W jednym z moich ulubionych śródziemnomorskich muzeów, izraelskim IMJ, oglądać można niewielką wystawę zatytułowaną Veiled women of the Holy Land. Wśród eksponatów znajdziemy fotografie z jerozolimskich ulic i kilkanaście szat należących do kobiet różnych religii – chrześcijanek, muzułmanek i żydówek. Wszystkie szczelnie osłaniają ciało, zakrywają twarz; wśród wielu warstw tkaniny pozwalają schować tożsamość. Także tę religijną, bo stroje wszystkich wyznań są w tym wypadku bardzo podobne.
W ciągu dwóch ostatnich dekad w Jerozolimie odnotowano znaczący wzrost liczby kobiet, które decydują się na przysłonienie twarzy i całkowite zakrycie ciała. Kilkadziesiąt z nich wyjawiło twórcom wystawy powody, dla których zdecydowały się porzucić nowoczesne stroje. Udzieliły im wywiadów, a specjalnie zaangażowane aktorki rekonstruują ich wypowiedzi przed kamerą.
Zrzut ekranu ze strony muzeum
Z krótkiego filmowego seansu widzowie wychodzą zagubieni, skonfundowani. Czy chusty i długie rękawy stanowią symbol kobiecej opresji, czy może chronią i zapewniają bezpieczeństwo? Czy są przejawem wolności wyboru, czy przymusu i braku autonomii? Czy świadczą o silnej i pięknej wierze, o pragnieniu ucieczki od krzykliwej rzeczywistości, czy raczej są dowodem na religijny fanatyzm? I wreszcie – jak, na Boga, można wytrzymać w 8 czarnych warstwach, gdy słońce rozgrzewa powietrze do 40 stopni w cieniu?
Mimo swych małych rozmiarów, jerozolimska wystawa daje dużo do myślenia. Wielu sprowokuje też do gorącej dyskusji. Nie znam odpowiedzi na wiele pytań, do których zachęca. Szanuję decyzję kobiet, które nie chcą pokazywać się światu, i jednocześnie cieszę się z przywdziania kusej sukienki w ciepły dzień. Nikogo nie oceniam – czy w welonie, czy bez, jest przecież dzieckiem tego samego Boga. Ja po prostu lubię rozmawiać z Nim, gdy słoneczne promienie rozgrzewają moją odsłoniętą skórę.
Trudno uznać za powszechnie znany fakt, że bohater książek i filmów, którego większość z nas pamięta z dzieciństwa, Piotruś Pan, inspirowany jest postacią grecko-rzymskiego bożka Pana, arkadyjskiego opiekuna lasów, pól, trzód i ich pasterzy. Metamorfozę koźlonogiego bóstwa w psotnego chłopca, który nie chce dorosnąć, ilustruje fascynująca wystawa w Israel Museum w Jerozolimie oraz doskonała monografia Peter and Pan. From ancient Greece to Neverland pod redakcją kuratorki Rachel Caine Kreinin.
Wejście na wystawę w IMJ
Zarówno muzealna ekspozycja, jak i pysznie wydany tom w zielonej okładce, pozwalają prześledzić wielowiekową historię przemiany pasterskiego bożka. Z początku stanowił on symbol natury o dualnym charakterze (siły dzikiej i niszczycielskiej, a jednocześnie troskliwej i pełnej miłości); między III a I w. p.n.e. stał się bóstwem łagodnym, zapraszającym do kontaktu z pięknem przyrody. Wtedy też porzucił swoją pół-kozią postać, przemieniając się w przystojnego młodzieńca o ciepłym spojrzeniu; jedynym wspomnieniem dawnych kształtów były dwa niewielkie rogi skryte między obfitymi lokami. W średniowieczu powrócono do demonizowania Pana, któremu zaczęto przypisywać cechy szatańskie.
Najbardziej niezwykła metamorfoza domniemanego syna Hermesa miała jednak miejsce na początku XX wieku, w edwardiańskiej Anglii. Wielkia Brytania, zmęczona wielką przemysłową rewolucją, szuka wytchnienia, tęskni za tym, co magiczne, poetyckie i bliskie naturze. 27 grudnia 1904 roku w jednym z londyńskich teatrów na scenę wkracza młodzieniec, na którego wołają Piotruś Pan. Prędko staje się nie tylko gwiazdą sezonu, ale i ikoną anglosaskiego dzieciństwa, a jednocześnie międzynarodowym fenomenem, którego ojcem jest szkocki autor James Matthew Barrie. Spojrzenie na ogromny entuzjazm, z jakim przyjęto nową bajkową postać, pozwala nam także przeanalizować jedną z pierwszych reakcji na nieodwracalne zmiany w ziemskim ekosystemie. Czy wyciągniemy z tej analizy odpowiednie wnioski i przypomnimy sobie, że przyroda, jak Pan, jest siłą boską, potężniejszą niż wszystko inne?
Peter and Pan. From ancient Greece to Neverland, red.Rachel Caine Kreinin, The Israel Museum, Jerusalem 2019
Maroko, druga połowa XI wieku. Na równinę rozciągającą się na południe od rzeki Tensift powoli opada kurz. Tysiące uzbrojonych jeźdźców przybyłych ze wschodu pędzi w kierunku miasta, które przycupnęło malowniczo u podnóża Wysokiego Atlasu. Trudno byłoby się im dokładniej przyjrzeć, bo w tumanach złotego pyłu i oślepiającym słońcu niewiele widać. Mignie jedynie fragment prawie całkowicie zakrytej chustą twarzy, para ciemno oprawionych oczu uparcie wpatrzonych przed siebie; na ułamek sekundy rozbłyśnie błyskawica odbitego w szabli światła.
Ich celem jest Aghmat, serce i centrum handlu południowo-zachodniej części kraju. Są świetnie przygotowani i nie ma wątpliwości, że je zdobędą. To jednak nie wystarczy. Wkrótce okaże się, że podbite miasto zbyt dalekie jest od tego, do czego przyzwyczajone jest to nomadyczne berberyjskie plemię, które po przyjęciu islamu zaczęło nazywać siebie Almorawidami. Właśnie dlatego na jałowej ziemi, tu i tam porośniętej przez kłujące krzewy głożyny afrykańskiej, pomiędzy rzeką Issil a żyzną doliną N’Fis, powstaje z czasem ksar – ufortyfikowana twierdza z suszonych cegieł, o intensywnej ognistej barwie.
Fot. Anka Florczak
Czerwone miasto, stolica almorawidzkiego imperium, zwana później Marrakeszem, rozkwita za czasów emira Alego ibn Yusufa. W obrębie dwóch głównych ulic powstaje wspaniały pałac w andaluzyjskim stylu, kilka pięknych fontann służących wiernym do ablucji, meczet oraz suki, wokół których tętni życie. A wszystko to za sprawą wody. Na polecenie władcy inżynierowie tworzą skomplikowany system pozwalający ujarzmić życiodajny żywioł i doprowadzić go do najważniejszych punktów rodzącej się metropolii. Pojawiają się więc cysterny oraz kanaty, podziemne kanały. Wraz z nimi wyrastają uginające się od owoców sady, winnice i ogrody oliwne, a w mieście cały czas przybywa ludzi. Przyjeżdżają spragnieni bogactwa rzemieślnicy, a także zamożni kupcy. Ci ostatni wznoszą okazałe domy – bajecznie kolorowe riady z wewnętrznymi fontannami, których szmer przypomina o spełnionym marzeniu.
W połowie XII wieku Marrakesz pada ofiarą najeźdźców. Pochodząca z górskiego Timnel dynastia Almohadów przez kilkanaście miesięcy okupuje miasto, by wreszcie je zdobyć. Nowi władcy burzą pałac oraz wszystkie meczety, na ich miejscu wznosząc nowe. Rozbudowują też system nawadniający. Nowością są naziemne kanały biegnące przez równinę Haouz i sprowadzające wodę aż z gór Wysokiego Atlasu. To dzięki nim powstają wkrótce dwa przepiękne miejsca: oliwny gaj Menara oraz wspaniałe, ciągnące się przez około trzy kilometry ogrody Agdal. Przesycone aromatem cytryn, pomarańczy, moreli oraz granatów są schronieniem przed bezlitosnym skwarem, romantycznym wspomnieniem pustynnej oazy.
Dziś, błąkając się po medynie Marrakeszu, napotkać można około 80 fontann, które przez wieki przynosiły wytchnienie utrudzonym wędrowcom. Zapewniały cień i odświeżający łyk zimnej wody. Czerpiąc z ich głębin nawadniano sady, parki, pojono zwierzęta, gotowano. To właśnie przy nich spotykały się miejscowe kobiety. Obmywając stopy i spocone twarze, wymieniały się nowinami. Najsłynniejszą jest chyba fontanna Mouassine, powstała w 1570 roku za panowania dynastii Saadów. Składa się trzech części. Dwie skromniejsze służyły za wodopój dla trzody, trzecia, najbardziej okazała, z rzeźbionym cedrowym baldachimem zwieńczonym zielonymi kafelkami, przeznaczona była dla ludzi. Z tego samego okresu pochodzi także przepiękna fontanna Chrob ou chouf, co w dialekcie marokańskim znaczy „pij i patrz”. I rzeczywiście, jest co podziwiać. Nad wnęką o ciepłej pomarańczowo-czerwonej barwie, którą zdobiły kiedyś dekoracyjne stiuki, króluje zadaszenie z drewna palmowego. Wycięto w nim charakterystyczne mauretańskie arabeski, a w nadprożu wykaligrafowano żarliwą modlitwę. W 1985 roku fontanna znalazła się na liście światowego dziedzictwa Unesco.
Równie bajkowa jest Koubba – najstarszy zabytek Marrakeszu, jedyny, który powstał za panowania Almorawidów i przetrwał do naszych czasów. W środku mieściło się pomieszczenie do rytualnych ablucji, toalety oraz krany do wody pitnej. Marmurowo cedrowe wnętrze wciąż zapiera dech w piersiach. Zdobiące je motywy florystyczne – rozłożyste palmy, liście akantu, sosnowe szyszki – stały się inspiracją dla rzemieślników i można odnaleźć je w domostwach i meczetach całego miasta.
Nieopodal Bab Doukala, jednej z bram prowadzących do medyny, zachowała się kolejna, nieczynna już obecnie, fontanna. Pochodzi z tego samego okresu, co Chrob ou Chouf, lecz nie jest aż tak okazała. Jej niezwykłość łatwiej zrozumieć nocą. Osłonięta ochronną siatką przyciąga grupki przepełnionych wdzięcznością kobiet. Przychodzą, by palić świece. Ich płomienie mają chronić fontannę niczym starą, ukochaną przyjaciółkę. Strzec wody, a tym samym życia, które dzięki niej i marzeniom o domu narodziło się niegdyś na pustyni.
