiołowe, we francuskich pojawia się więcej rozważań o życiu stylowym, a włoskie otulają smakami miejscowej kuchni i uspokajającymi pejzażami, w których krzyżuje się rytmika cyprysów i radosne szaleństwo drzew oliwkowych. Choć większość tych historii ma swój początek w autentycznych przeżyciach ich autorów, po lekturze kilku czy kilkunastu z nich czytelnicza cierpliwość może się jednak skończyć. W zdecydowanej większości są bowiem dość kiepskie literacko, mechanicznie powtarzają wzorce zrujnowanych domów i uniesień na tarasie. Prowadzą czytelnika tymi samymi, mocno utartymi ścieżkami, jakby wszyscy pragnęli tych samych podniet i doświadczeń. Przygody są jak skserowane, styl również rzadko wyróżnia je na tle innych. Wspólne szukanie szczęścia jest jak zbiorowa fatamorgana na pustyni stresu i smogu; wszyscy zdają się widzieć to samo, choć szczęście może przecież mieć wiele twarzy.

 

Co zrobić, gdy znudzą nas już cudze opowieści? Najlepiej zacząć swoją własną podróż i swoją własną opowieść. Może na chwilę, może na całe życie. Wśród prowansalskiej lawendy, pośród kamiennych ścieżek na greckiej wyspie lub na wiekowym tarasie z widokiem na toskańską winnicę. Każdy pomysł jest dobry, każdy prowadzi w stronę jakiegoś marzenia. Ja już wyruszyłam, a Ty?

 

Wszystkich zainteresowanych wakacyjnymi lekturami ze Śródziemnomorzem w tle informujemy, że Magdalena Giedrojć jest autorką powieści Księżyc nad Rzymem, która ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Prószyński i Spółka. Koniecznie zajrzyjcie!