Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!
Opis tego odcinka podcastu szykuję dla Was w samolocie, w drodze powrotnej z Afryki Północnej. Końca dobiega właśnie kolejna daleka podróż, którą odbyłam z trojgiem moich dzieci. Jestem wykończona, ale szczęśliwa – każda wspólna wyprawa jest dla mnie niezwykłym doświadczeniem. I właśnie o tym – doświadczaniu podróży z dziećmi – opowiadam w rozmowie z Magdą Miśką-Jackowską.
W odcinku dzielę się też sprawdzonymi adresami do odwiedzenia z maluchami: w Rzymie, Neapolu, Andaluzji i Izraelu.
Prowadzenie: Magda Miśka-Jackowska
Produkcja: Michał Woźniak
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Na prawo plaża, na lewo plaża. Jak okiem sięgnąć, wszędzie piasek… Nic specjalnego. Rimini to miasto, jakie widuje się na całym świecie – ot zwykła, całkiem przeciętna miejscowość położona nad Morzem Adriatyckim. Tutaj możesz zapomnieć o włoskim dolce vita – w cenie są plastik, głośna muzyka oraz imprezy do białego rana. Pierwsze wrażenie nie napawa optymizmem. Na szczęście wystarczy wyjść poza utarte szlaki, aby trafić na architektoniczny klejnot. Grand Hotel Rimini wyróżnia się wszystkim. Nic dziwnego – w końcu to jedyny pięciogwiazdkowy hotel w mieście! Został zaprojektowany przez południowoamerykańskiego architekta Paola Somazziego w stylu Liberty, włoskim odpowiedniku wiedeńskiej secesji, wyróżniającym się bogatą ornamentyką zarówno we wnętrzach, jak i na fasadzie budynku.
Grand Hotel w Rimini w Emilii-Romanii (Włochy), fot. karel291 / Wikimedia, CC BY 3.0
Wielkie otwarcie nastąpiło 1 lipca 1908 roku, a hotel od razu stał się ulubionym miejscem pobytu największych sław. Od Habsburgów, poprzez dwór turecki, aż po królów sceny, z Enrico Carusem na czele – wszyscy doceniali nadmorski przybytek luksusu. Jego urokowi nie oparł się nawet Mussolini, który spędzał tu upojne noce z jedną ze swoich licznych kochanek. Niestety, chwile chwały zostały brutalnie przerwane najpierw przez wielki pożar z 1920 roku, kiedy to zniszczeniu uległy dwie ozdobne kopuły, a następnie przez II wojnę światową. Poważnie uszkodzony budynek został odbudowany dopiero w latach 50. XX wieku. Niemal od razu stał się domem egipskiego króla Farouka I, którego widywano w wielkiej sali balowej ubranego wyłącznie w… turban. W latach 70. hotel zyskał międzynarodową sławę dzięki Felliniemu, który opowiedział o nim w swoim niezapomnianym dziele Amarcord (1973). Warto jednak wiedzieć, że sceny filmowe nakręcono w studiu Cinecittà w Rzymie.
Grand Hotel Rimini przed pożarem, fot. Cifo Buscemi / Wikimedia, CC BY 3.0
Maestro Fellini był częstym gościem hotelu. Jego klimat uwielbiał już jako dziecko, wolne chwile spędzając na podglądaniu przez żywopłot magicznego świata bogaczy. „Gdy czytałem w powieściach opisy, które nie do końca wznosiły moją wyobraźnię na wyżyny, o których myślałem, że powinny, to wyciągałem Grand Hotel” – wspominał swoje dzieciństwo. – „W letnie wieczory stawał się Stambułem, Bagdadem, Hollywood”. Reżyser za każdym razem zatrzymywał się w apartamencie nr 315; w nim również, w 1993 roku, zapadł w nieodwracalną śpiączkę, która doprowadziła go do jego śmierci. Rok później Grand Hotel Rimini został uznany za pomnik narodowy i do dzisiaj znajduje się pod ochroną Kuratora Sztuk Pięknych. Po serii zmian własnościowych, został przejęty w grudniu 2007 roku przez Antonia Bataniego za niebagatelną kwotę 64 mln euro. Prywatna plaża, weneckie żyrandole, marmurowe łazienki i francuskie antyki z XVIII wieku – wielowiekowa tradycja obecna jest tu w każdym kącie, i nawet najnowsze technologie nie są w stanie zepsuć bajecznej atmosfery, jaka towarzyszyła pierwszym hotelowym gościom. Może czas sprawdzić to na własne oczy?
Staroświecki blask w duchu belle époque można spotkać również na Lazurowym Wybrzeżu. Riwiera Francuska, w odróżnieniu od Adriatyckiej, oferuje wyłącznie doznania najwyższej klasy, dzięki czemu temu od lat gości gwiazdy światowego kina, muzyki oraz sportu, a także najsławniejszych artystów i możnowładców z całego świata. Niektórzy kupują tutaj wakacyjne domy, inni wybierają luksusowe hotele, takie jak Hôtel de Paris Monte-Carlo. Znajduje się on w samym centrum Monako, na stromym zboczu dzielnicy Monte Carlo, od której obiekt wziął swoją nazwę; w miejscu słynącym z pięknych widoków, malowniczych plaż i… kasyn. To właśnie jedno z nich, Casino de Monte-Carlo, stało się przyczynkiem do wybudowania hotelu.
Hôtel de Paris Monte-Carlo w Monako, fot. Arnaud 25 / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
W 1864 roku francuski przedsiębiorca François Blanc zdecydował o wybudowaniu obiektu, służącego hazardowym graczom do odpoczynku przed kolejnymi rozgrywkami. Stworzony na wzór paryskiego Grand Hotelu przez francuskiego architekta Julesa Laurenta Dutrou, miał stać się hotelem, który „przewyższa wszystko, co do tej pory stworzono”. I tak też się stało – bogata, kolumnowa fasada z posągami nimf, rozległe lobby ze szklaną kopułą, marmurowe podłogi i złote dekoracje architektoniczne były tym, czego oczekiwano po miejscu będącym symbolem blichtru i luksusu. Nie mniejsze wrażenie wywoływał brązowy posąg Ludwika XIV na koniu, który przynosił szczęście każdemu, kto… potarł kolana zwierzęcia!
Ze swoim bogatym wnętrzem i doskonałą lokalizacją z widokiem na Morze Liguryjskie, hotel szybko stał się centrum życia towarzyskiego i społecznego. Zatrzymywali się tu królowie, książęta, głowy państw oraz największe nazwiska świata finansjery, nauki i kultury. Rockefellerowie, Rothschildowie i Gordon Bennett, Charlie Chaplin, Maria Callas, Rita Hayworth i Cary Grant – Hôtel de Paris Monte-Carlo obsługiwał najbardziej najbardziej wymagających gości, a każda, nawet najbardziej ekstrawagancka prośba zostawała spełniona. W pokoju cesarzowej Sisi dodano specjalne belki do ćwiczeń, a dla Winstona Churchilla rezerwowano apartament na 6. piętrze po to, aby jego ukochana papużka falista mogła w nim swobodnie polatać (niestety, w 1961 roku wyleciała przed otwarte okno i, mimo gorączkowych poszukiwań, nigdy nie wróciła do właściciela). Tutaj powstawały Balety Rosyjskie Diagilewa i artystyczne zdjęcia Helmuta Newtona. Hotel zagrał również w dwóch filmach o Bondzie (Nigdy nie mów nigdy i Golden Eye). Słowem – prawdziwy high-life!
Hôtel de Paris Monte-Carlo w Monako, fot. Fabio / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0
Pałac był sukcesywnie modernizowany, dzięki czemu ciągle zachwyca wyjątkowym stylem i elegancją. Antyczne lustra, włoskie marmury i portierzy w strojach od Lagerfelda to tylko część z lokalnych atrakcji. Goście hotelowi mają okazję skorzystać nie tylko z najdroższych apartamentów na świecie (ceny zaczynają się od… 28 000 funtów za noc!), ale również z zabytkowego kasyna oraz z nowoczesnej strefy relaksu z największym krytym basenem w Europie. To także miejsce idealne dla miłośników dobrego jedzenia – restauracja Louis XV ma trzy gwiazdki Michelin, jedno z najdroższych menu degustacyjnych w Europie i… imponującą piwnicę z ponad 600 000 butelkami wina! Nie można zapomnieć o Le Bar Américain, który słynie ze świetnej muzyki na żywo i nowatorskich koktajli. Cygara, whisky, szampan – wszystko jest na wyciągnięcie ręki. Hôtel de Paris Monte-Carlo wyróżnia się na tle innych zabytkowych hoteli – ciągle towarzyszy mu atmosfera tajemnicy. I to jest część jego uroku, o którym pamięta się również po wymeldowaniu.
Lobby w Hôtel de Paris Monte-Carlo w Monako, fot. Gary Bembdridge / Flickr, CC BY 2.0
Nie tylko hotel – marokańska La Mamounia to prawdziwa legenda. Historia miesza się tu z nowoczesnością, a zachodnia kultura żyje w symbiozie z mitycznym Orientem. Aby docenić wielkość miejsca, trzeba sięgnąć do samych początków, czyli do wieku XVIII. Wtedy to sułtan Mohammed Ben Abdallah podarował swojemu synowi Mulajowi Mamounowi wyjątkowy prezent ślubny – piękny teren o powierzchni 13 hektarów. Okolica słynęła ze wspaniałych widoków i żyznej gleby, dlatego wkrótce zamieniła się w wielki różany ogród. Co dla jednych było prawdziwym rajem, dla innych stało się symbolem „bezpiecznej przystani”, co w języku arabskim tłumaczone jest jako mamounia. Gdy dwa wieki później Marokańska Spółka Kolejowa postanowiła na tej atrakcyjnej ziemi wybudować hotel, to nazwa mogła być tylko jedna – La Mamounia!
Basen w hotelu La Mamounia w Marrakeszu, fot. Pi3.124 / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Projekt stworzony w 1923 roku przez francuskich architektów, Henriego Prosta i Antoine’a Marchisia, połączył dwa style – tradycyjną architekturę marokańską z europejskim stylem art déco. Ozdobne kafelki zellij, berberyjskie gobeliny i misterne sztukaterie pozwalały zanurzyć się w lokalnej kulturze, a geometryczne formy, egzotyczne motywy kwiatowe i misterne rzeźbienia skorzystać z wygodnej, już oswojonej stylistyki Zachodu.
Ogród hotelu La Mamounia w Marrakeszu, fot. Pi3.124 / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Klimatyczny wystrój wnętrza, niezwykła lokalizacja oraz wyjątkowa gościnność sprawiły, że La Mamounia stała się oazą relaksu i źródłem natchnienia już od chwili otwarcia w 1928 roku. Lista sław doceniających uroki miejsca nie ma końca. Odpoczywały tu gwiazdy filmowe i przedstawiciele świata mody, częstymi gośćmi pałacu byli również politycy i członkowie rodzin królewskich. Charlie Chaplin, Marcello Mastroianni, Omar Sharif, Yves Saint Laurent, Franklin Roosevelt, Charles de Gaulle – lista sław odwiedzających hotel jest nieskończenie długa. Częstym gościem hotelu był Winston Churchill – przyjeżdżał tu na zimę, aby oddawać się swojej malarskiej pasji (w liście do żony z 1935 roku napisał: „to wspaniałe miejsce, a hotel jest jednym z najlepszych, z jakich kiedykolwiek korzystałem”). La Mamounia stanowiła również inspirację artystyczną dla Alfreda Hitchcocka, który nakręcił tu Człowieka, który wiedział za dużo z Doris Day i Jamesem Stewartem, a także dla Paula McCartney’a, autora piosenki o wdzięcznej nazwie:… Mamunia. W XXI w. w hotelu rezydowali m.in. Tom Cruise, Nicole Kidman, Jennifer Aniston, Kate Winslet, Gwyneth Paltrow oraz Elton John. Duże zainteresowanie wynikało z renomy, ale również z szybkiego dostosowywania się do bieżących trendów. W ciągu niemal 100 lat, La Mamounia była czterokrotnie rozbudowywana i modernizowana. Ostatni duży remont zakończył się w 2020 roku. Po 5 miesiącach prac budynek zyskał odświeżone, jeszcze bardziej luksusowe oblicze i dzisiaj zachwyca 200 pokojami, czterema różnorodnymi restauracjami, eleganckim spa z prywatnymi hammamami i ogromnym, podgrzewanym basenem o powierzchni 800 metrów kwadratowych. Prace zostały wykonane przez lokalnych rzemieślników, dzięki czemu duch Marrakeszu nie zginął i wciąż przemawia do wszystkich zmysłów. Jak widać, wizja z Baśni z tysiąca i jednej nocy jest możliwa!
Amos Oz w swojej Opowieści o miłości i mroku pisał, że, widziany z perspektywy Jerozolimy, Tel Awiw to inny kontynent. Aby miasto zwane Wzgórzem Wiosny zobaczyć jako wyspę, odrębny, symboliczny byt, a zarazem nieodłączną przecież część Erec Israel, nie trzeba jednak przenosić się do starożytnej stolicy. Również z naszej dalekiej perspektywy izraelska metropolia jawi się jako prawdziwy ewenement: oaza wzniesiona wśród piasków pustyni, pierwsze miasto hebrajskie i syjonistyczne zbudowane kolektywnie mimo licznych przeciwności losu, a może nawet pierwszy izraelski start-up. Miasto zabawy i niezliczonych rozrywek w państwie wyznaniowym; synonim pluralizmu, wolności i tolerancji w rejonie globu, który z wartościami tymi zdaje się być nierzadko na bakier. Aglomeracja otwarta dla wszystkich, a jednocześnie dla mało kogo dostępna, bo należąca do najdroższych na świecie. Dzieło entuzjastów i meta tychże.
Tel Awiw, jak każdy kontynent i każda wyspa, od dawna czekał na opowieść w całości sobie poświęconą. Dzięki pracy prof. Łukasza Tomasza Sroki, krakowskiego badacza stosunków polsko-izraelskich, mniejszości narodowych i religijnych, a także zagadnień związanych z rozwojem miast, na polskim rynku ukazała się książka będąca publikacją naukową, a zarazem pasjonującą opowieścią właśnie.
Monografię możesz zamówić w naszym sklepie. Zapraszamy tutaj!
Zarysowując szeroką perspektywę historyczną, sięgając do czasów starożytnych i prezentując genezę współczesnego Izraela, autor zaprasza nas do wspólnej wędrówki po mieście, zarówno w czasie, jak i przestrzeni. Spacerujemy więc wśród słynnych zabytków, spotykamy ważne i nierzadko fascynujące postaci związane z metropolią, poznajemy opinie wydawane na jej temat. Monografię z zainteresowaniem przeczytają nie tylko historycy, ale także podróżnicy, turyści, a nawet mieszkańcy gotowi na bliższe poznanie miejsca, które wybrali do życia (mrugam tu dyskretnie do moich teściów).