Nie wiadomo do końca, skąd wziął się na świecie bożek Pan (Πάν). Jedni uważają, że jego ojcem był Hermes, inni, że Dionizos. Wielu twierdziło, że urodziła go Penelopa, żona Odyseusza, po tym, jak w jej łożu zagościło 108 zalotników korzystających z nieobecności króla. Wiemy na pewno, że mieszkał Pan w dzikiej kniei, przy ukrytych źródłach, nad rzekami, wśród drzew i zarośli; miał postać pół mężczyzny, pół kozła, strasząc swoim wyglądem leśne nimfy i zwykłych śmiertelników. Grecy epoki klasycznej podejrzewali, że imię tego opiekuna lasów, pasterzy i dzikich zwierząt pochodzi od słowa oznaczającego “wszystko”(pan, πᾶν). Może dlatego, że, jak wspomina Homer, jego zaraźliwy śmiech radował wszystkich bogów? A może dlatego, że blisko było mu do wszystkiego, co stworzyła natura? Do tego, co nieokiełznane, nieujarzmione, jak dziki taniec czy cielesne igraszki, na które miał zawsze ogromny apetyt?
Banias, fot. Uri Wollner
Z Arkadii do Izraela
W Izraelu “wszystkiego” jest dużo; to kraj intensywny i barwny. Bogaty w zapachy, smaki, pejzaże, dzielący się równie chętnie pustynią, morzem, niziną, górami. Nic dziwnego, że choć na co dzień mieszkał Pan w Arkadii, to i w Izraelu postanowił mieć swoją siedzibę. Pierwszą pokaźną świątynię u podnóża góry Hermon, na podłużnym wzniesieniu, przy naturalnych źródłach, wybudowali mu Ptolemeusze, w III w. p.n.e. Jedna z okolicznych jaskiń poświęcona została bogini Echo, ukochanej Pana. W pobliżu miejsca kultu narodziło się miasto, zwane Paneas lub Panion. W 20 r. p.n.e. przyłączono je do królestwa Heroda Wielkiego, a kilka lat później nazwano Cezareą Filipową. To tu, według Biblii, Chrystus miał powiedzieć apostołom, że Piotr będzie opoką, na której zbuduje swój Kościół. Kilkadziesiąt lat później gród zaczęto określać mianem Neronias, na cześć rzymskiego cesarza, jednak w dzisiejszym toponimie, Banias, pobrzmiewa wyraźnie imię wesołego greckiego bożka.
Fot. Uri Wollner
Stanowisko archeologiczne w Banias, fot. Uri Wollner
Baśniowy cud natury
Blisko stanowiska archeologicznego, gdzie po dziś dzień oglądać można pozostałości świątyni oraz jaskinię w olbrzymim skalnym klifie, Izraelczycy otworzyli rezerwat przyrody. Poniżej Groty Pana wypływa jedno z trzech źródeł Jordanu: strumień Hermon. Wije się on malowniczo w pięknym kanionie, ukrytym wśród wzgórz Golan. Ich zbocza porastają rozłożyste platany, majestatyczne dęby i drzewa laurowe, przetykane figami i daktylowcami. Barwne plamy na skarpach to pachnące hiacynty, tulipany i perskie cyklameny. Powietrze jest wilgotne, wydaje się wręcz musować kropelkami wody rozbijanymi przez fruwające wśród traw motyle. Wąską ścieżką prowadzącą wzdłuż koryta wyrzeźbionego przez strumień dochodzi się do jednego z najpiękniejszych miejsc tej świętej ziemi: wodospadu Banias. Woda z hukiem rozbija się o skałę, wokół szumią dęby i pachnący wawrzyn, ptaki wyśpiewują trele wśród gałęzi kołysanych wiatrem.
Banias jest piękne bez względu na porę roku. Na zdjęciu: strumień w styczniu 2019, fot. Uri Wollner (styczeń 2019)
Wystarczy chwila, by uwierzyć, że wysoki próg rzeczny – zbocze góry Hermon przechodzące w pionowe urwisko – strzeżony jest nadal przez bożka Pana. Gdy zmrużymy oczy, zauważymy być może, że na wygładzonych przez rzekę kamieniach odpoczywają blade nimfy, a zza gęstych zarośli obserwują nas skrzydlate wróżki. To siostry Dzwoneczka, przyjaciółki Piotrusia Pana. Uroczy chłopaczek ze spiczastymi uszami na pewno czasem tu zagląda. Jest młodszym kuzynem greckiego bożka, a może po prostu jego kolejnym wcieleniem – na ich powinowactwo dobitnie wskazuje wszak wspólne nazwisko. Opowiada o tym ciekawa wystawa w jerozolimskim muzeum, przypominając, że, mimo upływu wieków, Pan ciągle pozostaje z nami. Wszystko płynie, ale istota rzeczy jest ta sama: nic nie zachwyca nas bardziej, niż dzika, nieokiełznana przyroda.
1 Luciano Pavarotti miał trzy wielkie pasje: muzykę, jedzenie i piłkę nożną
O ile wszyscy znamy rezultaty miłości Pavarottiego do śpiewania, o tyle nie każdy wie, że wielki tenor pałał również gorącym uczuciem do sportu. Jako młody chłopak marzył o tym, by zostać zawodowym piłkarzem, co nie bardzo podobało się jego matce, która przekonywała, że rozsądniejszym wyborem będzie podjęcie pracy nauczyciela. Luciano postanowił więc połączyć przyjemne z pożytecznym – zatrudnił się w szkole jako instruktor wychowania fizycznego. W wolnych chwilach namiętnie śpiewał w chórze Corale Rossini. Po dwóch latach pracy z dziećmi uznał, że nie może opierać się dłużej swojemu zamiłowaniu do muzyki. Do końca życia interesował się jednak piłką; pozostał też wiernym kibicem Juventusu Turyn.
O pasji Pavarottiego do jedzenia świadczyła bez wątpienia jego tusza. Pochodzący z regionu uważanego za kulinarne serce Italii śpiewak nie wyobrażał sobie życia bez tradycyjnych produktów swojej ziemi – wina Lambrusco, parmezanu, octu balsamicznego, oliwy i makaronu. Zdarzało mu się występować w telewizji w roli kulinarnego eksperta, a jego asystent niejednokrotnie podkreślał, że podczas tras koncertowych zawsze zatrzymywali się w hotelach, w których istniała możliwość wynajęcia pokoju z kuchnią. Znana jest również zabawna anegdota o zamiłowaniu tenora do słodyczy. Kiedy, ze względów zdrowotnych, lekarz nakazał Pavarottiemu przejście na dietę, zezwalając, w ostateczności, na spożycie jednej bezy dziennie, śpiewak uznał, że jej rozmiar nie został sprecyzowany. U swojego cukiernika zamawiał więc nierzadko wielkie bezy o wadze… pół kilograma.
Luciano Pavarotti w 1972 roku. Był przystojny, miał zaraźliwy śmiech i wielki apetyt na życie, a w jego głosie, jak pięknie powiedział José Carreras, słychać było słońce. Jako młody chłopak pomagał kolegom podrywać dziewczęta, śpiewając z ukrycia, schowany w modeńskich arkadach, podczas gdy oni udawali występ na ulicy
2 Najsłynniejszy włoski tenor miał mleczną siostrę – również śpiewaczkę
Luciano Pavarotti, jak zresztą większość Włochów, był osobą szalenie rodzinną. Przez całe życie pozostawał w bliskich relacjach z rodzicami, szczególnym podziwem darząc ojca, Fernanda – piekarza marzącego o śpiewaniu. Mówi się, że Fernando Pavarotti obdarzony był głosem lepszym, niż jego syn; niestety zabrakło mu szczęścia w zbudowaniu muzycznej kariery. Matka artysty pracowała w modeńskiej fabryce tytoniu. Jedna z jej bliskich koleżanek, również tam zatrudniona, urodziła dziecko – córeczkę Mirellę – w tym samym roku. Maluchy chowały się razem, oddawane przez kobiety do jednej mamki, która karmiła je piersią podczas matczynej nieobecności. Po latach wybitna śpiewaczka Mirella Freni – bo to ona była mleczną siostrą Luciana – wielokrotnie żartowała, że potężne gabaryty Pavarottiego wynikały z faktu, że mamka zawsze karmiła go jako pierwszego.
Artysta był wielkim patriotą. Podczas dłuższego pobytu w USA tak bardzo tęsknił za Włochami, że zaczął uwieczniać ukochane zakątki na płótnie malarskim. Fot. Kingkongphoto & www.celebrity-photos.com / Wikimedia, CC BY-SA 2.0
3 Pavarotti był śpiewakiem-rekordzistą
Pavarottiego bez wątpienia zaliczyć należy do najbardziej kochanych artystów w historii. Bezgraniczne uwielbienie fanów to jednak nie jedyne “rekordowe” osiągnięcie tenora, który ma w swoim dorobku dwa najprawdziwsze rekordy Guinnessa! Pierwszy z nich dotyczy największej liczby tzw. curtain calls, czyli wychodzenia na scenę na życzenie publiczności, już po zakończonym występie. Po występie w Deutsche Oper w Berlinie w lutym 1988 roku oklaskiwano go przez godzinę i 7 minut, a zza kurtyny wywołano 165 razy (!). Drugi rekord przyznano mu za najlepiej sprzedający się album z muzyką klasyczną, The Three Tenors in Concert, który nagrał wraz z Placidem Domingo i José Carrerasem.
Z innych niezwykłych wyników Pavarottiego warto wspomnieć o jego częstym… odwoływaniu koncertów. Niektórzy nazywali go wręcz “królem odwoływania”. Jak nietrudno się domyślić, wycofywanie się z przedstawień i recitali spowodowało napięte stosunki z niektórymi domami operowymi. Dyrektorka Lyric Opera of Chicago, Ardis Krainik, wyjawiła, że w ciągu 8 lat współpracy Pavarotti odwołał aż 26 z planowanych 41 wystąpień!
Najpiękniejszym rekordem Pavarottiego była jednak jego działalność charytatywna i zebranie sumy przeszło półtora miliona dolarów na potrzeby uchodźców. ONZ nagrodziła go za to specjalnym wyróżnieniem.
