artykuły osobiście

Język Śródziemnomorza

Jarosław Mikołajewski

W pierwszych dniach września 2015 roku byłem w Katanii. Biagio Guerrera, przyjaciel i poeta, którego poznałem kilkanaście lat temu na festiwalu poezji, zaprosił nas na krótki pobyt na Sycylii, mający zaowocować tekstami. Byliśmy, napisaliśmy, wróciliśmy, żeby wysłuchać tekstów w wykonaniu sycylijskich artystów, a potem je skomentować. Teksty nie są tak ważne jak to, że się spotkaliśmy. My. Peter Waterhouse – austriacki poeta pochodzenia angielskiego, Moncef Ghachem – poeta tunezyjski i ja – poeta z Warszawy.

Nie mieliśmy wspólnego języka. Moncef mówi i pisze po arabsku i francusku, których pozostali dwaj z nas nie znają. Peter po angielsku, o którym Moncef nie ma pojęcia, a ja mówię nim w zakresie podstawowych pojęć. Ja mówię po polsku, którego nie zna żaden, i po włosku, w którym tylko Peter coś umie sklecić na takim poziomie, na jakim ja klecę po angielsku. Ale równocześnie mieliśmy cały bukiet wspólnych języków.

Po pierwsze: język snów. Ostatniego dnia Moncef, poeta o pięknej i szlachetnej twarzy starego mędrca, wyprowadził się już ze swojego pokoju w hotelu, a musiał przeczekać jeszcze kilka godzin do wyjazdu. Zaprosiłem go do siebie, gdzie były dwa łóżka. Zdjął buty, położył się, zamknął oczy. Ja leżałem o metr od niego. Oddychał spokojnie, chyba trochę spał. Czasami jego oddech stawał się szybszy. Nie wiedziałem o nim prawie niczego. To, że ma żonę Francuzkę, że siedział w więzieniu. Spytano go dlaczego napisał to, co napisał. Odpowiedział, że poetom różne rzeczy przychodzą do głowy. Znałem już kilkanaście jego wierszy, nie wiem, o który poszło tunezyjskiej policji. Kiedy zadzwonił budzik, obudził się z uśmiechem na twarzy pogniecionej od snu. Wiedziałem o nim wszystko, on wszystko o mnie.

Po drugie: język wierszy własnych. Nie mieliśmy – Moncef, Peter i ja – potrzeby pytać, o czym są, jak są pisane. Wszystko było w naszym własnym czytaniu, a przedtem w muzycznych interpretacjach sycylijskich artystów. W ochrypłym śpiewie palestyńskiego pieśniarza, który dla nas wszystkich znalazł głos przepalony śródziemnomorską solą. W krystalicznym śpiewie pieśniarki z Katanii, w transowej lekturze Biagia, spokojnym czytaniu Cochiego, rozedrganym brzmieniu kontrabasu, bębenków, ksylofonów.

Po trzecie: język wierszy poetów, których kochamy, a którzy piszą w innych językach. Mówiliśmy jak i gdzie nam przyszło do głowy: Ungarettiego, Apollinaire’a, Celana. W ich rodzimych narzeczach, które nie są nasze, ale których wiersze znamy w naszych językach. Mówiliśmy je wszędzie: w barze, przed katedrą, przed sklepem z trumnami. I mówiąc nimi, mówiliśmy wspólnym językiem.

Kiedy najstarszy z nas, Moncef, poszedł, żeby znowu odpocząć, Peter pytał mnie o Lampedusę. I sam opowiedział mi trochę o Austrii. Powiedział, że ta zmiana – ze społeczeństwa ludzi obojętnych albo ksenofobów w naród witający uchodźców z kartkami „Witajcie” i wyciągający ręce do upokorzonych – to kwestia ostatniego tygodnia. Cud. Że zaczęło się od ciężarówki na poboczu autostrady, z 71 martwymi ciałami. Od twardego spotkania z rzeczywistością. Potem kardynał Schönborn nazwał tę śmierć i tę obojętność po imieniu. I ludzie czarni stali się w połowie biali, a biali w połowie czarni.

Wrócił Moncef i wszyscy milczeliśmy w tym samym języku Śródziemnomorza.

 

Tekst ukazał się drukiem w Lente#01 wiosną 2016 r.

 

Zdjęcie główne: replika rzymskiej mozaiki przedstawiającej Euterpe – muzę poezji lirycznej