Opowieść Sroki poprzedza krótka przedmowa Rona Chuldaja, burmistrza Tel Awiwu i Jafy, napisana, co nie powinno dziwić, w duchu laurki wystawianej aglomeracji, którą zarządza. Kolejne strony, na których narratorem jest już prof. Sroka, również, momentami, brzmią jak panegiryk – autor nie kryje się ze swoją fascynacją izraelskim miastem. Doskonałe przygotowanie tekstu, solidna dokumentacja i frapujący styl opowieści sprawiły jednak, że, zakończywszy lekturę, miałam wrażenie odbycia podróży ze wspaniałym przewodnikiem i pełnym pasji znawcą tematu, a nie bezkrytycznym piewcą. Może nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo potrzebne mi było spotkanie z prawdziwym entuzjastą – takim jak ci, którzy wznieśli jego ukochane miasto.
Łukasz Tomasz Sroka, Tel Awiw. Nowoczesne miasto starożytnego narodu, Austeria, Kraków 2022
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!
O Rzymie pisali najwięksi – Goethe, Stendhal, Byron i Herbert – więc ja już pisać nie będę. Pogadać i powspominać – to jednak co innego! W rozmowie z Magdą Miśką-Jackowską przyglądam się więc dzisiaj Wiecznemu Miastu – temu mojemu i temu z kart książek. Jaki jest dzisiejszy Rzym i z jakimi boryka się problemami? Dlaczego wizyta w Rzymie jest podróżą par excellence i czy jest nią także dla tych, którzy w Wiecznym Mieście czują się jak w domu?
W najnowszym odcinku wyjawiam także, czego uczą mnie wybrane zakamarki włoskiej stolicy oraz jakie adresy odwiedzam przy okazji każdej wizyty w tym najpiękniejszym – choć nie najłatwiejszym! – miejscu na Ziemi.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Rusza nabór do dziewiątej edycji Nagrody Literackiej im. Leopolda Staffa dla najlepszych książek o tematyce włoskiej i przekładów z języka włoskiego. Zgłoszenia należy przesyłać do 30 czerwca br. Kapituła będzie oceniała publikacje, które ukazały się w 2022 roku. Szczegółowe zasady udziału w konkursie są dostępne na stronie nagrodaliterackastaffa.pl w zakładce „Zgłoszenia”. Wszelkie pytania prosimy kierować na adres: nagrodastaffa@gmail.com.
Materiał stworzony w ramach płatnej współpracy z wydawnictwem WAB.
Nastąpił wyczekiwany przez wielu moment: na polskim rynku ukazuje się drugi tom powieści Stefanii Auci, która poświęcona jest losom wpływowej włoskiej rodziny Floriów. Zima lwów w przekładzie Tomasza Kwietnia trafi do sprzedaży już 8 lutego.
Kolejna część opowieści o jednym ze słynnych rodów włoskiego południa rozpoczyna się w momencie, gdy triumfujacy Floriowie znajdują się na wymarzonym szczycie. Mają wszystko, o czym kilkadziesiąt lat wcześniej mogli tylko śnić: prężnie działające interesy, bogactwo, siłę. Ich nazwisko wzbudza szacunek zarówno wśród biedniejszych warstw społecznych, jak i na salonach. Mieszkają w pałacach, goszczą największych ówczesnego świata i, zasiadając w senacie, wywierają spory wpływ nie tylko na losy Sycylii, ale również całych Włoch. Brakuje im w zasadzie tylko jednego: szczęścia.
Zdaje się ono omijać dwa kolejne pokolenia sycylijskiej rodziny, które poznajemy na kartach powieści: Ignazia-ojca, który osiągnął już wszystko, co było do osiągnięcia, oraz Ignazia-syna, który, z wysoka, upadł na samo dno. Różnią się jak ogień i woda. Ten pierwszy jest pracoholikiem, który dobro rodzinnych interesów i pracowników stawia ponad wszystko, włącznie z najbliższymi. Drugi z kolei dziedziczy fortunę w bardzo młodym wieku, nie będąc na to zupełnie przygotowanym. Dużo lepiej odnajduje się w życiu salonowym niż w prowadzeniu biznesu. Nie ma podejścia do ludzi ani samodyscypliny, które charakteryzowały jego ambitnych przodków. Podobnie jak w wypadku pierwszego tomu powieści, włoska pisarka z wielkim kunsztem rysuje sylwetki swoich bohaterów, pokazując nam złożoność i wielowymiarowość ich charakterów oraz to, jak historia poprzednich generacji odbijała się na ich stosunku do rzeczywistości.
Zima lwów stanowi barwny fresk pokazujący rozmaite ludzkie postawy, ale także ciekawą lekcję historii Włoch. Każdy rozdział poprzedzony jest wprowadzeniem do sytuacji politycznej okresu, w którym rozgrywają się opisane wydarzenia. Dzięki temu prostemu zabiegowi, przez pryzmat Floriów, możemy patrzeć, jak rozmaite polityczne zawieruchy, kryzysy i wojny odbijały się na różnych grupach społecznych.
Lekcja historii to jednak nie jedyna nauka, jaką otrzymujemy od autorki Zimy lwów. Auci przypomina bowiem przede wszystkim ważną prawdę: że pieniądze nie są gwarantem szczęścia. Można posiadać fortunę i być najbardziej nieszczęśliwym człowiekiem na świecie. Pałace, błyskotki i wystawne życie nie są w stanie zastąpić bliskości, miłości czy prawdziwych przyjaźni. W dzisiejszych czasach, jakże często zorientowanych na pomnażanie kapitału, wciąż zbyt często o tym zapominamy. Zapomnieli również Floriowie i to był błąd, który odebrał im wszystko.
Stefania Auci, Zima lwów, tłumaczył Tomasz Kwiecień, WAB, Warszawa 2023
Magazyn “Lente” jest patronem medialnym powieści w ramach płatnej współpracy z WAB.
Zostawiamy ponton na plaży Marasolo i natychmiast kierujemy się w stronę miasta. Do tawerny Quello che c’è c’è na jednej z głównych uliczek miasteczka Favignana mamy jakieś piętnaście minut, a włoskie godziny lunchu są nieubłagane wobec spóźnialskich. Tym razem udaje się zdążyć na czas i po nerwowym marszobiegu siedzimy przy skąpanym w słońcu stoliku z kieliszkami schłodzonego sycylijskiego grillo. Po chwili kelnerka przynosi talerz gorących polpette di tonno, pulpecików z tuńczyka, lokalnej specjalności. Są tak chrupiące i pyszne, od razu zastanawiam się, jak odtworzyć je w domu.
Prom z Trapani na Favignanę pływa kilkanaście razy dziennie, ale na szczęście na Wyspach Egadzkich nie ma tłumów turystów. Górzysty archipelag u wschodniego wybrzeża Sycylii jest popularny wśród żeglarzy i sycylijskich rodzin, które chętnie spędzają tu letnie wakacje. Ja należę do tej pierwszej grupy i oprócz malowniczych zatoczek i niewielkich porcików na Favignanie, Marettimo i Levanzo, odkrywam lokalne smaki. Rano wpadam do barów na filiżankę mocno spienionego cappuccino i wracam na jacht z paczuszką wciąż jeszcze chrupiących cannoli, wypełnianych owczą ricottą na moich oczach. Małe rodzinne knajpki serwują grillowane ryby z porannego połowu, sałatki z lokalnymi kaparami i dzikimi ziołami, ręcznie robione makarony oblepione słoną ikrą. W menu przewija się homar, miecznik i sardynki oraz tuńczyk w różnej postaci: stek, carpaccio, ragù. Dzisiaj łowi się go mniej, ale kiedyś puszki tuńczyka z Favignany można było kupić w całej Europie.
W 1874 roku Ignazio Florio z Palermo odkupił Egady od genueńskiej rodziny Pallavicinich i otworzył na wyspie tuńczykarnię. Tonnara Florio była wówczas jednym z najnowocześniejszych zakładów przetwórstwa tuńczyka na świecie. Tuńczyki łowiono tu już w starożytności. Za czasów Fenicjan narodziła się tradycyjna mattanza, praktyka łapania ryb w sieci na trasie ich wiosennej wędrówki z zachodnich wybrzeży Afryki. Początkowo rybacy dawali rybom czas na złożenie ikry, ale później, dzięki upowszechnieniu się radarów, zaczęto przechwytywać ławice ryb, zanim te zdążyły dotrzeć na śródziemnomorskie płycizny, żeby się rozmnożyć. Egadzkie wody pustoszały, a Stabilimento Florio nie wytrzymało konkurencji na zmieniającym się rynku. W latach 70. zakład zamknięto. Dzisiaj znajduje się w nim muzeum, które przypomina o tuńczykowej historii wysypy.
Na uliczkach Favignany nadal działa sporo sklepów z przetworami z tuńczyka, jak Antica Tonnara di Favignana, prowadzona przez Antonia Tammaro. Większość ryb, które wykorzystuje Antonio, łowi się bliżej Sycylii, nie na lokalnych wodach. Populacja tuńczyka na Egadach powoli się odnawia — mattanza została zakazana, a wokół wysp ustanowiono rezerwat. W młodości Antonio pomagał ojcu oczyszczać ryby w zakładach Florio, dzisiaj sprzedaje egadzkie specjały: tuńczyka w oleju lub oliwie, bottargę – słoną, intensywną w smaku suszoną ikrę tuńczyka – i mosciame, peklowany stek z tuńczyka, przysmak żeglarzy i rybaków. Tonnatori wykorzystywali każdą część ryby. Z głów pozyskiwano olej, a z mniej pożądanych rybich kąsków lepiło się pulpeciki. Żony pracowników tuńczykarni mieszały skrawki tuńczyka z bułką tartą, natką pietruszki i jajkiem, a potem formowały kształtne kuleczki i smażyły je na rozgrzanej oliwie. Jak wiele dań włoskiej cucina povera, biednej kuchni, dzisiaj pulpeciki z resztek są cenionym przez smakoszy rarytasem.
Proponuję przepis na pieczoną wersję dania; pulpeciki można też usmażyć w głębokim tłuszczu.
Przepis: Polpette di tonno
250 g tuńczyka w zalewie 50 g bułki tartej
1 jajko
2 łyżeczki startego parmezanu
1 łyżeczka posiekanych kaparów
1 łyżka posiekanej natki pietruszki
sól i pieprz
dodatkowo:
4 łyżki bułki tarta do obtoczenia
2 łyżki oliwy
Piekarnik rozgrzewamy do 180 stopni.
Blachę wykładamy papierem do pieczenia.
Tuńczyka odcedzamy, przekładamy do miski.
Dodajemy bułkę tartą, jajko, parmezan, kapary, sól i pieprz.
Mieszamy dłońmi na gładką masę.
Formujemy pupleciki, obtaczamy je najpierw w bułce tartej, potem w oliwie.
Noszący obcisły t-shirt Geremia ma zadatki na komandosa. To on wszędzie wchodzi pierwszy i sprawdza, czy wytrzymają zmurszałe stropy. Nigdy nie wiadomo, czy stojący od wieków budynek akurat nie tąpnie. Po nim wchodzą pozostali; stawiają kroki powoli i z wyczuciem. Urbanexploring wymaga ostrożności, odpowiedniego obuwia, maski ochronnej i dobrej latarki. Wokół kurz i pleśń, mętne światło, pająki i nietoperze, ale, aby odbyć oniryczną podróż w czasie, warto zaryzykować.
Włochy są rajem dla miejskich speleologów. Wiele tu niczyich domostw, klasztorów, nieczynnych od dziesięcioleci fabryk i szpitali, kościołów i dyskotek. Przyczyny ich opuszczenia są różne; wśród nich nierozwiązane kwestie dziedziczenia, bankructwo, zalanie lub pożar. Nierzadko koszty utrzymania historycznych willi i pałaców przekraczają możliwości finansowe spadkobierców, którzy wolą się do nich nie przyznawać ze względów podatkowych. I tak wiekowe budowle trwają pozostawione same sobie, ku radości poszukiwaczy straconego czasu. Tradycja miejskiego exploringu jest długa – za jej prekursora uważa się Philiberta Aspairta, który penetrował paryskie katakumby – i ma naśladowców na całym świecie. Dziś szanujący się poszukiwacze stanowią zamkniętą społeczność, którą łączy kodeks moralny i zmowa milczenia dotycząca usytuowania obiektów. Chodzi o to, by chronić je przed złodziejami i niszczycielami. Naczelną zasadą profesjonalnych urbexerów jest bowiem zakaz włamywania się na posesje.
Można do nich docierać wyłącznie przez istniejące już dojścia, wyłomy w zapadających się murach, dziury w parkanach, obluzowane drzwi i okna, pod warunkiem, że nie forsuje się zabezpieczeń. Zapomnianych przez Boga i ludzi siedzib szuka się przy pomocy Google Maps, współpracując z innymi grupami poszukiwaczy czy zasięgając języka u miejscowych. Po dotarciu do celu, na podstawie dokumentów, albumów, zapisków i pojedynczych fotografii próbuje się odtwarzać historię danego miejsca i jego właścicieli. Z zasady nie filmuje się ani nazwisk na dokumentach, ani zdjęć, choć w przypadku tych ostatnich reguła bywa często nadwerężana. Oprócz przygody i dreszczu emocji ważny jest bowiem film, który później można opublikować w sieci. Osobliwy klimat oraz nieoczekiwane odkrycia są gwarancją setek polubień.
Eksploratorzy to najczęściej młodzi mężczyźni (choć nierzadko zdarzają się i dziewczyny), miłośnicy filmu i fotografii. Czterej Włosi: Mattia, Roberto, Carlo i Geremia stworzyli grupę Urbex Squad, która ma na swym koncie dziesiątki eksploracji i infiltracji oraz wystawę 500 zdjęć z wypraw organizowanych nie tylko w Italii. Chłopaki potrafią uchwycić poetykę opustoszałych wnętrz, podkręcając atmosferę niesamowitości odpowiednim światłem i komentarzem. W ich obiektywie samotność domowych sprzętów poraża i wzrusza. W zapomnianych pomieszczeniach – jak w puszczy – zachodzi naturalny proces rozkładu, a porzucone przedmioty świadczą o czyjejś minionej codzienności, skrywają jej tajemnicę.
Książki, flakony perfum, pledy, grzebienie, urządzenia o niezrozumiałym przeznaczeniu – nieruchome, zastygłe, zetlałe i poblakłe, pokryte kurzem, pajęczą siecią i opadającym z sufitów tynkiem. Innym razem świetnie zakonserwowane, niemal nietknięte, idealne, zaskakująco czyste i błyszczące, zupełnie jak nowe. Zdarzają się zastawione serwisami stoły, resztki jedzenia w szafkach i lodówkach, butelki wina i napojów o starych etykietach, pełne ubrań szafy, równo ustawione przy łóżku buty, motki wełny i niedokończone robótki. Stuletnie wózki dla niemowląt, stroje karnawałowe i zabawki. Pożółkłe czasopisma i kalendarze, karteluszki i rachunki. To dzięki nim najczęściej można ustalić, do którego roku toczyło się w danym miejscu życie. Są domy, które wyglądają jak nagle porzucone w środku dnia, inne zostały opuszczone po przeprowadzce, pożarze czy powodzi, jeszcze inne sprawiają wrażenie, jakby przeszedł przez nie huragan, choć w rzeczywistości oznacza to jedynie, że zostały już splądrowane. Porozrzucane papiery, ubrania i rozmaite przedmioty zaścielają rampy schodów i podłogi. Wandale w poszukiwaniu kosztowności przeczesują każdy skrawek, rozpruwają materace, odkręcają żyrandole. Eksploratorzy często docierają dopiero po nich i sami starają się już niczego nie dotykać. Kolejną zasadą urbexu jest zakaz wynoszenia, a nawet przemieszczania przedmiotów. Porzucone siedliska są nietykalne, istnieją już tylko w czasie przeszłym.