Pavarotti ze swoją ulubioną białą chusteczką na otwarciu olimpiady w Turynie w 2006 roku, fot. Mariomanias / Wikimedia, CC BY-SA 4.0, original photo in colors
4 Genialny śpiewak był bardzo przesądny
Pavarotti zdecydowanie podpisywał się pod popularnym włoskim twierdzeniem, że lepiej być przesądnym, niż nie być. Jak większość swoich rodaków, bał się przechodzenia pod drabiną, unikał rozsypania soli i nie przepadał za liczbą 17. Był głęboko przekonany o tym, że kolor fioletowy przynosi pecha – nie chciał występować z Mirellą Freni ubraną w sukienkę tej barwy, choć śpiewaczka zapewniała go, że tkaninie bliżej do różu niż fioletu. Pierwsza żona artysty, Adua Veroni, twierdziła, że ze względu na swą nieobecność przy szczęśliwym narodzeniu pierwszej córki (Pavarotti świętował wówczas sukces Rigoletta), nie zdecydował się towarzyszyć jej także podczas kolejnych porodów – skoro pierworodna urodziła się zdrowa, to nie należało nic zmieniać w przebiegu tych niezwykłych chwil. Mirella Freni twierdzi, że nawet uwielbienie śpiewaka dla jedzenia należy przypisać jego przesądności. – Kto wie, czy nie uważał, że skoro odniósł sukces jako osoba z nadwagą, to lepiej, żeby tak zostało – zastanawiała się głośno w jednym z filmowych dokumentów poświęconych artyście.
Najsłynniejszym scenicznym rekwizytem Pavarottiego była trzymana w dłoni biała chusteczka. Podobno po raz pierwszy sięgnął po nią, aby uniknąć nadmiernej gestykulacji; z czasem stwierdził jednak, że przynosi mu szczęście w występach, i bał się pokazać na scenie bez niej. Wielką wagę przykładał też do… zgiętych gwoździ znajdywanych przed występem. Przyjaciele nierzadko rozsypywali je dla niego w kuluarach jako dobrą wróżbę. Artysta skrupulatnie je zbierał i dołączał do swojej szybko powiększającej się kolekcji. Co ciekawe, ten konkretny przesąd wydaje się mieć związek z traumatycznymi wydarzeniami z dzieciństwa Luciana. Jako mały chłopiec zranił się gwoździem w stopę podczas gry w piłkę, którą lubił kopać boso. W ranę wdało się zakażenie, konieczna była operacja, a pacjent pozostawał później w śpiączce przez kilka tygodni. Jego stan był na tyle ciężki, że przyjął nawet sakrament namaszczenia chorych. Ozdrowiał cudem, a zaraz po tym, jak wyszedł ze szpitala, ojciec zabrał go po raz pierwszy do opery…
Cascata delle Marmore jest dziełem człowieka, dowodem na inżynieryjny geniusz starożytnych Rzymian. Historia wodospadu zaczyna się w 271 r. przed Chrystusem. Na terenach zamieszkałych przez Umbrów i Etrusków Rzymianie zaczęli robić swoje porządki. Okolice Terni były bagniste, a klimat niezdrowy. Miejscowi twierdzili, że na mokradłach leży nieżywy smok, dlatego tak straszliwie tam śmierdzi. Z problemem rozprawił się konsul rzymski Manius Curiusz Dentatus, który kazał osuszyć bagna, kierując płynącą szeroko i leniwie rzekę Velino w dół urwiska, by wpadała do rzeki Nery. Tak też się stało.
Trzystopniowa Cascata delle Marmore nie spływa po marmurze, ale biała, wapienna skała, po której toczą się z łoskotem w dół wody Velino lśni tak, że w nazwie wodospadu marmur się pojawił
Nie wszyscy byli jednak zadowoleni z pomysłu konsula. Ludzie, którzy mieszkali wokół Nery, obawiali się, że zasilona przez Velino rzeka zaleje im domostwa. Ok. 200 lat później skarga w tej sprawie zawędrowała aż do Rzymu. Przerażonych ludzi z Terni reprezentował w Senacie Aulus Pompejusz, a ludzi z Rieti, którym osuszenie terenu było bardzo na rękę – Cyceron. Koniec końców senatorowie nie podjęli żadnej wiążącej decyzji i kanał pozostał. Cycero uwiecznił za to wodospad w swojej twórczości.
Po upadku imperium dzieło rzymskiego geniuszu inżynierii hydrotechnicznej zamieniło się z powrotem w bagnisko. Trzeba było czekać ponad 1 700 lat, by powstał nowy kanał i Cascata delle Marmore mogła zaprezentować się znowu w pełnej krasie. Stało się to dzięki staraniom trzech papieży – odpowiednie działania rozpoczął w roku 1442 Grzegorz XII, jego dzieło kontynuował Paweł II, a sprawę doprowadził do końca Klemens VIII. Powrócił jednak dawny spór między tymi, którzy mieszkali niedaleko Nery, i ich sąsiadami z góry z okolic Rieti. W 1787 r. papież Pius IV poprosił architekta Andreę Viciego, by zmodernizował infrastrukturę wokół kanału. Vici okazał się świetnym fachowcem i problem rozwiązał.
W XIX wieku, gdy przez Europę przetaczała się rewolucja przemysłowa, w Terni postanowiono wykorzystać siłę wody spływającej z dużej wysokości – zaczęła napędzać maszyny w miejscowych stalowniach. Także dziś Cascata delle Marmore odgrywa podwójną rolę – jest nie tylko piękna, ale i pracowita, bo napędza turbiny hydroelektrowni. Moc wodospadu można podziwiać, gdy w elektrowni następuje spust wody.
Piękno wodospadu można podziwiać, wędrując specjalnie przygotowanymi trasami. Jest ich pięć, prowadzą przez najpiękniejsze punkty widokowe. Na szlaku oznaczonym numerem pierwszym jest np. wieżyczka obserwacyjna, którą kazał zbudować papież Pius VI. Można też powędrować wykutym w skale tunelem zakochanych, prowadzącym na balkon zakochanych – jeden z najpiękniejszych, wysoko położonych punktów obserwacyjnych. Widok, który się stamtąd roztacza, zapiera dech w piersiach. Na amatorów mocnych wrażeń czeka rafting w spienionych wodach Nery. Fot. Lilach Daniel / Flickr, CC BY 2.0
Huk wód i miłość w powietrzu
Cascata delle Marmore była przebojem w epoce grand tours. Ambitni podróżnicy i podróżniczki stawiali sobie za punkt honoru, by zobaczyć wodospad. Zachwytom nie było końca. Urokowi wodospadu uległ genialny poeta lord George Byron, który poświęcił mu kilka ustępów w pieśni czwartej dygresyjnego poematu Wędrówki Childe Harolda (1809–1818). Umbryjczycy uhonorowali Byrona i jego imieniem nazwali plac, z którego roztacza się piękny widok na Cascatę delle Marmore. Wodospad ma bardzo romantyczną aurę. Wiążą się z nim dwie legendy, których bohaterami byli zakochani. Pierwsza z nich opowiada o nieszczęśliwej miłości nimfy Nery, córki boga Apeninów, i pasterza Velino. Gdy bogini Junona dowiedziała się o ich uczuciu, postanowiła ukarać Nerę. Zamieniła ją więc w rzekę, która po dziś dzień nosi imię nieszczęsnej nimfy. Velino długo szukał ukochanej. W końcu ulitowała się nad nim wieszczka i opowiedziała, jaki los spotkał nimfę. Zrozpaczony chłopak rzucił się z urwistej skały, by wpaść w wodne objęcia ukochanej. Jowisz, widząc jego determinację, zamienił go w rzekę Velino. Teraz w miejscu skoku pasterza znajduje się Cascata delle Marmore, symbol miłości, która trwa wiecznie.
Ryk wód! To na dół z skalnych lecąc złomów. Velino czeluść wrzącą falą ryje! Spad wód! Śród huku, ze szybkością gromów. Piana gdzieś w bezdniach o granity bije!– lord Byron był pod tak wielkim wrażeniem umbryjskiego wodospadu, że opowiedział o nim w poemacie Wędrówki Childe Harolda. Fot. Giorgio Rodano
Swoją drogą, wiele nimf bogowie zamienili w rzeki i potoki. Najsłynniejsza z nich to Aretuza, której utwór pt. Źródło Aretuzy poświęcił Karol Szymanowski. Tragedia pięknej nimfy rozegrała się na Sycylii. Zakochał się w niej bóg rzeki Alfejos. Aretuza go nie chciała, ale on nie dawał za wygraną. Nimfa poprosiła więc o pomoc swoją przyjaciółkę Artemidę, która zamieniła ją w źródło bijące na wyspie Ortigia w Syrakuzach.
Druga legenda opowiada o św. Walentym, pierwszym biskupie Treni, i pięknej dziewczynie o imieniu Nerina. Panna szykowała się do małżeństwa, ale złe języki kwestionowały jej czystość i narzeczony miał zamiar się wycofać ze ślubnego kontraktu. Biskup stanął w obronie Neriny o czystym sercu i pastorałem uderzył w skałę, z której spłynęła w dół spieniona, biała jak śnieg woda, symbolizująca welon panny młodej. I tak św. Walenty ocalił dobre imię Neriny.
Chochlik w lesie
Cascata delle Marmore tonie w zieleni. Wśród drzew ukrywa się chochlik Gnefro. Jak mówi ludowa legenda, nie jest ani mądry, ani ładny. Ma około metra wzrostu, jest chudy i pomarszczony. Lubi płatać figle i dużo się śmieje. Zawsze trzyma się blisko wody, a najbardziej ukochał sobie okolice wodospadu. Jest długowieczny i potrafi czarować; gdy chce zniknąć, zmienia się w strumyk. Jeśli spotka kogoś przypadkiem w swoim królestwie, wtedy stroi sobie z niego żarty. W okolicach Terni mówi się, że ten, kto go spotka, będzie mieć w życiu szczęście.
Nie wierzcie więc, jeśli ktoś powie wam, że Umbria jest nudna. Wycieczkę po tej pełnej zabytków i niezwykłych smaków zielonej krainie zacznijcie od wodospadu. Tęcza, która otula Cascatę delle Marmore, przynosi szczęście. Zwiedzanie Perugii, Narni, Gubio, Asyżu i Orvieto będzie mieć potem wymiar niezwykły!
Zdjęcie główne: Stefano Zocca / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Choć sklepowe półki uginają się od obiecujących cuda nowinek kosmetycznych, to na proste pytanie, bez jakiego produktu do codziennej pielęgnacji NAPRAWDĘ nie moglibyśmy się obyć, odpowiedź wydaje się oczywista: bez mydła. W różnych postaciach – klasycznej kostki, pasty, płynu, pianki czy żelu – należy do higienicznego niezbędnika każdego z nas. Różnorodność dostępnych gatunków tego wynalazku może przyprawić o zawrót głowy: są mydełka dla niemowląt i wrażliwców, kolorowe i szare, perfumowane i hipoalergiczne, pieniące i szorstkie, glicerynowe i złuszczające, ziołowe i owocowe, drenujące i przeciwzmarszczkowe, antybakteryjne i dekoracyjne. W ich wyborze łatwo jest się pogubić, tym bardziej, że…
…Nie wszystko złoto, co się świeci
Niestety większość produktów, które w dzisiejszych czasach oferowane są pod etykietą „mydło”, z prawdziwym mydłem, zdrowym i dobroczynnie działającym na naszą skórę, ma niewiele wspólnego. Tym, którzy nie uważali na lekcji chemii, przyda się zapewne krótkie przypomnienie: tradycyjne mydło to po prostu tłuszcz, najczęściej roślinny, oraz wodorotlenek sodu (ług) i woda. Tymczasem to, co widzimy w sklepach, to przede wszystkim kostki myjące, pod względem składu zdecydowanie bliższe proszkom do prania: zawierają bowiem zaledwie do 10% naturalnego mydła, reszta zaś to detergenty syntetyczne, nasycone kwasy tłuszczowe, środki zapachowe i barwiące oraz konserwanty. Co prawda przyjemnie się pienią i usuwają brud, ale za to drastycznie naruszają pH skóry, powodując podrażnienia, nadmierne łuszczenie i wysuszenie.