W nieczynnym od trzydziestu lat szpitalu psychiatrycznym kołyska dla noworodka wywołuje nieprzyjemny dysonans, nie przystaje do otoczenia. Biała i niewinna w wielkiej, pustej sali. Dalej w korytarzu dziecięce zabawki, rowerek. W kolejnym pomieszczeniu łóżko szpitalne, a w nim szkoleniowy manekin w poplamionej pościeli, ostatni pacjent ośrodka. W pudłach setki kartotek pensjonariuszy, kiedyś nie istniało prawo o ochronie danych. Raptem słychać jakieś odgłosy, ale chyba dochodzą z ulicy. Jednak nie, pokrzykiwania w obcym języku dobiegają z wnętrza budynku. Rozlega się płacz dziecka, które w końcu dostaje klapsa i przestaje kaprysić. Czy ktoś tu mieszka? Eksploratorzy próbują zrozumieć, co się dzieje, ale rozsądek każe się wycofać. Wychodzą w pośpiechu i z duszą na ramieniu. Stare ruiny to nie tylko romantyczne dowody przemijania, ale i szemrana teraźniejszość. Nie bez powodu Anglicy ukuli termin urbanspelunking.
W Willi Malarza (La villa del pittore) penetrowanej przez grupę Urbex Italia jest już spokojniej. Oprócz przedmiotów codziennego użytku, pokrytych pyłem i patyną antyków oraz gazet z epoki Mussoliniego poniewierają się zestawy kredek, pudełka z akwarelami, pędzle, obrazy, główka przedwojennej lalki. Jak to możliwe, że nikt stąd tych rzeczy nigdy nie zabrał? Czy dawni mieszkańcy nie mieli potomków, kogoś, kto zająłby się ich schedą, wziął sobie coś na pamiątkę? W otoczeniu domu, w chaszczach, przez które przejść można tylko z maczetą, stoją zaparkowane na wieki stareńkie modele samochodów.
Takie zwyczajne domostwa są czasem bardziej fascynujące niż zamczyska i pałace. Proste żelazne łóżko, sfatygowany abażur, ustawiona pośrodku pokoju deska do prasowania, a na niej „świeżo” uprasowana, pokryta kurzem koszula mają większą siłę oddziaływania niż złote ramy i marmurowe kominki. W jednym z domów na stoliczku stoi popielniczka, a w niej sterta niedopałków; nieopodal lekarstwa. Określenie „nadgryzione zębem czasu” najbardziej pasuje do zwisających z karniszy strzępów zasłon, z których uleciały maleńkie cząstki materii. W kuchni, na blacie przy zlewozmywaku, filiżanki do espresso, odłożone do góry dnem, żeby ociekły. Co takiego musiało się tu wydarzyć, że wszystko tak nagle się skończyło?
Willa z Popiersiami (La villa dei busti) w regionie Emilia-Romania to miejsce odwiedzane i filmowane przez wielu badaczy przeszłości. Te swego czasu przytulne, mieszczańskie wnętrza, których ściany do dziś zdobią wzorzyste tapety, zostały już zdemolowane. Zachował się kominek i dwa wygodne fotele, lampy, obrazy, niektóre meble i – do niedawna jeszcze – dwa kamienne popiersia właścicieli, od których willa bierze nazwę. Dopiero co była tu urna z czyimiś prochami. Ostatnio jednak popiersia i urna zniknęły i nie wiadomo, czy to dzieło złodziei, czy może zatroszczył się o nie ktoś z rodziny. Niektórzy nazywają tę posiadłość Domem Aptekarki – żona właściciela była farmaceutką, na ścianie ciągle wisi jej dyplom uniwersytecki. Ustalono, że małżonkowie mieli dwie córki, ale ślad po nich zaginął.
Wyprawy nie zawsze przebiegają bez zakłóceń. Opuszczone obiekty bywają strzeżone. Zdarza się, że w czasie eksploracji do lokum zawita niespodziewanie właściciel, patrol policyjny albo sąsiedzi. Ci ostatni są najgorsi – opowiada Mattia, szef grupy Urbex Squad. – Ochroniarzom, właścicielom i policji wystarczy wyjaśnić, że przybyło się w celach poszukiwawczych, zazwyczaj legitymują i proszą o opuszczenie posesji. Za to sąsiedzi bywają agresywni, boją się rabusiów, którzy mogliby przekraść się i do nich. Zdarzają się też niespodzianki. Jak wtedy – wspomina Mattia – gdy okazało się, że podupadłe domostwo wcale nie było opuszczone. Bez gazu, prądu i oświetlenia pomieszkiwał w nim pozbawiony środków do życia właściciel. Najpierw próbował przepędzić intruzów, ale gdy wyjaśniło się, że przybyli w pokojowych (sic!) zamiarach, opowiedział im o swoim upadku. Bo exploring to przede wszystkim docieranie do zapomnianych historii i ocalanie ich od niepamięci.
Na bazie ruchu poszukiwaczy opuszczonych miejsc pojawiła się w Padwie oryginalna inicjatywa artystyczna. Grupa performerów w starym, walącym się hotelu urządziła szczególny projekt pt. Poetic Hotel (www.poetichotel.org). Wnętrza budynku zostały wypełnione pracami i instalacjami twórców, ale pomieszczenia hotelowe ze względów bezpieczeństwa pozostają zamknięte dla publiczności; czynna jest jedynie niewielka część holu i recepcja. Aranżacje można oglądać na zdjęciach i filmach, bo to właśnie przemijalność tych skazanych na zniszczenie dzieł stanowi o ich wartości.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
W drugim sezonie podcastu zapraszam Cię do wspólnej wędrówki po śródziemnomorskich szlakach, bowiem tematem roku jest PODRÓŻ. Przygotuj plecak, włóż wygodne buty – i nie zapomnij słuchawek!
Czym właściwie jest podróż? Jak podróżują mieszkańcy Śródziemnomorza, współcześni i ci sprzed wieków? Kto nie podejmie żadnej ważnej decyzji bez przejechania się na drugi koniec świata, a kto uważa, że zatrzymanie się w jednym miejscu jest grzechem śmiertelnym?
W rozmowie z Magdą Miśką-Jackowską zdradzam też, co literacka metafora ma wspólnego z przeprowadzką, jak jeździ się izraelską taksówką oraz dlaczego moja fascynacja Włochami nie zaistniałaby bez udziału Wielkiej Brytanii.
Obchody ku czci świętego Antoniego, opata i eremity z Egiptu, który żył w III i IV wieku, celebrowane są w miejscowości Macerata Campania w okolicy Caserty przez kilka dni, zaś ich kulminacja ma miejsce 17 stycznia. Główną ulicą przechodzi wówczas procesja z figurą świętego, później zaś następuje najbardziej wyczekiwana część święta. Około czterokilometrową trasą przez miasteczko z wolna przejeżdżają, ciągnięte przez traktory, specjalne platformy stylizowane na okręty, które wiozą grupy bottari. Łodzie te mają upamiętniać podróż Antoniego z Egiptu do Italii. Co prawda legenda o jego wyprawie nie ma pokrycia w faktach, ale stała się częścią tradycji. „Wozy świętego Antoniego” – carri di Sant’Antuono – często określa się także terminem battuglie di Pastellessa, który oznacza jednocześnie ich „załogi”, czyli muzykujące zespoły. Pastellessa, wieloznaczne słowo-klucz, to nazwa typowego lokalnego dania, przyrządzanego na uroczystość świętego Antoniego, czyli makaronu z gotowanymi kasztanami (pasta’e’llessa – pasta con le castagne lesse). Od tego dania nazwano całe święto, a także jeden z trzech wybrzmiewających wówczas charakterystycznych rytmów (a Pastellessa).
Okazałe wozy dawnej były mniejsze; początkowo ciągnęli je ludzie, później woły albo konie. Dzisiejsze, ciągnięte przez traktory battuglie miewają po kilkanaście metrów długości i około 3.5 do 4 metrów szerokości. Tradycyjnie ozdabiane są gałęziami palm, konopnymi tkaninami i przedziwnymi wielkimi maskami, które kojarzą się z galeonami okrętów. Często są to szarobrązowe twarze, jakby wyłaniające się z ziemi i trawy – wizerunki tajemniczych demonów albo duchów ziemi.
O wspomnianych już rolniczych korzeniach tych charakterystycznych obrzędów i muzyki świadczą zmienione w instrumenty przedmioty, od dawien dawana używane na co dzień przez miejscową ludność: botti, tini (lub tinelle) e falci – beczki, baryłki i kosy. Święto jest poświadczone w XVIII-wiecznych miejscowych archiwach królewskich, ale jego początki sięgają dużo wcześniej, bo aż XIII wieku. Miał się wtedy przyjąć zwyczaj specyficznego reklamowania przez lokalnych rzemieślników wytworów ich pracy. Na targu, aby przyciągnąć uwagę przybyłych rolników i podkreślić solidność swych beczek czy ogromnych kadzi, bili w nie drewnianymi młotami albo pałkami. Wytwórcy kos natomiast uderzali w nie żelaznymi prętami. Kakofonia ta miała z czasem przekształcić się w rytmiczne, skoordynowane „granie”. Czy to jednak nie nazbyt prozaiczne i zracjonalizowane wytłumaczenie?
Wypędzanie zła
W ciągu kolejnych kilku dni, pod koniec stycznia, świętuje także pobliskie Portico di Caserta, kultywujące podobne zwyczaje, jednak to Macerata Campania jest uznawana za ich kolebkę i rości sobie do nich główne prawa. Dla większości mieszkańców miasteczka, jak i dla licznego grona zainteresowanych, rytuał Pastellessa jest przede wszystkim echem starych wierzeń, sposobem na wypędzanie zła z najbliższej okolicy, wzorem Opata z Egiptu. Podobno święty Antoni także używał instrumentów, aby odpędzać szatana, stąd chrześcijański sens tego święta.
Jest jednak jeszcze inne, rolnicze – zapewne pogańskie – źródło tego zwyczaju. Dawni chłopi egzorcyzowali w ten sposób złe moce. Głośnym biciem w beczki, kadzie i kosy wyganiano złe duchy z zakamarków piwnic, a na polach i w winnicach zapewniano dobre zbiory. W jednym z video-reportaży młody wokalista grupy muzycznej opowiada, jak jego dziadek „za pomocą uderzania w beczułki wyganiał złe duszki i demony, które mogły zepsuć wino”, i jak miejscowi rolnicy risvegliavano la natura – chodzili po polach, bijąc metalowymi prętami w kosy, aby pobudzić przyrodę do wydania dobrych plonów. Z punktu widzenia antropologii kulturowej wyjaśnienie to jest całkiem przekonujące. Głośne dźwięki i uderzenia w różne przedmioty miały działanie apotropaiczne. Wierzono, że hałas i głośna muzyka, podobnie jak ogień, odstrasza złe moce i demony.
Bottari grają jednak nie tylko po to, by tradycyjnie uczcić Świętego Antoniego z Egiptu, a nawet nie tylko po to, by, zgodnie ze starymi wierzeniami, odpędzać złe moce. Uderzające jest – tak, to naprawdę najwłaściwsze tutaj słowo! – ogromne zaangażowanie, pasja i zgranie tych zespołów. Wydaje się, że kiedy przez wiele tygodni, godzinami razem ćwiczą, a potem, grając, przejeżdżają przez miasteczko na swoich battuglie, sami nabierają mocy, czerpią z tej specyficznej muzyki jakieś witalne siły, które jednocześnie przekazują innym. Dzięki temu wszyscy jeszcze bardziej się jednoczą. Niektórzy grają w grupach bottari od dziecka. Ci najmłodsi zaczynają od najmniej męczącego „bicia w kosy”, przypominającego rodzaj inicjacji. Oglądając nagrania z prób, odnoszę wrażenie, że wspólne tradycyjne muzykowanie jest też sposobem na złagodzenie stresów i naładowanie się ogromną dawką pozytywnej energii. W tych rytmach jest jakaś magiczna moc.
Zespoły i ich liderzy
Przez wiele tygodni ćwiczą bez wytchnienia, z pasją i wytrwałością. Porozumiewają się tylko w miejscowym dialekcie, po neapolitańsku. Każda grupa ma swojego lidera-dyrygenta, nazywanego capobattuglia albo capitano, który dyryguje zespołem i prowadzi próby. Używa on specyficznych znaków i gestów oraz gwizdka. Jak w każdej orkiestrze czy zespole, bez lidera skoordynowanie rytmu byłoby niemożliwe. Tak jak reszta muzyków, liderzy grup są ochotnikami, przeważnie niemającymi żadnego przygotowania muzycznego poza kilku- lub wieloletnim udziałem w lokalnym święcie. Muszą jednak posiadać szczególne zdolności przywódcze, wyjątkowe wyczucie rytmu, muszą też być muzykalni i potrafić improwizować. Capobattuglia poddaje rytm i pilnuje go. Dyryguje. Za pomocą gestów, ruchu ciała, całym sobą, emocjonalnie. Doskonale widać to na filmach pokazujących próby i występy bottari. W jednym z nagrań lider zespołu pochyla się, opuszcza ręce do ziemi – i wszystko cichnie. Potem powoli prostuje się, unosi ramiona – dźwięki są coraz głośniejsze, aż do apogeum hałasu. Następuje chwila pauzy, zawieszenia i wreszcie, na jego energiczny znak, rozlegają się potężne, rytmiczne uderzenia w ogromne beczki.
W ciągu ostatnich dziesięcioleci muzyka oczywiście się zmieniła. Dawniej amatorskie zespoły nie były tak rozbudowane, a wybijanym rytmom towarzyszył przede wszystkim tradycyjny śpiew. Dzisiaj oprócz grających na beczkach, baryłkach i kosach (botti, tini e falci) w skład zespołów wchodzą sekcje muzyczno-wokalne, wyposażone w nieodzowne wzmacniacze. Wśród instrumentów pojawiają się gitary, mandoliny, akordeony, harmonijka ustna, kastaniety czy skrzypce. Battuglie tworzą często własne kompozycje perkusyjne oraz pieśni i piosenki. „Staramy się wyrażać swoje emocje”, mówi jeden z capitani, „tworzyć nasze własne rytmy, ale zawsze nawiązujące do rytmów tradycyjnych”. Część utworów stanowi więc adaptację tradycyjnych pieśni ludowych regionu, część natomiast jest nowa, choć ściśle nawiązuje do tematyki i nastroju święta.