Sięgnijmy jednak najpierw do korzeni i prześledźmy, jaką drogę przeszło mydło od towaru luksusowego do artykułu pierwszej potrzeby; od produktu w całości naturalnego do kosmetyku naszpikowanego chemią. Historia powstania tego zbawiennego dla naszej codziennej higieny wynalazku jest tajemnicza, wielowątkowa i do dziś nie do końca wyjaśniona.
Pierwsze udokumentowane wzmianki o wytwarzaniu mydła – z popiołów drzew, olejów roślinnych, tłuszczu i ługu – znaleziono na sumeryjskich glinianych tabliczkach pochodzących z początku III tysiąclecia p.n.e. Prawdopodobnie mydło jest zatem osiągnięciem cywilizacji starożytnej Mezopotamii, której zawdzięczamy przecież wiele innych cennych dla ludzkości wynalazków, jak chociażby pismo klinowe, zegar słoneczny czy koło. Pierwsze mydło miało postać szarej pasty i było używane nie do mycia ciała, lecz raczej do wyprawiania skór, oczyszczania wełny i prania, a także w celach leczniczych. Podobnie stosowali je starożytni Egipcjanie, choć istnieją również zapisy na papirusach dowodzące, że próbowali oni połączyć tłuszcze zwierzęce i roślinne z solami alkalicznymi, aby stworzyć mydłopodobne substancje używane do regularnych kąpieli. Bez wątpienia jednak mydło zostało upowszechnione przez Fenicjan, około 600 lat p.n.e.
Jedna z antycznych legend utrzymuje, że łacińska nazwa mydła – sapo, z której wywodzi się chociażby angielskie soap, francuskie savon czy włoskie sapone, pochodzi od góry Sapo, na której zboczach starożytni Rzymianie składali ofiary ze zwierząt, spalanych na ołtarzach dla bóstw. Popiół mieszał się z tłuszczem ofiar, tworząc pianę, która spłukiwana wodą deszczową spływała do Tybru, gdzie jego właściwości jako pierwsze odkryły miejscowe praczki. Historia ta brzmi przekonywająco, lecz niestety jest najprawdopodobniej nieprawdziwa, biorąc po uwagę fakt, że nigdzie w Italii nie odnaleziono miejsca o takiej nazwie. I choć starożytni Rzymianie mieli prawdziwą obsesję na punkcie łaźni publicznych, to do swoich kąpieli nie używali mydła, ale wonnych olejków, oliwy zeskrobywanej narzędziem nazywanym strigil oraz prekursora współczesnego peelingu, czyli drobnego piasku.
Przyjmuje się natomiast, że po raz pierwszy słowo sapo padło w I wieku n.e. u Pliniusza Starszego w jego słynnej Historia Naturalis, gdzie opisuje on wytwarzanie mydła z łoju i popiołu. Rzymski badacz opowiada o tym z wyraźną dezaprobatą, jako o specyfiku stosowanym do włosów przez Galów. Według Pliniusza to przede wszystkim mężczyźni, nie zaś kobiety, używali popiołu bukowego do rozjaśnienia ciemnego koloru włosów do rudego, a nawet do blondu. Łacińska nazwa mydła prawdopodobnie pochodzi zatem bezpośrednio z celtyckiego słowa sapo lub germańskiego saipa, spokrewnionych z łacińskim sebum, oznaczającym tłuszcz lub łój. Nie zmienia to jednak faktu, że z całą pewnością już w I wieku Rzymianie używali mydła, co potwierdza wytwórnia tego specyfiku odkryta przez archeologów w Pompejach.
Jest oczywiście również możliwe, że mydło, najczęściej przypadkowo, odkryto w kilku miejscach na świecie jednocześnie. Tak czy inaczej, narodziny tego wynalazku miały miejsce w okolicach Morza Śródziemnego, choć w samej Europie to oliwa z oliwek na kilka stuleci wyparła mydło, zaś w średniowieczu istniało przekonanie, że zakaźną chorobą zaraża się poprzez kontakt z morowym powietrzem i tylko warstwa brudu na ciele stanowi barierę ochronną. Cóż, do dziś znane jest przecież powiedzenie: „Częste mycie skraca życie”…
The bath pędzla Lawrence’a Alma-Tademy (1836-1912)
Arabska rewolucja
Ponownie do kręgu kultury europejskiej mydło zawitało dopiero około XI wieku za sprawą Arabów, którzy jako wytrawni znawcy medycyny i chemii opracowali i udoskonalili technologię wyrobu mydła z oliwy, olejków aromatycznych oraz ługu sodowego. Ich receptura pozostaje w zasadzie aktualna do dzisiaj. Wiadomo, że już na początku VII wieku perfumowane i barwione płyny oraz twarde kostki mydlane były produkowane w palestyńskim Nablusie, libijskiej Kufrze czy syryjskim Damaszku. Dzięki wyprawom krzyżowym i intensywnym kontaktom handlowym z arabskimi kupcami, mydło trafiło do bogatych miast śródziemnomorskich: Marsylii i Wenecji, gdzie powstały pierwsze zakłady mydlarskie w Europie. Jednak największym potentatem w branży mydlarskiej stała się – i to na bardzo długo – Hiszpania. Jak wiele innych osiągnięć, tak i znajomość technologii wytwarzania mydła, zapewne już od VIII wieku, Hiszpanie zawdzięczali wieloletniemu panowaniu Arabów na Półwyspie Iberyjskim, zaś dostęp do najlepszych surowców naturalnych – dogodnemu położeniu geograficznemu.
Francuski wkład
Stosunkowo wcześnie, bo już na przełomie VIII i IX wieku, mydło pojawiło się na terenie Francji jako produkt rzemieślniczy wytwarzany przez kobiety, wśród których, niestety, często powodował oparzenia, a czasem nawet uszkodzenia wzroku. Mydła nadal używano głównie jako środka do prania; jednocześnie aż 2/3 produkcji należało przekazywać na potrzeby króla. Według jednej z anegdot, Ludwik XIV kazał ściąć trzech mydlarzy, których mydła podrażniały niewątpliwie bardzo wrażliwą królewską skórę. Wobec realnego zagrożenia, czterej pozostali w Paryżu specjaliści urządzili burzliwą naradę i, w efekcie, opracowali metodę, bazującą na wymogu miesięcznego suszenia mydła, co sprawiało, że stawało się znacznie delikatniejsze. Na przełomowe odkrycia w dziedzinie chemii, które mydło upowszechniły i przybliżyły je cenowo do możliwości zwykłego zjadacza chleba, trzeba było jednak jeszcze sporo poczekać. W okresie Rewolucji Francuskiej odkryto „sztuczną sodę”, a w XIX wieku – chemiczną strukturę tłuszczów, co pozwoliło na produkcję z wykorzystaniem chemicznych substytutów naturalnych surowców. Ciekawostką jest, że w oddalonej od krajów Południa Polsce pierwsze mydlarnie powstały dopiero w XIV wieku, a i wówczas tylko nielicznych było stać na ten nie tylko luksusowy, ale także iście „diabelski” wynalazek. Niesławnym symbolem braku higieny wśród naszych rodaków, jeszcze pod koniec XIX wieku, była tzw. plica polonica, a więc „polska choroba”, zwana potocznie „kołtunem” z powodu posklejanych z brudu włosów. Święcie wierzono, że rzeczony kołtun najskuteczniej chroni nie tylko przed wszelkimi chorobami, ale i… samym diabłem.
Śródziemnomorskie mydła naturalne, czyli powrót do źródeł
Największą mydlarską rewolucję przyniosło ubiegłe stulecie, kiedy to wynalezienie detergentu na dobre uniezależniło produkcję mydła od naturalnych składników, doprowadzając do dynamicznego rozwoju przemysłu chemii gospodarczej oraz do powstania gigantycznego biznesu kosmetycznego. Najbardziej liczy się w nim możliwie jak najniższy koszt produkcji i atrakcyjne opakowanie, zdecydowanie rzadziej zaś – dobro klienta i środowiska naturalnego, choć jednocześnie przecież marketing większości reklamowanych kosmetyków chętnie nawiązuje do pojęcia „naturalny”.
Prawdziwe, naturalne mydło nie wygląda co prawda równie atrakcyjnie – jest twarde, niekiedy nawet lekko chropowate i słabiej się pieni – ale za to nie podrażnia, wspaniale nawilża, działa kojąco i relaksująco, a nawet leczy. I choć przez wieki zmieniała się formuła chemiczna mydła, to w ostatnich latach postanowiono powrócić do korzeni. Znów na wagę złota są mydła wyrabiane ręcznie, według dawnych receptur – bez konserwantów, syntetycznych barwników, spieniaczy i substancji zapachowych. Bazują na naturalnych składnikach, do których zaliczamy przede wszystkim olej laurowy, odnawiający ochronny płaszcz hydrolipidowy skóry, oraz zmiękczającą i chroniącą skórę przed utratą wody dziewiczą oliwę z oliwek. Nie bez powodu zarówno laur, jak i drzewo oliwne uczyniono atrybutami bogów świata antycznego – ich działanie wykorzystywane jest do dziś zarówno w kosmetyce, lecznictwie, jak i w kuchni. Gdzie indziej zaś na świecie znajdziemy miejsce równie hojnie obdarzone przez naturę bogactwem tych składników, jak nie wokół Morza Śródziemnego?
Syryjskie miasto Aleppo uchodzi za kolebkę mydlanego rzemiosła i miejsce, w którym wynaleziono naturalny wodorotlenek sodu. Tajemnica tutejszego mydła tkwi w niezmienionej od przeszło 2000 lat unikatowej metodzie wytwarzania oraz na prostocie składników. Skład podstawowy to oliwa z oliwek i olej laurowy, którego proporcjonalna zawartość (od 2% do 70%!) decyduje nie tylko o jakości, ale i o cenie mydła. Mydło suszy się na świeżym powietrzu nawet do 9 miesięcy, aby dojrzało i stwardniało. W tym czasie zmienia się jego barwa: z ciemnej zieleni poprzez ochrę aż do jasnopiaskowej; jednak specjaliści wiedzą, że autentyczne mydełko pod powierzchnią nadal pozostaje zielone – im dłużej „leżakuje”, tym lepsze. W ten sposób jest trudne do podrobienia – współczesny przemysł kosmetyczny nie jest aż tak cierpliwy…
Mydło z Aleppo jest skromne, wręcz surowe w formie, lecz w zależności od proporcji składu potrafi czynić cuda: im więcej oleju laurowego, tym silniejsze są właściwości bakteriobójcze, przeciwgrzybiczne, zabliźniające, oczyszczające i łagodzące, natomiast przewaga oliwy z oliwek powoduje lepsze nawilżanie i odżywienie skóry suchej, zmęczonej, wrażliwej i alergicznej.