Sant’Antuono jednoczy
W wielotygodniowych próbach uczestniczy około 1500 osób (około 15% mieszkańców), głównie młodych mężczyzn i chłopców. Wynika to z tradycji – dawniej to wszak mężczyźni zajmowali się wytwarzaniem beczek, zaś uderzanie w nie wymaga sporej siły fizycznej. Jednak dzisiaj do zespołów wstępują także kobiety i dziewczynki. Ci z mieszkańców, którzy nie grają w grupach Battuglie di Pastellessa, również aktywnie włączają się w organizację święta: przede wszystkim przygotowują serwowane w czasie obchodów potrawy i pomagają przy budowaniu i dekorowaniu wozów. Celebracjami Sant’Antuono żyje cała społeczność. „Nasze dzieci rodzą się z Sant’Antuono w DNA” – mówi jedna z mieszkanek. To wydarzenie łączy, zbliża, buduje więzi. A wybijane rytmy porywają wszystkich.
Obrzędy w czasie święta Sant’Antuono w Macerata Campania zostały ostatnio zaliczone przez UNESCO do przykładów dobrej praktyki w kategorii niematerialnego dziedzictwa kulturowego.
Włoskie Una faccia, una razza (dosłownie: ‘Jedna twarz, jedna rasa’) to powiedzenie znane w Grecji jako Mija fatsa, mija ratsa (Μία φάτσα, μία ράτσα). Używa się go, by podkreślić liczne więzy łączące Italię z Helladą: zależności historyczne, genealogiczne, kulturowe, kulinarne, a także muzyczne. Te ostatnie nie są znane szerszej publiczności, a szkoda, bo grecko-włoską przyjaźń naprawdę warto usłyszeć. Muzyczne spotkania są wzruszające i zaskakujące; stanowią też dowód na to, że kultura Śródziemnomorza zyskuje sens tylko wtedy, gdy traktujemy ją jako całość, jako żywy, różnorodny organizm, w którym poszczególne tkanki czy organy pozostają ze sobą w nierozerwalnej i życiodajnej łączności i zależności…
Tradycja
Encardia to grecki zespół, który stał się uosobieniem zainteresowania kulturą grekańską z południowej Italii, z ziemi sławnej Magna Graecia. Istnieją od 2004 roku, śpiewają po grecku, włosku oraz w griko, czyli języku ojczystym Greków zamieszkujących Kalabrię i Apulię, wywodzącym się bezpośrednio z dialektu doryckiego greki klasycznej. Swoich odbiorców zaczarowali żywiołowością tarantelli i innych rytmów z Salento oraz regionów doń zbliżonych. Występowali na festiwalach za granicą, w tym w samych Włoszech. Pozostają w stałym kontakcie z artystami z Italii grającymi podobną muzykę, m.in. z Giovannim Avantaggiato, grupą Ghetonia, Canzoniere Grecanico Salentino, Cinzią Villani i innymi. W ich utworach wśród instrumentów usłyszymy mandoliny, gitary, akordeony, skrzypce, a nawet kastaniety. Zespół wydał 4 płyty studyjne: Agapi mou fidella (2004), To paramithi tis tarantoulas (Το παραμύθι της ταραντούλας/”Baśń tarantuli”; 2007), Miterra (2010) oraz Emigranti (2018).
Oto aranżacja ludowej pieśni miłosnej z rejonu Salento: Menamenamo, z płyty Miterra:
Z tej samej płyty pochodzi miłosna Kalinifta (“Dobranoc”). Gościnnie towarzyszy sławny w Grecji wykonawca i kompozytor pochodzenia grekocypryjskiego, Alkinoos Ioannidis (Αλκίνοος Ιωαννίδης). Autorem muzyki i tekstu jest Vito Domenico Palumbo.
Tu natomiast mamy Don Pizzica, w wersji live, z muzyką, śpiewem i tańcem:
Płyta Emigranti poświęcona została uchodźcom tego świata. Utwór o wieży Babel, utrzymany w muzycznej konwencji południowej Italii, napisał Vangelis Papageorgiou (Βαγγέλης Παπαγεωργίου); autorem tekstu jest Nabil-George Al Sayegh.
Historia
Bella ciao, szeroko znany w świecie utwór o wymowie tak antyfaszystowskiej, jak i antyopresyjnej, sięgający swymi korzeniami piosenki ludowej z Niziny Padańskiej, został, zaraz po II wojnie światowej, żywiołowo pokochany także przez Greków. Hellada zmagała się wówczas z koszmarem bratobójczej wojny domowej; następnie czekały ją dziesięciolecia ustroju pełnego cenzury i ucisku, “zwieńczone” latami władzy tzw. krwawej junty pułkowników (1967–1974).
Utwór Bella ciao rozsławiła w Grecji muza Mikisa Theodorakisa, Maria Farantouri (ΜαρίαΦαραντούρη, wymowa nowogrecka: Marija Faranduri). Zamieściła piosenkę na swym wydanym w 1977 roku krążku Ta tragudia tis diamartirijas apo olo ton kozmo (Τα τραγούδια της διαμαρτυρίας από όλο τον κόσμο/”Piosenki protestu z całego świata”) (1977), który w Grecji błyskawicznie zyskał status złotej płyty. Był to czas, w którym kraj podnosił się z traumy rządów junty i budował na nowo swoją demokratyczną tożsamość. Wykonania Marii posłuchać można tutaj; pod tym linkiem natomiast dostępna jest jeszcze inna, współczesna wersja piosenki, ze wspólnej płyty koncertowej zespołów Chainides (Χαΐνηδες; jeden z najlepszych zespołów Krety) oraz Mode Plagal. Śpiewa aktorka i piosenkarka, Martha Frintzila (Μάρθα Φριντζήλα).
Maria Farantouri w 1972 roku
Na wspomnianej płycie znalazła się jeszcze jedna piosenka inspirowana Italią. Jest to Andra mou pai (Άντρα μου πάει; “Mój mąż wyjeżdża”), melodia z południowej Italii, ze wsi Calimera w regionie Salento, z grekańskim tekstem Franca Cirliana. Utwór ten opisuje powojenną niedolę mieszkańców – pustoszejące wsie, których mężczyźni wyjeżdżają do pracy w kopalniach Niemiec czy Szwajcarii. Rodziny czeka trudny czas rozłąki… Maria Farantouri zaśpiewała go na potrzeby filmu Polemonta Dimitrisa Mavrikiosa (Δημήτριος Μαυρίκιος), wkrótce jednak włączyła także do Piosenek protestu z całego świata (w celu wysłuchania przejdź tutaj). Grecy pokochali piosenkę tak mocno, że wkrótce doczekała się ona kolejnych znanych wykonań, m.in. przez Charis Alexiou (Χάρις Αλεξίου; wymowa: Charis Aleksiju).
Klasyka
Mikis Theodorakis (Μίκης Θεοδωράκης), zmarły w 2021 roku jeden z ostatnich herosów Grecji, był kompozytorem, działaczem społecznym i politycznym, prawdziwym człowiekiem-instytucją, który swoją twórczością naznaczył Grecję w sposób niezacieralny. Na świecie znano go przede wszystkim za sprawą ścieżki dźwiękowej do Greka Zorby; w Grecji przeciwnie – uwielbiano przede wszystkim za przejmujące pieśni opiewające wolność, mówiące o miłości, raz gniewne i pompatyczne, kiedy indziej lekkie i radosne. Nikt bardziej niż Mikis nie przyczynił się do tego, że dźwięki Hellady tak szeroką rzeką nut popłynęły w świat. W dziele tym we Włoszech pomogła mu La Rossa, czyli wspaniała Milva, którą pożegnaliśmy ledwie kilka miesięcy przed Mikisem. Artystka wydała z greckim kompozytorem łącznie 3 płyty.
Milva pracowała zresztą nie tylko z Theodorakisem. W 1994 roku podjęła się współpracy z innym z greckich muzycznych tytanów, Thanosem Mikrutsikosem (Θάνος Μικρούτσικος). Zaśpiewała po włosku wiele z jego ponadczasowych kompozycji – tych, które zdobyły wielką popularność w Grecji. Efektem ich pracy jest piękna płyta Volpe d’amore. Tutaj posłuchać można utworu La lettera – włoskiej adaptacji greckiego To karandi (Το καραντί/”Burza morska”), natomiast pod tym linkiem dostępna jest piosenka Thalassa (Θάλασσα/”Morze”), którą Milva, w ukłonie wobec publiczności kochającej ją także w Grecji, zaśpiewała po nowogrecku. Wykonanie to i dziś dość często usłyszeć można w stacjach radiowych nad Morzem Egejskim.
Dekady najnowsze
W ostatnich dziesięcioleciach również nie brakuje muzycznych spotkań Grecji i Italii. I tak na przykład, w 2013 roku kreteński artysta Jorgos Nikiforu Zervakis (Γιώργος Νικηφόρου Ζερβάκης) zaprosił do współpracy Gianfranca Maragna, a owocem ich wspólnych działań jest nastrojowy dwujęzyczny duet O Faros/ Ο Φάρος/ Il Faro (“Latarnia morska”).
Bliskie relacje z włoskim brzegiem utrzymywał także zmarły nagle w 2019 roku Lavrentis Macheritsas (Λαυρέντης Μαχαιρίτσας; wymowa: Lavrendis Machieritsas), uwielbiany w Grecji wykonawca i kompozytor muzyki artystycznej (tzw. endechno/ έντεχνο) oraz rockowej. Jego bliskim przyjacielem był Angelo Branduardi, z którym Macheritsas często współpracował. Bodaj największym ich wspólnym przebojem, wykonywanym w wersji greckiej przez obu panów, jest piosenka Ο σουλτάνος της Βαβυλώνας και η γυναίκα (O sultanos tis Vavilonijas kie i jineka, czyli “Sułtan Babilonu i kobieta”). Muzykę tego utworu napisał sam Branduardi, słowa greckie – wybitna grecka tekściarka, Lina Nikolakopulu (Λίνα Νικολακοπούλου).
Lavrentis Macheritsas, fot. Wikimedia / CC BY-SA 4.0
W 2012 roku Macheritsas wydał jeden z najpiękniejszych krążków całej swojej kariery, zatytułowany malowniczo “Anioły żyją jeszcze nad Morzem Śródziemnym” (Οι άγγελοι ζουν ακόμη στη Μεσόγειο/I angieli zun akomi sti Mesojjo). Podwójna płyta stanowi wielojęzyczny kalejdoskop muzyczny Śródziemnomorza, wyśpiewany przez Lavrentisa i zaproszonych do Grecji gości, w tym artystów z Włoch. Ukazaniu się płyty towarzyszył wielki koncert na ateńskim stadionie Kallimarmaro (pierwszy stadion olimpijski), z udziałem gwiazd z zagranicy. Płyta ukazała się także poza Helladą. Warto przesłuchać ją w całości, do czego zachęcić może piosenka Dove si va / Eksodo vres (Έξοδο βρες/ “Znajdź wyjście”), zaśpiewana przy udziale grupy I Nomadi, uważanej za weteranów włoskiej sceny (muzyka: I Nomadi, tekst: I Nomadi oraz Lina Dimopulu/Λίνα Δημοπούλου). Tutaj natomiast posłuchać można Alla fiera dell’est/ Sti jorti tis avjis (Στη γιορτή της αυγής / “Na święcie świtu”) w wykonaniu Lavrendisa Macheritsasa oraz Angela Branduardi (muzyka-tekst: A. Branduardi – Luiza Lappa Branduardi, tekst grecki: Ksenofon Brundzakis/Ξενοφών Μπρουντζάκης).
W świecie popu w ostatniej dekadzie pewnym zaskoczeniem był z pewnością duet szeroko znanych w swych krajach piosenkarek, Keti Garbi (Καίτη Γαρμπή; wymowa imienia: Kieti) oraz występującej scenie włoskiej od wielu dekad Ornelli Vanoni. Artystki nagrały wspólnie utwór Buona vita. Ta sama Keti Garbi postanowiła także nagrać swój wielki przebój Esena mono (Εσένα μόνο/ “Tylko Ciebie”), zaśpiewany po włosku jako A te soltanto.
Na koniec naszej muzycznej podróży przenieśmy się jeszcze na malowniczą cykladzką wyspę Tinos (Τήνος). Oto grekańska pieśń Kalinifta z południowej Italii, tym razem w wykonaniu wyspiarskiego chóru Chorodija Tinu/ Χορωδία Τήνου.
Jak wiele innych wysp Grecji, kultura tego miejsca silnie złączyła się z tradycjami Italii, głównie za sprawą panowania Wenecjan (na części innych wysp – Genueńczyków). Zarządzali oni Tinos od XIII aż do początków XVIII wieku.
Zdjęcie główne: koncert muzyki grekańskiej z południowej Italii w greckim mieście z miasta Xanthi , fot. Tomasz P. Kozłowski
Wiele lat temu, gdy z zapałem blogowałam o wyjazdach do Włoch, w jakiejś wirtualnej sondzie ktoś poprosił mnie o dokończenie zdania: Podróże nauczyły mnie przede wszystkim… Odpowiedź, której udzieliłam, zapisałam nie tylko w internecie, ale także w osobistym notesie, zdając sobie sprawę, że stanowi poniekąd moje życiowe motto. Nie przede wszystkim, tylko: wszystkiego.
“Jeżeli do Itaki wybierasz się w podróż,
niech będzie to podróż długa,
pełna przygód i nauk.”
K. Kawafis
W dzieciństwie i wczesnej młodości podróż kojarzy się przede wszystkim z wakacjami, wolnością i przygodą. W miarę, jak dojrzewamy, pokazuje nam coraz więcej rozmaitych twarzy: od ucieczki do pielgrzymki, od błądzenia do powrotu, od podbojów po emigrację. W pewnym momencie jako prawdę zaczynamy odbierać ocierające się o banał twierdzenie, że podróżą jest całe nasze życie, o ile tylko przyjmiemy, że jego podstawę stanowi poszukiwanie – najbardziej pierwotny sens podróży. I właśnie dlatego, jak w swym najsłynniejszym wierszu podkreślał Kawafis, powinniśmy życzyć sobie, by nasza wędrówka była długa, pełna nauk i doświadczeń.
“Poddałem się ludziom i tak naprawdę tylko oni mnie interesują, pejzaże, egzotyka opadają ze mnie jak liście, sklepik piekarza w Palermo bardziej mnie niepokoi niż tamtejsze muzeum, a tych kilka osób, które sobie wybrałem i chciałbym odkryć, zbadać i poznać, zajmuje mnie daleko bardziej, niż kontynenty i cały świat.”
S. Márai
Wśród niezliczonych nauk, jakie już, podróżując, odebrałam, z całą pewnością wymienić trzeba samodzielność. Sztukę doceniania. Umiejętność skupienia. Każda kolejna wyprawa dobitnie przypomina też, że prawdziwa podróż tożsama jest z rachunkiem sumienia, a nie z ocenianianiem; z powstrzymywaniem się od formułowania wniosków, a nie z ich głoszeniem. Celem, miarą i najważniejszym wspomnieniem z podróży pozostaje bowiem spotkanie z Człowiekiem.
“Całe prawdziwe życie jest spotkaniem.”