Mydło z Aleppo
Warto dodać, że mydło z Aleppo sprawdza się doskonale nie tylko w pielęgnacji, ale także w gospodarstwie domowym. Jest naturalnym, w pełni biodegradowalnym i skutecznym środkiem usuwającym plamy oraz umożliwiającym pranie tekstyliów w każdej temperaturze. Sprawia, że niepotrzebne jest użycie płynu do płukania. Dodatkowo pozwala zwalczyć osad w pralce. Aby cieszyć się wspaniałym i naturalnym zapachem ubrań, wystarczy dodać do niego kilka kropel wybranego olejku eterycznego.
Płyn do prania na bazie mydła z Aleppo oraz kostka usuwająca plamy to tradycyjne, ekologiczne produkty, które znajdziesz w sklepie Lente
Od Marsylii do Kastylii – królestwo oliwy
Kolorowe mydełka z Prowansji, pachnące lawendą, szałwią i innymi południowymi ziołami, należą do najpopularniejszych pamiątek z tej części Francji. Jednak tradycyjne mydło marsylskie, produkowane już od czasów średniowiecza (nazwę zastrzegł stosujący go z admiracją Ludwik XIV), nie jest równie barwne i pachnące, ma bowiem formę dużej, 300-gramowej zielonej kostki. Dzięki czystości składu – 72% oliwy z oliwek z okolic Marsylii – doskonale nawilża i regeneruje; jest niezastąpione w pielęgnacji skóry suchej i wrażliwej, a także dla alergików i niemowląt. Ci zaś, których odstrasza surowość klasycznego marsylskiego mydła, mogą spróbować jego licznych wersji z lekko odmienionym składem. Do wyboru mamy chociażby mydło arganowe, palmowe czy z mleczkiem pszczelim. Podobne właściwości posiada konkurencyjna „marka” o równie długiej tradycji – twarde, białe i w 60% oliwkowe mydełko kastylijskie, produkowane w środkowej Hiszpanii już od XVI wieku, dziś także w urozmaiconej, pachnącej wersji z dodatkiem jojoby czy olejku kokosowego.
Maroko – domowe czarne SPA
Swoją nietypową, czarną barwę marokańskie mydło Savon Noir zawdzięcza głównemu składnikowi – zmiażdżonym czarnym oliwkom, wymieszanym z wodą lub oliwą. Występuje ono w formie pasty, ukrytej w charakterystycznym, oryginalnym słoiczku. Słynie na całym świecie z niesamowitych właściwości detoksykujących, złuszczających, dotleniających, wygładzających, zmiękczających, a nawet przeciwzmarszczkowych, ponieważ zawiera ogromne ilości naturalnej witaminy A, zwanej witaminą młodości.
Dowodem jego zbawiennego działania na naszą skórę jest niewątpliwie fakt, że od wieków wykorzystywane jest do masażu, peelingu, maseczek i wszelkich innych zabiegów pielęgnacyjnych w północnoafrykańskich czy tureckich łaźniach.
Savon noir
Florencja – coś dla estetów
Mydełka z Florencji zamykają w artystycznie pięknym i luksusowo opakowanym mydełku wszystkie aromaty Toskanii, godząc naturalność z wykwintną estetyką; są niczym kosmetyczne dzieła sztuki, oddające hołd wieloletniej tradycji oraz miejscu, w którym powstają. Wytwarzane są ręcznie, z najwyższą dbałością o szczegóły, a dzięki przeważającej zawartości naturalnych toskańskich składników – kwiatów, ziół, owoców, a nawet warzyw – bardzo pozytywnie działają na skórę.
Wśród wielu legend dotyczących pochodzenia mydła sporą popularnością cieszy się podanie, wedle którego specyfik ten po raz pierwszy spreparowano na egejskiej wyspie Lesbos. Okoliczności owego ważnego dla potomności wydarzenia miały być podobne, jak w rzymskiej wersji tej historii – ofiary całopalne, deszcz i piana spływająca do rzeki, przy której pracowały praczki. Smaczku wariantowi greckiemu dodaje natomiast postać w nim występująca: Safona, znana także jako Safo lub Sapfo (gr. Σαπφώ, łac. Sappho) – najsławniejsza poetka liryczna starożytnej Hellady, żyjąca na przełomie VII i VI wieku p.n.e. Podobno antyczna mistrzyni pióra jako pierwsza odnotowała fakt czyszczących właściwości żółtawej mieszaniny tłuszczu i popiołu, a jej imię do dziś pobrzmiewa w nazwie reakcji chemicznej zmydlania, używanej w większości języków europejskich (saponifikacja).
Mydło wytwarzano w Grecji od wieków; szczególnym momentem w historii był zaś koniec XVII stulecia, kiedy w Prowansji wystąpiły poważne problemy ze zbiorem oliwek. Słynne marsylskie mydła produkowano wówczas w oparciu o oliwę pochodzącą z Krety. Grecka wyspa, której oliwa z oliwek jest głównym bogactwem i towarem eksportowym, cieszyła się wówczas chwilą prawdziwego rozkwitu produkcji mydła: funkcjonowało tam około 45 fabryk tego specyfiku, a oliwę z oliwek eksportowano także do Syrii, Azji Mniejszej i innych regionów Śródziemnomorza. Szacuje się, że w samym Heraklionie produkcja mydła na cele eksportowe stanowiła w XVII i XVIII wieku połowę wszystkich transakcji handlowych miasta. Manufaktury znajdowały się w wielu punktach stolicy Krety, szczególnie zaś w dzielnicy Agia Triada, gdzie do dziś oglądać można ich pozostałości.
Popiersie Safony w Muzeach Kapitolińskich w Rzymie
W wieku XVIII i XIX mydło z Krety cieszyło się tak wielkim uznaniem, że wytwórcy z innych regionów Grecji, a także zza granicy, masowo imitowali pieczęcie, którym opatrzone były kreteńskie kostki. Oprócz tych ostatnich, popularne i lubiane było także greckie mydło z Mityleny na Lesbos oraz z miasta Volos w Tesalii.
Zarówno oliwa z Krety, jak i innych części Grecji do dziś wykorzystywana jest szeroko w przemyśle kosmetycznym; cieszy przy tym fakt, że wytwórstwo mydła pozostaje nadal w dużej mierze profesją rodzinną, którą trudnią się małe, lokalne firmy. Dla miłośników kultury antycznej źródłem radości będzie przy tym nie tylko dobroczynny wpływ ich produktów na skórę, ale także nazwa, która pozwala na co dzień obcować z jedną z najsłynniejszych Greczynek w historii.
Jedną z niewątpliwych atrakcji, jakie zafundował sobie Juliusz Cezar podczas swego pobytu w Państwie Faraonów, notabene cokolwiek przedłużonym na skutek nieoczekiwanego konfliktu zbrojnego, a następnie nieco bliższej znajomości z egipską królową Kleopatrą, był rejs wzdłuż Nilu. Wycieczkę tę odbył w towarzystwie swej boskiej kochanki. Królowa, będąc wówczas w siódmym miesiącu ciąży, pełniła niejako rolę przewodnika: osobiście udzielała Rzymianinowi wszelkich informacji na temat zwiedzanych obiektów, które już wówczas, ponad dwa tysiące lat temu, mogły poszczycić się mianem starożytnych. Cezar miał okazję oglądać z pokładu statku wszystkie te cuda w stanie niemal niezmienionym. Być może nawet Sfinks nie zdążył jeszcze zapaść w swój długi sen pod tonami piasku Sahary, ale wznosił się majestatycznie ponad Gizą jako strażnik jej piramid. Z pewnością oczom Cezara ukazały się wspaniałe świątynie w Luksorze, kompleks świątynny w Edfu, świątynia na Elefantynie czy wreszcie wielka świątynia Ramzesa II w Abu Simbel, istna perła wśród egipskich budowli sakralnych. Być może zmęczony wieloletnimi działaniami wojennymi dyktator miał wówczas okazję nacieszyć się spokojem i majestatem ogromnej, statecznej rzeki przypominającej morze. Być może doświadczył cudu wschodzącego słońca, które z nieprzeniknionych niemal ciemności odrywa się od nieruchomej tafli wody i nadaje jej przez moment jedyną w swoim rodzaju barwę roztopionego złota. Być może na pokładzie starożytnej feluki uśmiechał się, słysząc niosące się nad wodą odgłosy porykiwania osłów, tak charakterystyczne dla egipskich wsi. Być może w zachwyt wprawiły go miriady ptaków zrywających się naraz do lotu, przepłoszonych z gęstych sitowi. A może – w przeciwieństwie do współczesnych turystów – mógł również podziwiać krokodyle, święte gady wylegujące się na wysepkach na rzece, które dzisiaj oglądać można w wersji zmumifikowanej w świątyni w Kom Ombo, gdzie niegdyś oddawano im boską cześć… Pewne jest, że płynąc w górę rzeki, a następnie wracając przez Deltę do Aleksandrii, dyktator mógł w pełni poznać uroki Egiptu – państwa, które swoje istnienie zawdzięczało tej potężnej, życiodajnej rzece.
Chwała tobie, o Nilu, chwała ci, Apisie, Ty, który jesteś władcą i królem ziemi naszej I który jesteś źródłem żyzności Egiptu, Z nieznanego mroku wypływasz tajemnicą osłonięty
Hymn do Nilu skomponowany w czasach Średniego Państwa (ok. 2050–1750 p.n.e.)
Nil w rzeczy samej wyłania się z mroków. Do dziś nie odkryto jego geograficznych źródeł. Doszukiwano się ich w kilku miejscach, między innymi w okolicach jeziora Wiktorii, gdzie swoje badania w drugiej połowie XIX wieku prowadził angielski podróżnik John Hanning Speke. Jego teorię po niedługim czasie zweryfikował Henry Stanley, walijski poszukiwacz przygód, dowodząc, że w wodach Wiktorii nie mogła brać początku rzeka, która na swej drodze przekształciłaby się w potężny Nil. Źródeł szukano zatem dalej, między innymi w jeziorze Tanganika, co również okazało się nieprawdą. Jakkolwiek do samych źródeł nie dokopano się nigdy, część uparcie drążących temat badaczy doszła do wniosku, że muszą się one znajdować w niewielkim afrykańskim państwie – Republice Burundi. Tam właśnie, przez część Wielkiego Rowu Wschodniego, przepływa rzeka Kagera, która stopniowo przechodzić ma w Nil Biały. Drugie źródło Nilu – tak, są aż dwa! – bije najprawdopodobniej w górach Etiopii, a ściślej mówiąc w jeziorze Tana, które leży na Wyżynie Abisyńskiej na wysokości 1200 m. n.p.m. Nil Błękitny, bo o nim mowa, płynie sobie dość burzliwie, grzmiąc i pieniąc się w rozlicznych wodospadach, aż do Chartumu, stolicy Sudanu, gdzie jego niespokojne wody zlewają się z Nilem Białym. Tak połączone płyną dość wąską doliną przez katarakty, czyli górskie progi wodne, a w międzyczasie zasilane są dopływem rzeki Atbara. Możemy śmiało powiedzieć, że w tym właśnie punkcie ma swój początek uformowany Nil, który od tej pory będzie zdążał na Północ, do Morza Śródziemnego, sunąc przez żółte piaski pustyni niczym lśniący błękitno i zielonkawo wąż o siedmiu głowach.
Nil wyłania się również z mroków dziejowych, już jako istota w pełni ukształtowana. Z punktu widzenia rozwoju cywilizacji jest to jedna z najstarszych rzek na świecie. Wzmianki o niej należą do najwcześniejszych w historii ludzkości. Nie wiadomo, co działo się na terenach dzisiejszego i starożytnego Egiptu przed rokiem mniej więcej 5500 p.n.e. – naukowcy snują przypuszczenia bardziej lub mniej prawdopodobne – jednak pewne jest, że już wówczas Nil toczył swe wody przez Saharę, dzięki czemu tak zwana kultura fajumska zdołała przekształcić się w wysoko rozwiniętą cywilizację. We wcześniejszym okresie obszar dzisiejszej Sahary stanowił najpewniej żyzną dolinę, która na skutek zmian zachodzących w klimacie powoli zmieniła się w nieprzyjazne pustynne tereny. Możemy sobie wyobrazić, że Nil istniał również wtedy. Pewne jest natomiast, że gdy Herodot w ramach swych podróży naukowo-badawczych przybył do Egiptu w celu opisania tego fascynującego kraju, Nil wywarł na nim tak ogromne wrażenie, iż słusznym wydało się greckiemu historykowi stwierdzić: Egipt jest darem Nilu.
Gdy Nil rozszerza swą potęgę i swój ogrom – Gdy przenika swą wilgocią w sąsiednie czarnoziemy Wszystko się zmienia, gdyż wówczas Nil jest jak Num (stwórca). Po całym rozlewa się Egipcie, Napełnia wszystkie spichrze I strzeże dobrobytu nędzarzy.
Hymn do Nilu skomponowany w czasach Średniego Państwa (ok. 2050–1750 p.n.e.)
Skoro o dopływach mowa, to właśnie one powodowały coroczne wylewy rzeki. Atbara i Nil Błękitny, pędząc z wyżyn, niosły ze sobą wodę z topniejących latem śniegów z najwyższych partii gór, także z obfitych monsunowych deszczy. Tak zaopatrzone wlewały się do Nilu, powodując wzrost jego poziomu w okresie od września do czerwca. Gdy wody wielkiej rzeki stopniowo opadały, odsłaniały naniesiony życiodajny muł, na którym czym prędzej dokonywano zasiewów. Cykl ten powtarzał się rokrocznie przez pięć tysięcy lat, aż w wieku XX postanowiono rozpocząć pracę nad regulacją rzeki, gdyż nazbyt często zdarzały się powodzie. W parze z wylewami Nilu szły – oprócz dobrodziejstw – również nieco mniej przyjemne przypadki, kiedy to do mieszkań wpływały sobie np. krokodyle i urządzały wystawny obiad składający się z całej egipskiej rodziny. W starożytności religijny lud egipski tłumaczył te incydenty – wierzono, że to bóg rzeki, ukazujący się pod postacią krokodyla, odbierał w ten sposób swoją ofiarę za przyznawane dotychczas życiodajne dary. Śmierć poniesioną poprzez ofiarowanie życia bóstwu uznawano wówczas za błogosławieństwo – na umierającego spływała wtedy boża łaska, która miała się przysłużyć do ogólnie panującego szczęścia. W wodach Nilu dokonywało się naturalne prawo.
Co ciekawe, system irygacyjny w Egipcie pozostał praktycznie niezmieniony od tysięcy lat, a większość prac – nawet w XXI wieku – wykonywana jest ręcznie. Gdy przyjedzie się do Egiptu w okresie od sierpnia do kwietnia, w porze dawnych wylewów Nilu, obecnie regulowanych dzięki potężnej tamie w Asuanie, można ujrzeć na podmokłych polach zgiętych wpół mężczyzn w tradycyjnych brunatnych galabijach, uprawiających ziemię za pomocą motyki. Najwięcej tego rodzaju obrazków zaobserwować można na południu kraju, w Asuanie, czy Luksorze, gdzie pola ciągną się po obu brzegach rzeki przez wiele kilometrów. Na południu Nil wyznacza granicę między życiem a śmiercią – tak daleko jak sięga system irygacyjny, zielenią się pola uprawne, które nagle zmieniają się w pustynię. Mniej więcej od Asuanu do Luksoru dolina rzeki jest stosunkowo wąska i rozciąga się na kilka kilometrów po obu brzegach, jednak im bardziej na Północ, tym robi się szersza, aby w okolicach Gizy osiągnąć maksimum szerokości. Przed samą Deltą Nil nieznacznie się zwęża, a następnie rozlewa w szereg kanałów, przez które traci swój majestat i przekształca się w stosunkowo wąskie odnogi, obecnie regulowane sztucznie. Nie sposób porównać Nilu z okolic Luksoru czy Kairu do kanału w Mansurze, Samanud czy Tancie, ponieważ odnogi stanowią jedną trzecią rzeki w jej górnym biegu. Z drugiej zaś strony bogactwo roślinności w Delcie i jej specyficzny, już zdecydowanie śródziemnomorski klimat, rekompensują utratę majestatu przez rzekę. Zdumiewające może wydać się to, że wśród drzew porastających obszar Delty spotkać można, co prawda nad samymi kanałami, okazy całkowicie niepasujące do egzotycznego krajobrazu Egiptu, za to jak najbardziej przywodzące na myśl swojskie europejskie rejony. W wody starożytnej rzeki zanurzają swe gałązki płaczące wierzby.
Ty niezmienne ogłosiłeś wyroki Dla Egiptu Górnego i Dolnego – Czuwasz, aby śmiertelny nie płakał, Aby dobytek jego w nicość nie zapadał
Hymn do Nilu skomponowany w czasach Średniego Państwa (ok. 2050-1750 p.n.e.)
Nil stanowił granicę między życiem a śmiercią nie tylko dlatego, że z powodu wylewów użyźniał ziemię i ograniczał niszczące działanie pustyni, która nie mogła wedrzeć się na wilgotne tereny. Egipcjanie wierzyli, że na zachodnim brzegu rzeki znajduje się mitologiczna Kraina Umarłych, do której podążają dusze po śmierci. Ich wierzenia miały swe źródło w nieubłaganej logice. Skoro słońce budziło się do życia na wschodnim brzegu, a umierało na zachodnim, nie inaczej, jak podejrzewano, postępowały dusze – rodziły się na wschodzie, a na zachodzie gasły. Takie podejście do cyklu życia i śmierci wyznaczało szlak świątyń i grobowców, które położone są odpowiednio na prawym i lewym brzegu Nilu. Doświadczeni podróżnicy i egiptofile na pewno zdążyli się przekonać, że wszelkie świątynie wznoszone ku czci bogów, faraonów czy też jednych i drugich (jako że faraonowie byli boskimi potomkami, o czym nie należy zapominać), znajdują się z reguły na prawym brzegu, natomiast grobowce rozlokowane są na brzegu lewym, czego najznakomitszym przykładem są piramidy w Gizie. Te fascynujące obiekty, stanowiące cel pielgrzymek turystów z całego świata, a które należały do zabytków już w epoce Kleopatry, są przecież niczym innym jak grobowcami właśnie. Budowle tego typu powstawały niegdyś na znacznie większą skalę, a w pewnym okresie istnienia egipskiego państwa każdy władca chciał zostać szczęśliwym posiadaczem imponującego grobowca. Nieoficjalne zawody w tej dziedzinie wygrał bez wątpienia Cheops, którego grobowiec stanowi ostrosłup o boku 230 m i o wysokości 147 m. Paradoksalnie to nie jego piramida jest jednak najczęściej udostępniana turystom, ale grobowiec faraona Chefrena, niższy o dziesięć metrów, lecz bez wątpienia nie mniej wspaniały. Największe wrażenie robią w nim komnaty grobowe, do których dostać się można przez niemożliwie ciasne i niskie korytarze przyprawiające o klaustrofobię. Dostępu do piramid strzeże wspaniały Sfinks, którego na szczęście udało się wydostać spod wydm Sahary. Jako ciekawostkę warto nadmienić, że egipski Sfinks jest bez wątpienia osobnikiem płci męskiej, podczas gdy jego greckie krewniaczki, nawiedzające między innymi Teby, były postaciami kobiecymi (słowo Σφίγξ w języku greckim jest rodzaju żeńskiego).
Kompleksem grobowym na większą skalę jest położona na lewym brzegu Nilu Dolina Królów (Deir el-Bahari). Jest to bez wątpienia miejsce, w którym nadal czuje się ducha starożytnego Egiptu, jakkolwiek mieszkańcy Doliny znajdują się dziś w większości w różnych muzeach, a pozostałością po nich są puste, aczkolwiek wspaniałe grobowce. Początek istnienia tego skupiska wyznacza przełom XVI i XV wieku p.n.e., kiedy to faraon Tutmosis nakazał zbudować dla siebie grobowiec w odosobnionym, ukrytym pomiędzy skalnymi ścianami miejscu. Przez kolejne pół tysiąclecia władcy Egiptu odprowadzani byli na wieczny spoczynek właśnie do tego górskiego wąwozu, przy czym zapotrzebowanie na robotników wykuwających grobowce w górskich ścianach było tak wielkie, że obok Doliny Królów powstała wioska robotników, której ruiny podziwiać można po dziś dzień. Mieszkały tam dożywotnio całe rodziny pracowników, którzy wbrew obiegowej opinii nie należeli bynajmniej do klasy niewolników, ale byli wolnymi ludźmi, wynagradzanymi za swoją pracę. Zwieńczenie doliny stanowi Świątynia Milionów Lat, czyli grobowiec jednej z najpotężniejszych władczyń (a de facto – władców, jako że była ona królem) Egiptu, Hatszepsut. Obiekt ten został wzniesiony w XV wieku p.n.e. przez budowniczego Senenmuta w postaci trzech, ułożonych kaskadowo, połączonych ze sobą rampami tarasów. Świątynia ta wznosi się nad grobowcami w Dolinie Królów, a z jej górnego tarasu rozciąga się widok na Nil i jego wschodni brzeg. Doskonale widać z niego zakres życiodajnego oddziaływania rzeki, jako że za pasmem zieleni zaczyna się niespodziewanie królestwo Sahary.