M. Buber
Dziś, u początku kolejnego roku, rozpoczynam nową lekcję: tę związaną z trudną sztuką podejmowania decyzji, dokonywania wyboru. Od szlaku po cel wyprawy, od przedmiotów spakowanych do tobołka po odpowiednich towarzyszy wędrówki. Wśród nich bez wątpienia jesteś Ty.
Wyruszamy?
Cytat z K. Kawafisa przywołano w tłumaczeniu Antoniego Libery.
Książkę W podróży Sandora Maraiego, z której pochodzi fragment wykorzystany w tekście, przełożyła Teresa Worowska.
Dom znajduje się w kręgu elementarnych doświadczeń człowieka. Według Jerzego Bartmińskiego, wybitnego polskiego językoznawcy, jest jednym z kluczowych pojęć kultury. Obok takich słów-idei, jak „matka”, „rodzina”, „kraj”, „ojczyzna”, stanowi też trzon powszechnie uznawanego systemu wartości.
W centrum zainteresowania badaczy kultury i języka znajduje się od czasów starożytnych. Według Awesty, świętej księgi zaratusztrian, pojęcie domu łączyło się z niebem. Egipcjanie i Izraelici kojarzyli je z macierzyńskim łonem, Grecy ze wspólnym miejscem bytowania bogów i ludzi. Rzymianie „wiecznym domem” nazywali groby. W Biblii dom traktowany był jak gniazdo chroniące życie prywatne, wspólnota religijna, albo – podobnie jak w innych bliskowschodnich tradycjach i religiach – jako miejsce Boga i świętych. Do dziś „dom” w większości języków ma szersze znaczenie niż to oznaczające pomieszczenie, w którym przebywamy. Wielowymiarowość oraz metaforyczność tego słowa widać w takich zwrotach, jak chociażby „Wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”, gdzie „dom” oznacza miejsce powrotu, rodzinę, wspólnotę emocjonalną, przystań. Cytowane wyżej przysłowie ma swoje bardziej lub mniej zbliżone odpowiedniki w wielu językach, w tym w śródziemnomorskich. Chorwaci mówią: „Dobrze jest podróżować, a potem wrócić do domu” (Lijepo je poći, a i kući doći). Francuzi z południa są zdania, że „Dobry kot zawsze wraca do domu” (Chat bon revient toujours à la maison). Według Katalończyków natomiast – w domu wszystko smakuje najlepiej: „Najlepszy chleb to ten domowy” (El millor pa és el de casa).
Do antyku przenosi nas bez wątpienia wyrażenie „ognisko domowe” czyli figura stylistyczna, którą zawdzięczamy mitologii greckiej i bogini Hestii, funkcjonująca w wielu językach jako synonim ciepła i bliskości emocjonalnej (za przykład niech posłuży włoskie focolare domestico). Grecka bogini ma oczywiście swój odpowiednik rzymski, czyli Westę. W polszczyźnie jest ona bardziej kojarzona z formą pochodną „westalka”, oznaczającą kapłankę tej bogini. Służba westalek polegała na podtrzymywaniu wiecznego ognia oraz przeprowadzaniu okresowych rytualnych porządków w mieście.
Starożytności zawdzięczamy też wiele kolokacji ze słowem „dom”. Biblia zaopatrzyła kultury judeo-chrześcijańskie w takie wyrażenia, jak „dom boży”, „dom pański”, „dom modlitwy”, „dom wesela”, „dom żałoby”, a nawet „dom chleba”, które to wyrażenie dało początek nazwie miasta Betlejem. Należy dodać, że to samo słowo po arabsku oznacza „dom mięsa”. Dla odmiany Egipt to dla Żydów „dom niewoli”, z którego wywiódł ich Jahwe. Biblii zawdzięczamy też popularną metaforę rzeczy nietrwałych, czyli „zamków na piasku”, które w oryginale nazywano „domami na piasku”.
Ze starożytności nie przetrwało, przynajmniej w polszczyźnie, jedno wspaniałe wyrażenie, którego używali Egipcjanie. Chodzi o „dom życia”, czyli miejsce przy świątyni, w którym znajdowały się archiwa, szkoły i biblioteki. Wiedza i edukacja według Egipcjan stanowiła synonim i warunek ludzkiej egzystencji.
Francuski rzeczownik “maison” pochodzi od tego samego czasownika, który pojawia się w słynnej sentencji “Tempus fugit, aeternitas manet”
Łacińskie słowo domus ma prawdopodobnie wiele wspólnego z praindoeuropejskim rdzeniem dem-, oznaczającym „budować”. Widać również zbieżność z innym praindoeuropejskim słowem, czyli domos. Domus nie zagościł na stałe ani w językach romańskich (najbliższych łacinie) ani w innych śródziemnomorskich w podstawowej, rozpoznawalnej formie rzeczownikowej. Włosi i Hiszpanie dom nazywają casa od innego łacińskiego słowa oznaczającego miejsce zamieszkania, podobnie jak Francuzi, używający wyrazu maison. Pochodzi ono od łacińskiego mansio, określającego miejsce pobytu, ale też „trwanie”, „pozostawanie w pewnym stanie”, i rozpoznawalnego lepiej dzięki formie czasownikowej manere. Znane są sentencje łacińskie z użyciem tego czasownika, w tym na przykład: Verba volant, scripta manent albo Tempus fugit, aeternitas manet („Słowa uciekają, pisma pozostają”, „Czas ucieka, wieczność trwa”). Chorwaci na określenie domu używają słowa kuća, które pochodzi z prasłowiańszczyzny. Grecy natomiast mają tu do dyspozycji aż dwa wyrazy: σπίτι (spiti) oraz οίκος (ojkos). Ciekawostkę stanowi fakt, że oba te rzeczowniki mogą oznaczać też rodzinę – dom jest więc tożsamy z więzami i rodzinną wspólnotą.
Domus nie zniknął jednak zupełnie. Jego obecność w języku włoskim widoczna jest na przykład w słowie duomo, czyli „katedra”. Podczas gdy niemal cała chrześcijańska Europa wybrała określenie greckie, Włochy i kraje niemieckojęzyczne zdecydowały się na przeniesienie łacińskiego słowa domus i nazwanie nim głównej świątyni. Dokonano więc przesunięcia znaczenia i zawężenia go do „domu bożego”, miejsca związanego z religią, o określonym statusie w danej diecezji.
Słynna mediolańska katedra: Duomo di Milano
Całkiem dobrze radzą sobie też w językach śródziemnomorskich wyrazy pochodne od łacińskiego domus. Włoskie domestico, hiszpańskie doméstico, francuskie domestique, czyli formy przymiotnikowe, opisują rzecz lub zjawisko pochodzenia domowego albo krajowego. Po włosku możemy więc mówić o lavoro domestico („praca domowa”), podobnie w języku hiszpańskim: trabajo doméstico, tareas domésticas i francuskim: travail domestique. Hiszpanie mówią też o vuelos domésticos czyli lotach krajowych, Francuzi o rynku krajowym (le marché domestique). Czasami słowo „domowy”, podobnie zresztą jak w języku polskim, może występować w kontekstach negatywnych – mówimy więc o na przykład o „przemocy domowej”, czyli violencia doméstica po hiszpańsku albo violence domestique po francusku.
Chorwaci na co dzień posługujący się wspomnianym już słowem kuća („dom”) używają także określenia domovina w znaczeniu „ojczyzna”. Podobny wyraz mają w swojej leksyce Słoweńcy. Od domoviny pochodzi też chorwacki domovinski rat, czyli „wojna ojczyźniana” (domowa), oraz odezwa Za dom spremni, czyli „Bądź gotów stanąć w obronie ojczyzny”. Sformułowanie to jest kojarzone z chorwackimi nacjonalistami spod znaku Ustaszy.
Dom publiczny może być zamknięty lub otwarty – zależy, w jakim języku mówimy
Wróćmy jednak do przyjemnej strony „domu” i jego derywatów. Podróżując po krajach śródziemnomorskich nie sposób jest nie docenić miejscowej kuchni. Każdy z regionów Śródziemnomorza ma swój flagowy zestaw potraw i każdy umiejętnie promuje lokalne produkty, przekonując turystów, że ich wytwarzanie jest zgodne z tradycją wyniesioną z domu. Na etykietach mamy więc napisy informujące, że dane dany produkt jest domowej roboty, np.: fait maison (po francusku), casero (po hiszpańsku), domaći (po chorwacku) i σπιτικό (spitiko) po grecku.
Osoba, która zaprasza nas do siebie w celu skosztowania miejscowych przysmaków, to ktoś, kogo z pewnością określimy mianem „gościnnej”. Przymiotnik ten, po łacinie hospitialis, dał początek wielu słowom pochodnym, takim jak ospedale („szpital”) po włosku, czy wspomniane wyżej greckie σπίτι (spiti) oznaczające po prostu „dom”. Z tego samego źródła pochodzi obecny w wielu językach „hostel”, czy „hotel”. Pochodnymi od łacińskiego hospitalis są także francuskie zwroty takie jak chambre d’hôtes – „pensjonat”, hôte d’honneur (ekwiwalent invité d’honneur – „gość honorowy”) i wreszcie łatwo rozpoznawalny hôtel. Podróżując po Śródziemnomorzu, warto także zajrzeć do mediolańskiego czy paryskiego domu mody (casa della moda, maison de mode), natomiast w żadnym z krajów nie zaleca się korzystania z domów publicznych. Po francusku nazywane są one maisons closes („domy zamknięte”), a po chorwacku wręcz przeciwnie – javna kuća.
Oprócz nielicznych kontekstów pejoratywnych lub budzących kontrowersje, słowo „dom” przywodzi na myśl to, co dobre i pozytywne, zarówno w polszczyźnie jak i w innych językach. Według użytkowników języka oraz jego badaczy „dom” znajduje się na wysokiej pozycji wśród wyrażeń aksjologicznych. Wraz z dużym potencjałem słowotwórczym i symboliką, „dom” zawsze będzie obecny w języku – niezależnie od tego, w jaki sposób będzie ewoluować jego podstawowe znaczenie.
Źródła:
J. Bartmiński, Dom i świat, opozycja i komplementarność, [w:] Postscriptum Polonistyczne, Katowice 2008
J. Bralczyk, Do domu!!!, Olszanica 2021
K. Jasińska, Dziedzictwo indoeuropejskie w staropolszczyźnie, Rzeczowniki, Kraków 2021
W. Kopaliński, Słownik symboli, Warszawa 2007
W. Kopaliński, Słownik mitów i tradycji kultury, Warszawa 2007
Kibucnicy zasiedlali ziemie palestyńskie od początku XX wieku, zanim jeszcze powstało państwo Izrael. Budowali dla siebie i innych nowy, bezpieczny dom. Kibuce, najmniejsze komórki wspólnotowego organizmu, stanowiły jeden z fundamentów tego domu. Kibucnicy pustynną ziemię przekształcali w zielone oazy i bronili ich przed tymi, którym ich osadnictwo było nie w smak. Wierzyli w sens ciężkiej pracy i wyrzeczeń oraz w ideę totalnej wspólnoty. Z biegiem czasu idea kibucowego życia zmieniła się – nie da się przecież ignorować współczesności.
Definicja i cel
Kibuc (z hebrajskiego: zgromadzenie, wspólnota) to, jak podaje portal Wirtualny Sztetl, dobrowolna żydowska wspólnota osadnicza w Izraelu. Pierwotnie rolnicza, później rolniczo-przemysłowa, oparta na wspólnej własności (lub dzierżawie) ziemi i środków produkcji, ochotniczej pracy, równych prawach i obowiązkach oraz zbiorowej odpowiedzialności materialnej jej członków. Kibuc jest zarządzany przez wybierane komitety, odpowiedzialne za różne sfery prowadzonej w nim działalności. Zyski, po zaspokojeniu potrzeb członków i ich rodzin (np. żywność, ubranie, mieszkanie, nauka i opieka medyczna), nieposiadających z zasady prywatnego majątku, są inwestowane w rozwój wspólnoty. Za opiekę i wychowanie dzieci odpowiadają solidarnie wszyscy dorośli. Nadrzędną zasadą panującą w kibucach jest: Daj z siebie, ile możesz. Weź to, czego potrzebujesz. Ruch kibucowy, wyrastając na gruncie syjonizmu, czyli ruchu zmierzającego do odtworzenia państwa żydowskiego, czerpał wszak pełnymi garściami z socjalizmu. Razem zmierzano do celu, wspólnie pracowano, zarabiano i podejmowano decyzje. W kibucach od początku ich istnienia panowały zasada dobrowolności i równości – kobiety i mężczyźni posiadali te same prawa, co w początkach XX w. wcale nie wydawało się oczywiste. Cel był jasno określony. Chodziło o wychowanie nowego Żyda i Żydówki, obywateli Izraela, silnych i zdeterminowanych. Za ich symbol uchodził dorodny, soczysty i pokryty kolcami owoc kaktusa, opuncji figowej, czyli sabra. Mianem sabrów określano przedstawicieli pokolenia, które urodziło się w Izraelu, a także dzieci osadników palestyńskich, którzy mieszkali na terenie Izraela jeszcze przed jego powstaniem. Sabra, jak owoc opuncji, jest szorstki i twardy na zewnątrz, a w środku – delikatny i przepełniony słodyczą.
Młodzi, wywrotowi zapaleńcy
– Pierwsze fale osadników tworzyli bardzo młodzi ludzie, grupy niesfornych, wywrotowych socjalistów z organizacji syjonistycznych. Ich siła i zapał napędzały kibucowe wspólnoty. W kibucach znajdowali pracę, opiekę, wyżywienie. Wspólnota bardzo pomaga, gdy nie ma się nic swojego. Można razem tworzyć i wspierać się, gdy przyjdą gorsze dni. W drugiej fazie ruchu kibucowego zakładano osady w miejscach, które miały stać się granicami przyszłego państwa Izrael. Zgodnie z zasadą Homa U’Migdal (hebr.: wieża i mur) kibuce powstawały nawet w ciągu jednej nocy. Osiedlano tam młodych ludzi po służbie wojskowej – opowiada Nili Amit, autorka książki A miałam być księżniczką (tłum.Katka Mazurczak, Austeria 2010).
Urodziła się na Uralu, gdzie poznali się jej rodzice, pochodząca z Warszawy Renia Turman i Jakub Sadowski ze Lwowa. Nili wychowała się we Wrocławiu. W 1957 r. jej rodzina wyemigrowała do Izraela. Teraz Amit mieszka w Polsce, w Warszawie, gdzie współpracuje m.in. z Muzeum Historii Żydów Polskich. Część służby wojskowej odbyła w kibucu Ajalim. Jak napisała w swojej książce, był on niczym izraelskie Macondo – istniejące poza czasem miejsce, w którym nikt nie umarł, wiek dzieci nie przekracza lat pięciu, a starszyzny plemiennej – lat trzydziestu.