Do najwspanialszych świątyń usytuowanych na wschodnim brzegu Nilu należy bez wątpienia Karnak. W języku egipskim świątynia ta nosiła nazwę Ipet-sut – Najbardziej Dobrane z Miejsc. Znajdował się tam kompleks świątyń poświęconych różnym bogom, z których najwspanialszy przybytek posiadał bez wątpienia Amon-Re. Jest to tak zwany „Wielki Hypostyl”, do którego prowadziła Aleja Sfinksów, czyli aleja procesyjna z 40 sfinksami o głowach barana. Podczas Święta Opet posąg Amona w Karnaku odwiedzał świątynię w Tebach (Luksor) – był niesiony w barce kultowej wzdłuż alei, a wracał drogą wodną, czyli Nilem.
My – dzieci twoje, my, synowie Nilu Hołd ci składamy, wysławiamy ciebie, Ty jesteś ozdobą świata
Hymn do Nilu skomponowany w czasach Średniego Państwa (ok. 2050-1750 p.n.e.)
Płynąc na północ, Nil napotyka na swej drodze katarakty. Jest ich w sumie sześć, ale tylko jedna znajduje się w Egipcie, pozostałych pięć leży zaś na terytorium Sudanu, który za czasów faraonów wchodził wszakże w skład Górnego Państwa pod nazwą Nubia. Dziś mianem tym określa się obszary Egiptu wysunięte najbardziej na południe. Druga katarakta znajduje się w pobliżu dzisiejszego jeziora Nasera, jednego z największych sztucznych zbiorników wodnych na świecie. Jego powstanie wiąże się z budową Wielkiej Tamy Asuańskiej w latach 1960–1970, która z kolei wynikała z dążenia egipskiego rządu do uregulowania poziomu wody w rzece, ponieważ rokrocznie wylewy doprowadzały do większych lub mniejszych powodzi (oraz, podobnie jak w starożytności, do ataków krokodyli na domostwa znajdujące się w pobliżu rzeki). Budowa tamy niosła ze sobą dobrodziejstwa w postaci rozwoju żeglugi rzecznej, a co za tym idzie, handlu oraz turystyk, a także budowy elektrowni wodnej, która doprowadziła prąd do wcześniej niezelektryfikowanych wiosek i miast, jednak przysparzała również ogromnych problemów, do których należała konieczność przesiedlenia ponad 100.000 osób, aby zrobić miejsce na zalew, który potem zapełniono wodą. Dodatkowym kłopotem był fakt, że wskutek uregulowania poziomu wód Nil stracił zdolność dostarczania odpowiedniej ilości żyznych nanosów, co spowodowało wyjaławianie i w efekcie erozję części uprawnych gleb. Największej jednak trudności nastręczyła konieczność uratowania bezcennych zabytków starożytnej sztuki, którym groziło zalanie.
Mowa tu o jednej z najpiękniejszych egipskich świątyń – przybytku Ramzesa II w Abu Simbel, tuż za Zwrotnikiem Raka. Jest to świątynia niezwykła z wielu powodów, a jednym z nich jest fakt, iż dwa razy w roku, 21 marca i 21 września, dokładnie o godzinie 5:58 promienie słońca rozświetlają posągi znajdujących się w jej wnętrzu bogów. Kompleks ten powstał z polecenia jednego z największych i chyba najbardziej znanych egipskich władców, Ramzesa II (1303–1213 r. p.n.e.), który w ten sposób pragnął złożyć hołd swej małżonce Nefertari, a także przy okazji zapewnić sławę sobie i oddać cześć bogom. Nakazał zatem wykuć w litej skale pośrodku Pustyni Nubijskiej ogromne budowle o wymiarach 30 x 65 metrów. Pierwsza z nich to Wielka Świątynia wzniesiona ku czci bogów Słońca: Amona-Ra, Re-Horachte i boga Ciemności Ptaha. Druga, oparta o sąsiednie wzgórze, to Świątynia Mniejsza wykuta jako miejsce kultu bogini Hathor oraz miejsce pamięci jego boskiej małżonki. W związku z budową tamy ów cud architektoniczny i kulturowy został podzielony na ponad tysiąc bloków, ważących po 30 ton każdy, po czym całość przeniesiono na zbocze góry, dziewięćdziesiąt metrów powyżej ich pierwotnego położenia. Na szczęście świątynię udało się zrekonstruować w odpowiedniej pozycji wobec słońca, dzięki czemu posągi nadal cieszą się promieniami słońca dwa razy do roku. Co ciekawe, kierownikiem prac z ramienia UNESCO był polski archeolog Kazimierz Michałowski. W wyniku prac świątynia nie znajduje się już bezpośrednio nad brzegiem Nilu, więc podróżując wzdłuż jego biegu nie możemy jej dostrzec z pokładu statku, czego zapewne miał okazję doświadczyć w swoim czasie Cezar.
Bywaj, Nilu, niechaj bogowie okryją cię swym dobrodziejstwem
Hymn do Nilu skomponowany w czasach Średniego Państwa (ok. 2050-1750 p.n.e.)
Ulegając namowom biur turystycznych i decydując się na rejs po Nilu, fundujemy sobie bez wątpienia jedną z najwspanialszych atrakcji w życiu. Nie bez powodu Cezar dał się na to namówić swojej królewskiej kochance. Rzeka, która od zarania dziejów toczy swe wody przez niegościnne pustkowia Sahary, zamieniając jej przybrzeżne tereny w bujną oazę, stanowi szumiący pomost między ukrytą w mrokach przeszłości starożytnością a współczesnością. Trzciny szumiące u jej brzegów opowiadają historię minionych wieków, świątynie wyłaniające się zza jej zakoli świadczą o potędze dawnego Państwa Faraonów, białe feluki mknące po jej wodach nadają charakter dzisiejszemu Egiptowi. Nad statecznymi wodami także i dziś niosą się porykiwania osłów, nawoływania dzieci, śmiech młodych dziewcząt, szepty zakochanych par. Słońce, wschodząc, zmienia rzekę w płynne złoto, zachodząc – w roztopioną miedź. Słodki zapach wody unosi się nad sitowiem, najintensywniejszy jest tuż po zachodzie słońca, zanim jeszcze wzejdzie księżyc. W tej magicznej godzinie czuć, jak Egipt pulsuje życiem, którym napełnia go rzeka, niezmienna, wieczna, potężna.
Zdjęcie główne: Nil w okolicach Asuanu, fot. Alchemica / Wikimedia, GNU FDL
Wiemy, że wielu z Was tęskni za “La Rivistą” – naszym poprzednim czasopismem, w całości poświęconym kulturze włoskiej. Pamiętacie video, które towarzyszyło publikacji ostatniego numeru?
Z radością więc przekazujemy w Wasze ręce e-book, w którym znajdziecie całą treść ostatniego numeru tego dwumiesięcznika.
W środku m.in.:
– rzymskie termy i fontanny
– rozmowa z Tizianem Scarpą, autorem słynnej książki Venezia è un pesce – tajemnice dialektu regionu Veneto
– historia weneckich gondoli
– Wojciech Weiss nad Arno
– opowieści o włoskich freskach
– najpiękniejsze włoskie jeziora
– bronzy z Riace
– Wenecja, Bagno Vignoni, Polignano a Mare
– wielkie odkrycia geograficzne
… i wiele innych, pasjonujących artykułów o włoskiej kulturze i stylu życia. Buona lettura!
Tutejsze kanały to w dużej mierze jego dzieło. Maestro żył i tworzył w Lombardii, rezydował na tutejszym dworze i wyznaczał trendy epoki, często w opozycji do mainstreamu. On też, gdy przybył tu po raz pierwszy, miał trzydzieści lat.
Dziś wśród bywalców tej części miasta jest Riccardo Pozzoli, geniusz marketingu i twórca nowatorskich startupów, były chłopak Chiary Ferragni. Wspólnie stworzyli blog modowy The Blond Salad. Ich sukces stał się przedmiotem studiów na Harvardzie, a magazyn Forbes uznał Chiarę za najbardziej wpływową dyktatorkę stylu na świecie. Romantyczne klimaty dzielnicy Navigli docenia również młody dizajner Andrea Busnelli, a także obiecująca projektantka wnętrz Marsica Fossati. Czasem przemknie influencerka Gilda Ambrosio i podobne jak dwie krople wody siostry Giorgia i Giulia Tordini, twórczynie marki odzieżowej Attico. Tajemnicza wokalistka trash, Myss Keta, pojawia się zawsze w masce, nikt nigdy nie widział jej twarzy. Miejsce jest kultowe i gdy tylko nadarza się ku temu okazja, ja również postanawiam pooddychać jego atmosferą.
Pełno tu klimatycznych barów i etnicznych restauracyjek, sklepików z rękodziełem i ubraniami vintage, antykwariatów i księgarń. W pobliżu doku La Nuova Darsena odkrywam miły bazarek. Można na nim kupić egzotyczne owoce, kwiaty albo rower. Po drodze trafiam na skład starych militariów, gdzie za jedyne osiemnaście euro nabywam amerykańską koszulę wojskową z lat pięćdziesiątych. W godzinie aperitifu bulwar się zapełnia. Rozgadany tłum oblega knajpki, chodniki i przybrzeżne murki. W zachodzącym słońcu pobłyskują Aperol Spritz, Moscow Mule i Hugo – delikatny drink na bazie soku z czarnego bzu. Jak ktoś lubi coś mocniejszego, może odwiedzić Sacrestia Farmacia Alcolica – „aptekę alkoholową” o nazwie Zakrystia… albo jeden z barów speakeasy Backdoor 43, oczywiście z zachowaniem wszelkich reguł konspiracji. Wszędzie pełno dobrego jedzenia. Temakinho oferuje japońsko-brazylijską kuchnię fusion, Officina 12 – mediolańską klasykę, Cucina Fusetti – dania z Sardynii i Portugalii. Są też argentyńskie empanadas, pyszne lody i pizza. Nocne życie toczy się aż do rana. Do lokalnych warunków dostosował się nawet kościół Santa Maria delle Grazie al Naviglio – msze i spowiedź odbywają się tu właściwie do północy.