– W ramach służby zostałam wytypowana do kursu w wywiadzie izraelskim, ale chciałam iść do kibucu. Zgłosiłam się sama; nie można było do tego zmuszać kobiet, bo kibuce na granicy uważano za miejsca szczególnie niebezpieczne – opowiada Amit. – Czy w Ajalim czułam się jak w domu? – zastanawia się chwilę, zanim odpowie na pytanie. – Kibuc był domem dla tych, którzy tam mieszkali. Ja byłam z zewnątrz, na chwilę. Ale z drugiej strony, jak się ma 18 lat, to wszędzie jest dobrze. Lubiłam to miejsce, panowała tam świetna atmosfera, bardzo podobała mi się też koncepcja kibucu w ogóle. Mieszkali tam bardzo młodzi ludzie i czuło się ich energię – opowiada. – Ja sama mieszkałam z przyjaciółką, która także zgłosiła się jako wolontariuszka. Na początku pracowałam na plantacji daktyli, potem przy zbieraniu winogron i pomidorów. Było strasznie gorąco, choć pracę zaczynaliśmy o świcie! Potem zgłosiłam się do pracy w stołówce. Nikt za tym nie przepadał, ale dla mnie liczyło się, że zamontowano tam klimatyzację – wspomina z uśmiechem Nili. – Nie gotowałam, to wyższa szkoła jazdy. Stołówka mieściła się w przepięknym okrągłym budynku. Jej dach stanowił odwzorowanie góry, która się nad nią wznosiła. Jadali tam kibucnicy i urlopowicze, którzy przyjeżdżali do domu wczasowego w Ajalim. Ja i jeszcze dwie dziewczyny podawałyśmy im jedzenie, nakrywałyśmy do stołów, a potem zmywałyśmy naczynia. Oczywiście ręcznie, bo nie było wtedy zmywarek. Na szczęście była klimatyzacja! – śmieje się Nili Amit.
Stołówka w kibucu Ein Harod
Nowy początek
Historia kibuców nie zaczęła się wraz z powstaniem pierwszej tego typu wspólnoty. To raczej historia kolejnych fal imigracji, czyli aliji – (hebr. wzniesienie się, wstąpienie na wyższy poziom). Syjoniści wprowadzali swe idee w czyn jeszcze zanim obszar objęty brytyjskim mandatem w Palestynie stał się państwem Izrael. W 1947 r. Organizacja Narodów Zjednoczonych wyraziła zgodę na podział Palestyny na dwa państwa – żydowskie i arabskie. 14 maja 1948 r. państwo Izrael proklamowało niepodległość, choć nie było na to zgody sąsiednich pastw arabskich.
Historia ruchów syjonistycznych jest długa i skomplikowana. Narodziła się pod koniec XIX wieku. W Europie nasilały się ruchy socjalistyczne; w carskiej Rosji, w jej zachodniej części, powstała tzw. strefa osiedleńcza dla polskich Żydów. Chodziło o to, by nie wpuścić ich na tereny rosyjskie. Nasilał się też antysemityzm, Żydów nękały rosyjskie pogromy. U podstaw syjonizmu leżało przekonanie, że Żydzi powinni wrócić do ojczyzny praprzodków i budować tam swoje państwo. W pewnym uproszczeniu chodziło więc o powrót do domu. Za twórcę ruchu syjonistycznego (nazwa pochodzi od wzgórza Syjon w Jerozolimie, gdzie Dawid umieścił Arkę Przymierza i świątynię) uważa się Theodora Herzla (1860–1904), myśliciela i polityka. Syjonizm stał się efektem załamania się procesów asymilacji, co było wynikiem antysemityzmu w diasporze. Przyjmuje się, że narodził się na bazie rozwijających się w czasie romantyzmu dążeń do tworzenia państw narodowych. Prekursorem ruchu syjonistycznego był lekarz i filozof Leon Pinsker (1821–1891), autor broszury pt. Samowyzwolenie. Apel do Żydów, w której wzywał ich do jedności, samodzielności i utworzenia własnego państwa. Nie wskazywał Palestyny, choć jej nie wykluczał. Pinsker stanął na czele ruchu Miłośnicy Syjonu, którego pierwszy zjazd odbył się w 1884 r. w Katowicach. Ruch przybierał na sile i znajdował możnych zwolenników, m.in. z rodu Rotshschildów.
Po Pinskerze na przywódcę ruchu syjonistycznego wyrósł wspomniany już Theodor Herzl, zwany „wizjonerem państwa”. Ten urodzony w Budapeszcie dziennikarz wychował się w zasymilowanej żydowskiej rodzinie; był mocno związany z Wiedniem, gdzie mieszkał przez lata. Olbrzymie wrażenie wywarł na nim francuski proces oficera Alfreda Dreyfusa (1894), niezasadnie oskarżonego o szpiegostwo; u podstaw zarzutów leżał antysemityzm. Poruszony Herzl najpierw chwycił za pióro i napisał książkę pt. Państwo żydowskie, a potem rzucił się w wir działalności politycznej. W 1897 r. zwołał I Kongres Syjonistyczny w Bazylei, gdzie mówił o stworzeniu państwa, które stanie się domem dla prześladowanego narodu żydowskiego. Na zjeździe powołano do życia Światową Organizację Syjonistyczną. Wtedy też zdecydowano, że, ze względu na historię, to Palestyna powinna być miejscem, gdzie naród żydowski powróci i odbuduje swoje państwo. W Programie Organizacji Syjonistycznej zapisano, że będzie ona popierać kolonizowania Palestyny żydowskimi rolnikami, rzemieślnikami i wytwórcami. W 1917 r. ruch syjonistyczny uzyskał od Wielkiej Brytanii obietnicę utworzenia w Palestynie „żydowskiej siedziby narodowej”, co zapisano w tzw. deklaracji Balfoura. Od tamtej pory stopniowo przybywało w Palestynie imigrantów żydowskich z Europy.
Pierwszy kibuc zwany Degania (z hebrajskiego: ziarno) powstał w 1909 r. w północnej Galilei, na południowym brzegu Jeziora Tyberiadzkiego. Oznaczono go literą Alef, czyli pierwszą literą hebrajskiego alfabetu. Założyła go grupa kilkunastu emigrantów z Europy Wschodniej. Na początku gospodarowali na niewielkim skrawku podmokłego gruntu, ale dzięki środkom z Żydowskiego Funduszu Narodowego stopniowo dokupowano ziemię i kibuc się rozwijał, stając się w pewnym momencie pierwszym, który dostosował się do gospodarki rynkowej. W Deganii w 1915 r. urodził się Mosze Dajan, minister obrony narodowej Izraela i spraw zagranicznych, bohater z okresów wojen Jom Kipur i Sześciodniowej. Dziś w tym dużym, nowoczesnym kibucu znajduje się Muzeum Założycieli.
Praca w kibucu Ein Harod, 1941 r. W kibucach rozwijał się rolnictwo i przemysł Izraela; na pustyni powstawały plantacje, zakłady przemysłowe. Największe kibuce to dzisiaj świetnie prosperujące przedsiębiorstwa
Byliśmy przyszłością
Zgodnie z teorią Zygmunta Freuda dzieciństwo kształtuje późniejsze życie człowieka, ponieważ nieświadomie kopiuje się zachowanie rodziców i ich postawy. Jedyny sposób na wyjście z tego zaklętego kręgu powtarzalności stanowi zmiana modelu wychowania. W latach dwudziestych XX wieku w kibucach zaczęły więc powstawać tzw. domy dzieci. Uchwałę w tej sprawie ruch kibucowy podjął w 1918 r. Nie wprowadzono jej w życie tylko w kilku najstarszych kibucach – Deganii Alef i siostrzanej Deganii Bet oraz w Ein Charod. Maluchy w kibucach od pierwszych dni swojego życia mieszkały bez rodziców, otoczone rówieśnikami, a pieczę nad nimi sprawowały opiekunki. Matki przychodziły karmić niemowlęta o określonych porach. Rodzice odwiedzali swoje dzieci, spędzali z nimi kilka godzin dziennie, ale większość czasu poświęcali na pracę w kibucu, wiedząc, że ich latorośle są bezpieczne i mają świetną opiekę.
Dzieci z kibuców wychowywano w atmosferze równości. Jadły zawsze to samo, miały podobne ubrania i zabawki. W szkole nie stawiano im stopni, a część wolnego czasu poświęcały na pracę. I choć “eksperyment dziecko” nie do końca się udał, to odchodzono od niego bardzo powoli – liczba kibucowych domów dziecka stopniała do zera dopiero w latach 90. XX wieku. Do tego momentu w kibucowych domach dzieci wyrosło w sumie ok. 150 tys. osób.
Mówiliśmy w liczbie mnogiej. Tak się urodziliśmy i tak rośliśmy, od szpitala po wieczność. Dziwne, kręte były nasze horyzonty. Od wyjścia ze szpitala nigdy nie próbowano nas rozdzielić. Przeciwnie – łączono, zlepiano, spajano – pisze o dzieciństwie w kibucu Yael Neeman, autorka książki Byliśmy przyszłością (tłum. Agnieszka Jawor-Polak, Wydawnictwo Czarne 2012). Neeman urodziła się w 1960 r. w kibucu Jechiam w Galilei. Spędziła tam dwadzieścia lat. W swojej opowieści tłumaczy, że z założenia chodziło o uwolnienie dzieci od uciążliwego brzemienia rodziców, od ich pieszczot i pragnień narzucanych przez czułe matki, przez ambitnych ojców. O oddzielenie i ochronę dzieci przed burżuazyjną naturą rodziny. (…) Chodziło o ukształtowanie nowego dziecka, z którego wyrośnie nowy człowiek. Wiele kibucowych dzieci, wychowanych w oddaleniu od rodziców, podobnie jak Neeman utrwaliło wspomnienia z pierwszego okresu swojego życia w książkach i filmach. Radość z wolności i dziecięcej wspólnoty miesza się w nich z żalem za brakiem głębokiego, całodniowego kontaktu z rodzicami.
Pułkownik Zeev Raz był pilotem w armii izraelskiej. Wsławił się m.in. akcją z 7 czerwca 1981 r., gdy eskadra 16 samolotów bojowych F-16 pod jego dowództwem przeprowadziła zakończony sukcesem atak na reaktor atomowy Osirak w Iraku (Operacja Opera). Zeev Raz urodził się i wychował w istniejącym do dziś kibucu Geva, utworzonym w 1921 roku i położonym w Dolinie Jezreel. – Moi dziadkowie przyjechali z Rosji i z małą grupą innych emigrantów założyli kibuc Geva. Dziadek wierzył mocno w ideę kibuców, budowanie nowego świata i tworzenie nowych ludzi. Od samego początku mieszkałem w domu dla dzieci. Mam ambiwalentne wspomnienia, z jednej strony dobre, a z drugiej strony… Byłem chorowitym dzieckiem, cierpiałem na astmę, bolały mnie uszy. Chore dziecko tęskni za bliskością rodziców. Ale dzieciństwo było dla mnie szczęśliwym czasem – opowiada Raz. Na pytanie, czy myśli o kibucu Geva jako o swoim domu, odpowiada bez wahania, że tak, to jego dom. I gdy przyjeżdża tam, by odwiedzić przyjaciół, czuje się jak u siebie. – Gdy spotykam ludzi, którzy są w moim wieku, z którymi się wychowałem, jestem wśród braci i sióstr. Lata 50. były wspaniałe, ale to już czas miniony – mówi. Zdaniem pułkownika, pomysł wspólnego wychowywania dzieci był błędem, choć przyświecała mu szlachetna idea. – Moja siostra, która jest ode mnie o 6 lat młodsza, do dziś powtarza, że w dzieciństwie czuła się sierotą. Tak naprawdę nie miała rodziców. Dopiero po wielu latach dowiedzieliśmy się, że nie w każdym kibucu stosowano taki system wychowania. Jak powiedziałem, mam jednak wiele dobrych wspomnień. Do dziś pamiętam menu kibucowej stołówki: bardzo smakował mi rosół i dania z ziemniaków, przygotowywane na sposób polski i rosyjski. Wspaniałe było też to, że wszystkie dzieci mówiły po hebrajsku; nie słyszało się innego języka, a przecież w kubucu mieszkali ludzie z Rosji, z Polski i z innych krajów. Język budował wspólnotę.
O różnych, zarówno słodkich, jak i gorzkich wspomnieniach z kibucu opowiada także reżyser Ran Tal, urodziony w Beit HaShita w 1963 r. W 2007 r. nakręcił film pt. Dzieci Słońca – dokument składający się z z archiwalnych nagrań filmowych, na których widać codzienność w kibucowym domu dziecka. Z offu słychać komentarz – to opowieści tych, którzy w kibucu się wychowali. Mieli świadomość, że są „pionierami syjonizmu”, że ich przeznaczeniem jest tworzenie nowego, lepszego i świeckiego świata. Wychowywanie i uczenie się w komunie było bardzo radykalnym i interesującym doświadczeniem. Można na ten temat wiele powiedzieć, ale film skupia się na aspekcie emocjonalnym, próbuje przyjrzeć się bliżej relacji rodziców z dziećmi. Oczywiście, że jeśli o to chodzi, pojawia się krytyka – powiedział Tal w wywiadzie dla magazynu „Chidusz” (32 – 10/2016). – Niedawno rozmawiałem ze znajomą, z którą się wychowałem, i zwierzała mi się, jak ciężko było jej za każdym razem, kiedy musiała wracać do kibucu. Bolał ją brzuch, czuła, jakby wracała na miejsce zbrodni. Jej siostra, młodsza zaledwie o rok, miała zupełnie inne odczucia. Za każdym razem, kiedy przyjeżdżała, czuła, że powraca do miejsca, w którym była najszczęśliwsza. Ta sama rodzina, prawie identyczny wiek, a zupełnie różne odczucia i wspomnienia. Dzieciom nierzadko brakowało bliskości rodziców, jednak w zamian otrzymywały wolność i silną identyfikację z grupą. Bardziej niż jednostka i jej dobro liczyła się wspólnota.
Gimnastyka w kibucu, lata 60. XX wieku, fot. מנחם וכסלר, CC BY 2.5
Rozwój i przesilenie
Pod koniec lat 70. ruch kibucowy stracił na znaczeniu; nastąpiło przesilenie. Powodów było wiele. Z jednej strony wyczerpała się początkowa idea, z drugiej młode pokolenia zaczęły się buntować wobec modelu życia obowiązującego w kibucu. Ogromne znaczenie miała też zmiana władzy w Izraelu. W latach 1948–1977 rządziła tam Partia Pracy, która wspierała kibuce ideologicznie i finansowo. Prawicy, która przejęła władzę, na kibucach nie zależało, i przykręciła kurek z dotacjami. – Nowy rząd doszedł do wniosku, że nie będzie dokładać pieniędzy do miejsc, gdzie ludzie co prawda ciężko pracują, ale żyją – jego zdaniem – luksusowo: baseny, lekcje pianina, studia dla dzieci. Poza tym kibucnicy widzieli, jak mieszkają ludzie np. w miastach; wielu z nich zaczynało tęsknić za własnością i swobodą wyboru. Myśleli: dlaczego moje zdolne dziecko musi pracować na traktorze i czekać w kolejce, aż będzie mogło iść na studia, a mniej zdolne dziecko mojego brata, który mieszka w mieście, studiuje i ma się świetnie? – tłumaczy Nili Amit. Liczba kibucników sukcesywnie malała. Jak podaje Aleksander Lewin w książce Kibuce w Izraelu. Utopia czy rzeczywistość (KKF Fundacja im. Kazimierza Kelles-Krauza 1992), w roku 1950 w 214 osadach mieszkało 67 550 osób, zaś w latach 90. funkcjonowało 270 kibuców, w których żyło 125 100 ich mieszkańców.
Odrodzenie
Dziś w Izraelu funkcjonuje 279 kibuców. Duża ich część otwarta jest na turystów i tych, którzy chcą się uczyć języka hebrajskiego. Prowadzą nabory wolontariuszy, oferują stypendia. – Kilka lat temu przez dwa miesiące byłam na wolontariacie w kibucu Chacerim na pustyni Negew, niedaleko Beer Szewy. To jeden z bogatszych kibuców w Izraelu; produkuje m.in. na dużą skalę olejek jojoba plus, oczywiście, mieści się tam słynna fabryka systemów nawadniających Netafim. Chacerim wywarł na mnie ogromne wrażenie, jest imponujący! Nigdy wcześniej w takim miejscu nie byłam i nie tak sobie kibuc wyobrażałam. Jest to zupełnie samowystarczalna wspólnota: mają szkoły, centrum kultury, małe zoo, własną flotę samochodową. Hodują zwierzęta i na dużą skalę prowadzą gospodarstwo rolne. Ja pracowałam jako wolontariuszka w mini zoo – opowiada Monika Kołacha z Muzeum POLIN. – Mieszkańcy opowiadali nam, że to świetne miejsce dla tych, którzy mają rodzinę i małe dzieci. Żyje się tam wygodnie i bezpiecznie. Wielu młodych ludzi po służbie wojskowej i studiach planuje do kibucu wrócić.
W sierpniu 2022 r. dziennik „Haaretz” podał, że we wschodniej części pustyni Negew ma powstać nowy kibuc, pierwszy od wielu lat. I nic dziwnego: od czasów pandemii izraelskie media regularnie informują, że nieustannie wydłużają się kolejki zupełnie nowych chętnych. Zgłaszają się młodzi ludzie, rodziny z małymi dziećmi i emeryci. Kibucnikiem nie można jednak stać się tak po prostu: trzeba odbyć okres próbny, zazwyczaj roczny, i zostać zaakceptowanym przez radę kibucu. Nowi kandydaci do wspólnotowego życia cenią sobie bezpieczeństwo, świetną infrastrukturę, gwarancję pracy i w miarę dostatniego życia. Kibucnicy nie płacą czynszu, nie ponoszą kosztów energii elektrycznej i posiłków. Bezpłatna jest także opieka nad dziećmi, ich edukacja, a nawet podstawowe artykuły w lokalnym sklepie. W zamian oczywiście trzeba ciężko pracować i uczestniczyć w życiu społecznym wspólnoty.
Kibuce w Izraelu zmieniają się i dostosowują do nowych warunków. Dla jednych były domem, dla innych dopiero się nim staną. Jedno jest pewne: ich historia jest budująca i inspirująca.
Zdjęcie główne: dzieci w kibucu Givat Hshlosha, lata 30. XX wieku
W Izraelu za pieniądze można kupić dosłownie wszystko, co możliwe. Za wyjątkiem mieszkania. Jest zbyt drogie.
Tak izraelski pisarz, reżyser i humorysta, Ephraim Kishon, skomentował w jednym z opowiadań sytuację mieszkaniową Państwa Izrael. Kraju tak małego, że na mapach nazwa nie mieści się w jego granicach, a które nieustająco przyjmuje nowych obywateli. Po hebrajsku określa się ich mianem Olim – korzystają oni z tzw. Prawa Powrotu, uchwalonego przez Kneset w 1950 r., które daje Żydom możliwość imigracji i życia w Izraelu oraz uzyskania obywatelstwa. W 1970 r. prawem powrotu zostały również objęte osoby mające żydowskich przodków, ich małżonkowie, oraz osoby, które przeszły na judaizm. I choć Kishon nie żyje od blisko dwudziestu lat, to jego obserwacja pozostaje trafna – dość pamiętać, że Tel Awiw jest w tej chwili najdroższym miastem na świecie, a ceny nieruchomości są tam wyższe, niż gdziekolwiek indziej na Ziemi.
Tel Awiw – najdroższe miasto na świecie
Kraj daleki, a znany z autopsji
Pewnego dnia latem 1988 roku mój nieżyjący już ojciec zostawił w swoim beczkowatym Mercedesie 300 SE książkę pod frapującym tytułem W tył zwrot, pani Lot. Był to, jak się okazało, tomik wybranych opowiadań nieznanego mi wcześniej izraelskiego pisarza Ephraima Kishona. Czytałem je przez całą drogę z Warszawy do Gdyni (tego Tel Awiwu północy!), dokąd akurat jechałem, pękając ze śmiechu. Pamiętam, że tego dnia Izrael, który do tej pory był dla mnie tylko dość nieokreślonym, egzotycznym miejscem, stał się konkretnym krajem, zamieszkanym przez prawdziwych ludzi. O nich właśnie traktowały opowiadania Ephraima Kishona. O nich i o nim samym, o jego dzieciach, żonie, a także o jego zmaganiach z biurokracją, służbą zdrowia, namolnymi znajomymi, krewnymi, szkolnictwem, fachowcami… Wszystkim tym, co każdy z nas zna z autopsji. Okazuje się, że dla czytelnika z Polski końca lat 80-tych barwne opisy rzeczywistości Izraela lat 60. i 70. mogą okazać się doskonale zrozumiałe!
Wschodnioeuropejski punkt widzenia
Jak to możliwe? Po pierwsze trzeba wspomnieć, że Kishon nie był tzw. sabrą – Izraelczykiem urodzonym na ziemiach Izraela. Do Erec przyjechał z Węgier, z Budapesztu zabrawszy wschodnioeuropejski punkt widzenia. Wcześniej, jeszcze w kraju urodzenia, młody Ferenc Hoffmann – bo tak się wówczas nazywał – zdradzał talent pisarski, jednak antysemicka polityka ówczesnych władz nie pozwalała mu go rozwinąć: wyrzucony z uniwersytetu, uczył się fachu złotnika. Rozpoczął wprawdzie obiecującą karierę dziennikarską (pod nazwiskiem Ferenc Kishont), ale dla człowieka o skłonnościach satyryka atmosfera komunistycznych Węgier okazała się zbyt duszna. W 1949 roku podjął decyzję o wyjeździe do niedawno odrodzonego Państwa Izrael. Po latach mówił, że urodził się wówczas po raz drugi, a Izrael pokochał miłością, na którą stać wyłącznie humorystów: bezwarunkową, ale nie bezkrytyczną.
Warto podkreślić, że 25-letni Kishon nie znał ani hebrajskiego, ani nawet jidysz. W Izraelu prędko trafił więc do Ulpanu – szkoły z intensywnym kursem hebrajskiego dla nowo przybyłych. W wolnych chwilach studiował podobno słownik, ucząc się na pamięć poszczególnych wyrazów. Jak pojętnym był uczniem, niech świadczy fakt, że raptem 3 lata później narodowy teatr Habima wystawił jego pierwszą sztukę.
Izrael w opowiadaniach Ephraima Kishona jest momentami bliźniaczo podobny do Polski lat 60-70. Czytając teksty autora, trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości, z jakich krajów przybyli urzędnicy budujący tamtejszy aparat biurokratyczny. W swoich krótkich, wręcz esencjonalnych opowiadaniach Kishon bierze na tapet niemal wszystkie możliwe scenki z życia: korowody z załatwianiem wizyty u dentysty, starcia z kelnerami, rozmowy z taksówkarzami i emocje związane z rozwiązywaniem krzyżówek. Nie były mu też obce kwestie społeczno-kulturowe, a zwłaszcza tarcia i konflikty, nieuniknione, kiedy ludzie z całego świata zjeżdżają do maleńkiego kraju mającego stać się ich nowym domem. Łączą ich wprawdzie korzenie, ale różni… w zasadzie wszystko.
Kiedy Kishon postanowił spróbować sił jako reżyser, za kanwę pierwszej produkcji posłużyło mu krótkie opowiadanie o urzędniczce socjalnej przeprowadzającej ankietę w obozie dla przesiedleńców. Jej rozmówcą jest repatriant o imieniu Sallah, który utknął w zaklętym kręgu obozowych procedur. Okazuje się jednak, że i sama urzędniczka nie jest w dużo lepszej sytuacji mieszkaniowej. Wokół tej sceny powstał scenariusz filmu, który przyniósł pierwszą w dziejach Izraela nominację do Oscara.
Tytułowy Sallah, w którego brawurowo wcielił się legendarny Chaim Topol, to patriarcha licznej rodziny świeżo przybyłej z jednego z państw arabskich, ulokowanej w rozpadających się barakach obozu przejściowego. Nieopodal obozu, niczym ziemia obiecana, lśni nowością, wciąż jeszcze nie zasiedlone, osiedle mieszkaniowe. W podobnym obozie mieszkał czas jakiś sam Kishon, obserwując napięcia pomiędzy Żydami aszkenazyjskimi (przybyłymi z Europy) a Żydami z Bliskiego Wschodu zwanymi Mizrahim.
Film wpisał się w popularny aż do lat 70-tych nurt komedii rozgrywających się wokół tej kwestii, nazywanych, od popularnego przysmaku, sirtei burekas (“burekas films” – trochę na zasadzie analogii do spaghetti westerns). Oglądając go, nie można uciec od skojarzeń z polskim przebojem Sami swoi. Nie ma tu odwiecznego konfliktu dwóch rodzin; jest za to obowiązkowy wątek miłości sefardyjskiej dziewczyny i aszkenazyjskiego kibucnika (w tej roli słynny piosenkarz Arik Einstein). Osią fabuły jest jednak “barejada” tytułowego Sallaha, który próbuje zdobyć mieszkanie. Papiery, kwitki, stemple, przydziały i w tym wszystkim – urzędnicy, dla których Sallah nie jest niczym więcej, jak tylko utrapieniem. Nawet jego nazwisko, Sallah Shabati, brzmi niemal identycznie jak hebrajskie zdanie “Przepraszam, że przyjechałem” (סליחה שבאתי, Sliḥa she’bati). Bohaterowi daleko jednak do pokornego godzenia się z rzeczywistością. Gotów jest na każde poświęcenie, by wyrwać rodzinę z baraków obozu dla repatriantów. Podejmuje się wszelkich prac, kombinuje, ponosząc jedną porażkę za drugą, by ostatecznie pokonać system jego własną bronią. Kiedy w starciu z procedurami próby zdobycia wymarzonego mieszkania spełzają na niczym, Sallah z przyjaciółmi ucieka się do techniki odwróconej psychologii. Organizuje protest przeciwko… opuszczeniu obozu. W efekcie władze przymusowo wysiedlają repatriantów prosto do nowo wybudowanego osiedla.
Film, który krytyka przyjęła początkowo bez entuzjazmu, okazał się wielkim przebojem. Obejrzało go 1.3 miliona widzów – w kraju, który liczył wówczas około 1.5 miliona mieszkańców! Jak już wspomniano, przyniósł też Izraelowi pierwszą nominację do Oscara; otrzymał również Złoty Glob dla najlepszego filmu nieangielskojęzycznego w 1965 roku.
Główną rolę w filmie “Sallah Shabati” grał wielki Topol. Nie przekroczył wówczas jeszcze trzydziestki, występował zaś jako czcigodny ojciec siedmiorga dzieci, w tym córki na wydaniu. Potrzeba do tego niezwykłego talentu! Aktor powtórzył ten wyczyn niecałe 10 lat później, grając Tewję Mleczarza w “Skrzypku na dachu”
Ostatni czy pierwszy?
Ephraim Kishon był autorem licznych książek, przetłumaczonych na blisko 40 języków. W 1950 otrzymał izraelską Nagrodę Sokołowa, którą honoruje się wybitnych dziennikarzy, 1998 roku Nagrodę Bialika, zaś w 2022 roku państwową Nagrodę Izraela za całokształt twórczości. Po polsku ukazało się 6 publikacji, tłumaczonych, co ciekawe, z języka niemieckiego, a nie z hebrajskiego. W Niemczech Kishon cieszył się zresztą niezwykłą popularnością, co uważał za ironię losu, zważywszy na fakt, że w czasie II wojny światowej więziono go w niemieckich obozach koncentracyjnych.
Bohaterem krótkich – zwykle nie dłuższych niż 2-3 strony – opowiadań Kishona jest niemal zawsze on sam lub inny everyman. Człowiek poczciwy, kierujący się logiką i zdrowym rozsądkiem; innymi słowy – skazany na przegraną w starciu z cwaniactwem, korupcją czy urzędniczym obłędem, a nawet z… własnymi dziećmi. Czasem odnosi drobne zwycięstwa, wykorzystując, niczym karateka, siłę systemu przeciwko niemu samemu. Zwycięstwa te wymagają jednak pewnej kapitulacji, a przynajmniej kompromisu: porzucenia zasad logiki i grania według reguł narzuconych przez otoczenie.
Proza Efraima Kishona, niczym filmy Stanisława Barei, znakomicie oddaje absurdy rzeczywistości, opisując szeroko pojęty dom: rozumiany jako struktury, w których funkcjonujemy w ojczyźnie, ale także nasze najbliższe otoczenie. Mamy tu więc nie tylko batalie z instytucjami, ale także obrazki z życia ojca rodziny. Poza Najlepszą Z Możliwych Żon, poznajemy jego najmłodszą córkę Renanę, najstarszego syna Amira, krewnych, znajomych. Obserwujemy rytuały towarzyskie, wspólne zakupy, problemy szkolne i wychowawcze latorośli. Opis przyjęcia z okazji Bar Micwy syna przywodzi na myśl festiwal prezentów komunijnych, znany doskonale nad Wisłą. I znowu, mimo wielokilometrowego dystansu, historie te okazują się uniwersalne pod każdą długością i szerokością geograficzną. W rozmowie z pewnym dziennikarzem Kishon wyznał zresztą: Nazywają mnie ostatnim żydowskim humorystą. Mogę być z tego dumny (…), ale to nieprawda. Jestem pierwszym humorystą izraelskim. To, co piszę, równie dobrze mógłby napisać Czech lub Szwajcar. Tak samo skądinąd, jak Polak.
Posłuchaj moich opowieści o Morzu Śródziemnym – teraz na Spotify, Youtube, Apple, Google i innych popularnych platformach podcastowych oraz bezpośrednio tutaj, na stronie magazynu “Lente”.
Zapraszam Cię do mojego śródziemnomorskiego domu! Usiądź wygodnie na mojej kanapie, rozgość się, poczęstuj jednym z dań kuchni śródziemnomorskiej, które dla nas przygotowałam. Poszukaj inspiracji i czuj się jak u siebie. Wyrusz w wyjątkową podcastową podróż!
Sezon “Dom” kończymy opowieścią o Bożym Narodzeniu, jego urokach, tradycjach, smakach, ale przede wszystkim znaczeniu, wielorako z domem związanym. Jak spędzają święta mieszkańcy Włoch, Hiszpanii i Grecji? Co w grudniu dzieje się w Izraelu – miejscu, w którym wszystko się zaczęło? Poznaj z nami zimowe Śródziemnomorze, w którym przede wszystkim celebruje się Światło.
Jeśli chcesz dowiedzieć się więcej o kwestiach poruszonych w naszej rozmowie, zapraszamy serdecznie do lektury artykułów w magazynie “Lente”:
Kilka lat temu spędzałam Święta Bożego Narodzenia w Palermo u mojej koleżanki Rosarii. Kiedy w dniu Wigilii zadzwoniła do mnie rodzina, która w Polsce zauważyła już pierwszą gwiazdkę, robiłyśmy z Rosarią ostatnie zakupy, żeby hucznie świętować jutrzejszy pierwszy dzień świąt. W domu la mamma i dwie siostry Rosarii kręciły się po kuchni w panice, że nie zdążą przygotować wszystkiego na czas. Tymczasem w Polsce stół był już nakryty, a moi bliscy zaczynali właśnie łamać się opłatkiem – we Włoszech nie znanym. We włoskiej krzątaninie nie bardzo mogłam się odnaleźć (gdzie kucharek sześć, tam nie ma co jeść!), więc usiadłam razem z panem Antoniem, ojcem tej gromadki, i, ni mniej, ni więcej, zrobiliśmy sobie po espresso. Usłyszałam wtedy pochwałę, która miła połechtała moją próżność:
– Widzę, że słodzisz.Wyobrażasz sobie, że te moje kobiety piją il caffè gorzką! – rzekł Antonio z prawdziwym oburzeniem.– A przecież kawa musi być słodka
Przyrządzanie potraw trwało do 22.00. Wtedy la mamma opuściła wreszcie kuchnię i zaciągnęła mnie i Rosarię na pasterkę. Pasterka, do pewnego momentu, przebiegała mniej więcej tak jak u nas. Księża nagle jednak gdzieś wyszli, by po chwili ustawić się w bardzo uroczystym pochodzie, niosąc naturalnej wielkość figurę małego Jezuska. I tu odkryłam to, o czym czytałam w tak wielu książkach, esejach, artykułach: sycylijską duchowość, gdzie religia splata się w jedno z rzeczywistością, a wiara jest prawdziwie namacalna Siedząc w tylnej ławce kościoła, obserwowałam całą scenę z zachwytem i uniesieniem. Bo oto starsze kobiety podbiegły do figury Jezuska i zaczęły całować go w stópki, policzki i włoski, jak matki, które nie mogą nacieszyć się nowonarodzonym dzieckiem. Czułam, jakbym uczestniczyła w prawdziwym cudzie, który dzieje się tu i teraz, na moich oczach.
W mojej zaprzyjaźnionej 24-osobowej rodzinie, z niezliczonymi bambini o oczach czarnych jak węgielki, kolejny dzień przebiegał już spokojniej. Podczas świąt Włosi namiętnie grają w karty. Co region, to inna talia: na północy używane są tak zwane piacentine, w Neapolu abido. Te drugie, zamiast znanych nam kolorów pik, kier, trefl i karo, mają miecz, kielich, maczugę i monetę. Popularne są również planszówki – Włosi szczególnie upodobali sobie tombolę, która przypomina bingo. W drugi dzień świąt zwykle spotykają się ze znajomymi – więc Rosaria zabrała mnie do swoich koleżanek.
Regiony Półwyspu Apenińskiego mają rozmaite świąteczne tradycje i ciekawe atrakcje. Przyjrzyjmy się tym najważniejszym.
Włoskie baby
Zacznijmy od jedzenia, a ściśle mówiąc od tradycyjnych bab: panettone i pandoro. Pierwsza pochodzi z Mediolanu, druga z Werony. Panettone przypomina kopulastą wieżę, a w swym wnętrzu kryje mnóstwo bakalii. Tradycyjnie powinno się je przygotowywać i piec 60 godzin, a przez 10 musi wisieć do góry nogami, aby nabrało odpowiedniego kształtu. Słowo panettone po włosku znaczy “duży chleb”, ale istnieje też inne wytłumaczenie pochodzenia tej nazwy. Otóż pewnego dnia na dworze mediolańskiego władcy, Ludovica Sforzy, trwała uczta. Za chwilę na stole miał pojawić się główny deser. A tu tragedia: ciasto się spaliło, w kuchni panika. Wtedy pomocnik kucharza, niejaki Toni, upiekł nowe ciasto, które z miejsca podbiło serca możnych gości. W ten sposób narodził się il pan di Toni, chleb Toniego – panettone właśnie.
Pandoro jest niższe, bez bakalii, polane lukrem lub obsypane cukrem pudrem. W podstawie ma ośmioramienną gwiazdę, a miąższ jest w kolorze złota (po włosku: oro) – stąd nazwa pandoro.
Choinka z Gubbio
Uznawana jest za największą choinkę na świecie – choć… sztuczną! Ma 650 metrów wysokości i 350 metrów szerokości w podstawie. Tworzą ją tysiące lampek ułożonych na zborzu góry Ingino, która dominuje nad umbryjskim miasteczkiem.
Szopka w miniaturze
A skoro już o choince mowa, to warto dodać, że we Włoszech nierzadko zielone drzewko ustępuje miejsca szopce. Na via San Gregorio Armeno w Neapolu kupicie wszystko, czego potrzeba do zbudowania własnej stajenki – i wiele więcej! Zakupy można robić cały rok, ale to przed świętami właściciele tutejszych sklepów wystawiają swoje najpiękniejsze wyroby: figurki różnej wielkości, drewniane domki, tycie latarenki, kramy z owocami, garnkami i narzędziami. Maciupkie akcesoria służą mieszkańcom Włoch do stworzenia makiety z drewna i gipsu, która przedstawia miejsce narodzin Jezusa. Stajenka, w której zatrzymali się Maryja i Józef, stoi zwykle gdzieś z boku i stanowi pretekst do ukazania scen z codziennego włoskiego życia. Na pierwszym planie widać więc sklepy, kuźnię i młyn. Piekarz wyjmuje z pieca chleb, przekupki idą na targ z koszami pomarańczy, kowal podkuwa konia, a z wysokich hal schodzą pasterze ze stadami owieczek. W tle piętrzą się gipsowe skały pokryte mchem, z których płynie sztuczny wodospad.
Tradycja włoskich szopek sięga XIII wieku. Dekorowały one ołtarze kościołów. Jedna z pierwszych stanęła w rzymskim kościele Santa Maria Maggiore (przechowywane są tam relikwie żłóbka). Wyrzeźbił ją marmuru znany artysta Arnolfo di Cambio w 1291 r. Inną zabytkową stajenkę, sprzed ponad 300 lat, możemy zobaczyć w Muzeum Świętego Marcina w Neapolu. Określa się ją mianem Cuciniello – od nazwiska jej pierwszego właściciela. Składa się z 800 drewnianych figurek pasterzy, zwierząt i innych.
Figurki sprzedawane w Neapolu, fot. Raffaella from Napoli / Wikimedia, CC BY-SA 2.0
Żywa szopka
Wymyślił ją podobno święty Franciszek z Asyżu. W 1223 r. w miejscowości Greccio zbudował on prawdziwą stajenkę z dużym żłobem, do której wprowadził żywą krowę, konia, osła i owce. Dziś do szopki Franciszka nawiązują przedstawienia zwane jasełkami, gdzie w naturalnej scenografii dorośli i dzieci odgrywają role świętej rodziny i pasterzy. W Greccio u stóp Franciszkańskiego Sanktuarium wzniesionego na potężnej skale, w specjalnie na tę okazję zbudowanym amfiteatrze, zasiada corocznie 2 000 osób, by w nastrojowym blasku lamp wysłuchać aktorów odgrywających sceny z narodzin Jezusa. Spektakl odbywa się każdego wieczoru od 24 grudnia do 6 stycznia. W tym czasie przez scenę przewijają się dziesiątki postaci: praczki, pasterze, kowale, młynarze, wszyscy w strojach z epoki. Oczywiście nie może zabraknąć odpowiednich dekoracji i rekwizytów: naturalnej wielkości domów, stajenki w jaskini czy przedmiotów codziennego użytku, jak balie, młotki, kowadła, tary.
Rzeka ognia
W miejscowości Agnone we włoskim regionie Molise w dzień Wigilii odbywa się niezwykły pochód: La Ndocciata, czyli przemarsz z pochodniami. To wielkie wydarzenie dla całego miasta. Na dźwięk dzwonu zebrani w północnej części miasteczka mężczyźni (od 4 roku życia do 84), ubrani w czarne wełniane peleryny, zwane cappe, i kapelusze lub kaptury, zapalają pochodnie i ruszają w kierunku kościoła św. Antoniego. W paradzie biorą udział przedstawiciele pięciu dzielnic (contrade): Capammonde, Capaballe, Guastra, San Quirico i Sant’Onofrio. Pochód otwierają chłopcy z pojedynczymi pochodniami. Później idą panowie z czterema pochodniami na ramionach: to serce pochodu. Następnie z 8, a potem – z pochodniami połączonymi w kształt wachlarza (po 10, 12, a nawet 16 pochodni; ich liczba zawsze musi być parzysta). Procesję zamykają osiłki dźwigający po 18, a nawet 20 pochodni. Dodajmy, że każda mierzy 2-3 metry, a waży 6-8 kilogramów. Uroczystość kończy się wielkim ogniskiem, zwanym Ogniskiem Braterstwa, oraz jasełkami.
Pochód La ‘Ndocciata stał się swego czasu tak sławny, że usłyszał o nim papież Jan Paweł II, który 8 grudnia 1996 r. zaprosił mieszkańców Agnone do Rzymu. “Rzekę ognia” transmitowała telewizja i skrzętnie opisała prasa. Od tego dnia parada odbywa się zwykle dwa razy do roku: w Wigilię, ale także 8 grudnia, na pamiątkę rzymskiego wydarzenia.
Smaczny węgiel
W dniu 6 stycznia, oprócz Trzech Króli, we włoskich domach zjawia się jeszcze ktoś. Brzydki, w dziurawych butach i połatanej sukience, ale o dobrym sercu. To Befana.
Przylatuje do dzieci na miotle – pomarszczona, biednie odziana wiedźma. Przeciska się przez komin i zostawia w skarpetach prezenty. Nie jest jednak tak wyrozumiała, jak święty Mikołaj – niegrzecznym dzieciom zostawia węgiel, choć często potem okazuje się, jest on nieapetyczny tylko pozornie – tak naprawdę ma słodki smak.
Legenda mówi, że kiedy Trzej Królowie zmierzali do stajenki zobaczyć nowo narodzonego Jezusa, spotkali pewną staruszkę. Opowiedzieli jej, gdzie idą, i zaproponowali, by udała się razem z nimi. Ona jednak odmówiła, wymigując się obowiązkami. Gdy Magowie zniknęli za horyzontem, pożałowała swojej decyzji i próbowała ich dogonić, ale ci byli już za daleko. Odtąd staruszka przemierza świat i zagląda do wszystkich domów, w których mieszkają dzieci, w nadziei, że spotka Jezuska. Przy okazji zostawia drobne podarunki. Według innej wersji, są to prezenty, których nie wręczyła Jezusowi.
W miasteczku Urbania Befana efektownie sfruwa na rynek z dachu dzwonnicy, a następnie, w specjalnie przygotowanym drewnianym domku, wita się z dziećmi, opowiada im bajki i zdradza swoje sekrety. Tuż obok znajduje się urząd pocztowy – najmłodsi mogą zostawić w nim listy, w których piszą, jakie prezenty chcieliby dostać za rok. Wreszcie główną ulicą miasta, Corso Vittorio Emanuele II, kroczy pochód, w którym ludzie niosą długą na kilkadziesiąt metrów pończochę. Ze wszystkich okien powiewają mniejsze i większe skarpetki, a tańce i różnego typu przedstawienia trwają do późnej nocy.
W Wenecji w święto Trzech Króli odbywają się Regaty Befan – wioślarze przebrani za wiedźmy ścigają się w łódkach po Canale Grande. Uczestnicy należą do najstarszego w mieście stowarzyszenia wioślarskiego Bucintoro. Wyścig trwa około 15 minut. Meta znajduje się przy największym moście Wenecji, Ponte Rialto, z którego zwisa ogromna skarpeta. Po wyścigu wioślarze, mieszkańcy miasta i turyści mogą posilić się grzanym winem i przekąskami na rozstawianych z tej okazji straganach.
Zdjęcie główne: Koloseum w Rzymie, fot. George Rex / Flickr, CC BY-SA
Mary Beard zapewne nie trzeba nikomu przedstawiać. Najsłynniejsza bodaj filolożka klasyczna naszych czasów jest nie tylko profesorką na prestiżowych brytyjskich uczelniach i autorką licznych bestsellerów, ale także redaktorką, blogerką, a nade wszystko niestrudzoną popularyzatorką wiedzy o kulturze antyku. Miłośnicy tej epoki czekają na jej książki i wystąpienia z niecierpliwością, bowiem Beard jak nikt inny łączy dogłębną znajomość tematu z rzadkim darem opowiadania historii oraz wytrawnym brytyjskim poczuciem humoru.
Nie inaczej stało się w wypadku najnowszej publikacji Mary Beard pod tytułem Dwunastu cesarzy, która ukazała się właśnie nakładem poznańskiego wydawnictwa Rebis. Wychodząc od znaczenia cesarskich portretów w polityce rzymskiej, autorka prowadzi nas przez 2 000 lat historii sztuki i kultury zachodniej. Analizuje dzieła wybitnych artystów i skromnych rzemieślników, którzy w różny sposób odwoływali się do antycznych przedstawień władców, nawiązywali doń i tworzyli nowe, często z nie do końca czystymi intencjami. Opowieść Beard stanowi przebogatą opowieść o arcydziełach i tandecie – nierzadko równie fascynującej; o fałszerstwach, błędnych identyfikacjach, przede wszystkim zaś – o meandrach ludzkich biografii, w których starożytność nadal, w XX czy XXI wieku, nierzadko odgrywa kluczową rolę, pozostając ważnym punktem odniesienia.
Jak zauważyło już kilkoro innych recenzentów, lektura Dwunastu cesarzy Mary Beard może wywołać syndrom Stendhala; jest jak wizyta nie w jednym wspaniałym muzeum, ale w dziesięciu. Mnogość opisanych dzieł, bogactwo ilustracji, gąszcz wątków sprawiają, że czytanie należałoby rozłożyć na etapy, które umożliwią przyswojenie materiału. Warto także przygotować się na fakt, że książka Beard nie zawsze dostarcza odpowiedzi na pytania, które zadaje. Jak podkreśla autorka, częścią niesłabnącej atrakcyjności wizerunków cezarów, jednym z powodów ich wizualnej długowieczności jest to, że są tak nieuchwytni. Nie są ikonograficznymi skamieniałościami. I chwała im za to. W przeciwnym wypadku nie powstałaby przecież ta naprawdę doskonała książka.
Mary Beard, Dwunastu cesarzy. Przedstawienia władzy od starożytności do czasów współczesnych, tłumaczył Norbert Radomski, Rebis, Poznań 2022
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.