Navigli podczas AQUA, fot. Riccardo Trudi Diotallevi
Upojona wrażeniami wracam wreszcie na kwaterę w pobliżu Naviglio Grande, jednak niełatwo będzie mi zmrużyć oko. Odgłosy ulicznej festy przedostają się nawet przez zamknięte na cztery spusty okna i solidne okiennice. Ech, żeby podążać z duchem czasu, trzeba mieć nie lada kondycję! Na szczęście nazajutrz aromat ciepłych rogalików i świeżo parzonej kawy szybko stawia na nogi. Wyruszam na miasto. Na biegnącym wzdłuż kanału deptaku mijam Rock’n’Fiocc – znaną z dobrego gustu szafiarkę przechadzającą się po bulwarze z pieskiem. Wokół w kawiarenkach i na murkach zaczytani intelektualiści… Młodzi w stylu radical chic przeglądają w skupieniu poranną prasę i smartfony. Wyróżnia ich niepretensjonalny strój (w przypadku kobiet le friulane, czyli płaskie buciki przypominające papieskie bamboszki), ale przede wszystkim zamożne mieszczańskie pochodzenie i radykalnie lewicowe poglądy. Niektórzy z dużą klasą potrafią łączyć pozornie wykluczające się sprzeczności. Cisza jak makiem zasiał, w Naviglio Grande chlupie płytka woda, targa wodorostami.
Gdzie te czasy, kiedy spławiano tędy zboże, drewno, a nawet marmur na budowę mediolańskiej katedry? Jeszcze wcześniej, w otaczającym dawny gród kanale przepływała ponoć krystalicznie czysta woda. Pod koniec XIII wieku Bonvesin de la Riva pisał, że Mediolan otaczała fosa, w której pływały ryby i krewetki! Było to możliwe dzięki wielu podskórnym źródłom, zaopatrującym miasto w wodę pitną. Pierwsze prace melioracyjne i obronne na tym terenie przeprowadzili starożytni Rzymianie, natomiast budowę kanałów żeglownych rozpoczęto w roku 1179. Ich ostatecznym celem było połączenie miasta z rzekami Ticino i Adda. Boom budowlany przypadł na drugą połowę XV wieku, kiedy w ciągu 35 lat powstały odcinki o łącznej długości 90 kilometrów i 25 śluz umożliwiających żeglugę. Gdy w roku 1482 na dwór Sforzów przybył młody, ale już sławny miłośnik inżynierii i hydrauliki Leonardo da Vinci, wynalazł dodatkowe rozwiązania – innowacyjne wrota wsporne. Ich projekty zawiera Kodeks Atlantycki przechowywany do tej pory w Veneranda Biblioteca Ambrosiana w Mediolanie. Część rysunków oglądać można również w Museo dei Navigli przy ulicy Via San Marco 40.
Navigli podczas AQUA, fot. Riccardo Trudi Diotallevi
Pewne zmiany wprowadzono też w czasach napoleońskich. Przebywający wówczas w stolicy Lombardii Stendhal opisywał z zachwytem, że dzięki sieci połączeń można było podróżować drogą wodną z Mediolanu do Wenecji. W kanałach odbywały się nawet zawody pływackie. Wkrótce jednak wszystko miało się zmienić. Rozwój miasta i zwiększenie liczby jego mieszkańców, rewolucja przemysłowa, wynalazek kolei i automobilu sprawiły, że transport rzeczny stawał się coraz mniej opłacalny, a woda w rowach i korytach cuchnąca i niezdrowa. Zaczęto je powoli likwidować. Najpierw zasypano otaczającą Mediolan fosę, a potem następne odcinki. Ostatecznie rozprawiono się z kanałami w czasach faszyzmu. Do dziś przetrwał tylko Naviglio Grande i Naviglio Pavese, a na peryferiach – Naviglio Martesana. Z czasem na pokrytych asfaltem odcinkach powstały ulice i parkingi. Pojawiły się jednak nowe problemy. Choćby ten, że w czasie gwałtownych ulew woda nie znajduje odpływu – deszcz wybija studzienki i zalewa niektóre części miasta. Wielu postuluje więc ponowne odsłonięcie kanałów, zwłaszcza, że odzyskiwanie dawnych cieków jest ostatnio bardzo modne.
Trend nosi angielską nazwę daylighting, czyli wydobywanie na światło dzienne, i stwarza szansę na poprawę jakości życia w mieście. Drogi wodne obniżają zagrożenie powodziowe i chłodzą metropolie, redukując efekt tzw. miejskiej wyspy cieplnej; umożliwiają też odtworzenie historycznego charakteru starych dzielnic i odzyskanie utraconych przestrzeni. Urząd Miasta Mediolanu przedstawił koncepcję odsłonięcia niektórych odcinków kanałów i wszczął debatę publiczną. Projekt zakłada rekonstrukcję układu z końca XIX wieku, a więc realizację jednego traktu wodnego przecinającego miasto i łączącego jego dwa obrzeża. Pierwszy etap prac zakłada rewaloryzację odcinka o długości 2 km. Powstaną wzdłuż niego deptaki i ścieżki rowerowe, skwery, kawiarnie i małe centra handlowe. Całkowite odsłonięcie kanału nastąpi w drugim etapie. Człon o długości 7.7 km stworzy ciągi komunikacyjne dla łodzi i jednośladów na obszarze pomiędzy rzekami Ticino i Adda. Co więcej, umożliwi też zastosowanie pomp ciepła zamiast tradycyjnych i mocno zanieczyszczających dziś powietrze kotłów centralnego ogrzewania. Na pierwszy rzut oka same korzyści – tylko gdzie podzieją się samochody? Co stanie się z istniejącymi w tej chwili ulicami? Otóż zastąpią je mosty, przejścia podziemne i tunele; powstanie nowa linia metra M4, przewidziany jest także transport wodny. Trzeba jeszcze tylko znaleźć pieniądze i przekonać niedowiarków, ale wizja ma już wielu zwolenników i pobudza wyobraźnię, zwłaszcza wśród artystów.
Wystawa AQUA, fot. Luca Parisse
W tym roku przypada 500. rocznica śmierci Leonarda da Vinci. Grupa twórcza Balich Worldwide Shows postanowiła uczcić to wydarzenie ekspozycją o nazwie AQUA prezentowaną podczas Salone del Mobile w kwietniu tego roku. W Conca dell’Incoronata na Via San Marco zachowała się jeszcze oryginalna śluza i wrota wsporne zaprojektowane przez samego mistrza. Na potrzeby instalacji site-specific (tzn. dostosowanej do danego miejsca), wewnątrz osuszonego kanału utworzono zamkniętą przestrzeń wystawową na wzór gabinetu osobliwości. W ciemnej komnacie za pomocą wysokozaawansowanych technik wirtualnych zwiedzający mogli doświadczyć niemal namacalnego piękna i kształtu wody – jej apoteozy i znaczenia w poszukiwaniach Leonarda, zafascynowanego siłą i delikatną przezroczystością tego żywiołu. Na dachu pomieszczenia zamontowano lustro wodne i ogromny ekran LED ukazujący futurystyczną wizję miasta, zmieniającą się w zależności od pory dnia. Na tafli wody unosił się projekt pojazdu przyszłości: mały wodolot przypominający krzyżówkę Smarta z helikopterem i mający zastąpić samochód (patrz zdjęcie powyżej). Dzieło Leonarda i wizja ekologicznego miasta na wodzie przyciągała codziennie tysiące osób, wielu nie udało się tam nawet dopchać. Wszyscy lubimy wyobrażać sobie fascynującą przyszłość, choć tym razem upłynie jeszcze trochę wody, nim nowatorskie idee zostaną w pełni zrealizowane.
Zdjęcie główne: IK’s World Trip / Flickr, CC BY 2.0
Nazwa “aquafaba” pochodzi z łaciny i jest zlepkiem słów “woda” (aqua) i “fasola” (faba). Najczęściej wykorzystywaną wersją aquafaby jest jednak nie woda fasolowa, ale płyn z puszki po ciecierzycy. Aquafaba ma lekki, charakterystyczny zapach, a jej smak jest niewyczuwalny po upieczeniu ciasta. Zalewa z białej fasoli ma nieco delikatniejszy smak, więc może lepiej sprawdzić się w przepisach, które nie uwzględniają obróbki termicznej. W podobny sposób da się wykorzystać płyn po dowolnych strączkach, a nawet zalewę po tofu. Aquafaba powinna mieć konsystencję zbliżoną do konsystencji białka jajka – zbyt rzadki płyn może być trudny do ubicia.
Aquafaba zachowuje się jak białka jaj: spulchnia, skleja, zmienia się w emulsję. Można wykorzystać ją jako zamiennik białek w przepisie na biszkopt, ukręcić z niej majonez, zrobić lody, bezę, makaroniki, nugat, pianki marshmallow, lukier, gofry, ciasteczka i inne wypieki. Przyznaję, że kiedy za pierwszym razem przelałam zalewę z puszki ciecierzycy do misy miksera, nie liczyłam na spektakularne efekty. Tymczasem piana ubiła się bez problemu! Jeśli więc chcecie przygotować wegańską bezę, spróbujcie.
Przepis: Wegańska beza z letnimi owocami
Beza:
120 ml aquafaby
100 g drobnego cukru
½ łyżeczki octu
½ łyżeczki mąki ziemniaczanej
Krem:
1 bardzo dobrze schłodzona puszka mleka kokosowego (trzymamy ją w lodówce co najmniej 24 godziny)
1 łyżeczka miodu
Do podania:
1 ½ szklanki letnich owoców (np. maliny, borówki, agrest)
Piekarnik nagrzewamy do 120 stopni.
Dużą prostokątną blachę wykładamy papierem do pieczenia.
Aquafabę ubijamy na wysokich obrotach miksera na sztywną pianę.
Zajmie to więcej czasu niż ubicie białek – około 10-15 minut.
Stopniowo dodajemy cukier, łyżka po łyżce, cały czas ubijając.
Piana ma być sztywna, gęsta i błyszcząca, a cukier musi całkowicie się rozpuścić.
Na koniec dodajemy ocet i mąkę ziemniaczaną, ubijamy jeszcze przez chwilę.
Na papier do pieczenia wykładamy ubitą pianę, tworząc okrąg.
Możemy wykorzystać do tego rękaw cukierniczy.
Wstawiamy do piekarnika i pieczemy przez 20 minut.
Po tym czasie zmniejszamy temperaturę do 100 stopni i pieczemy bezę przez 2 godziny.
Studzimy w piekarniku.
Otwieramy puszkę mleka kokosowego.
Wykorzystamy tylko białą część, czyli śmietankę kokosową.
Wodę kokosową odlewamy (możemy wykorzystać ją do smoothie lub koktajlu owocowego).
Śmietankę ubijamy mikserem przez kilka minut, aż będzie przypominać bitą śmietanę.
Pod koniec ubijania dodajemy miód.
Na blacie bezowym rozsmarowujemy krem kokosowy, dekorujemy owocami.
Fik Meijer jest profesorem historii starożytnej, wykładowcą Uniwersytetu w Amsterdamie. Posiada szeroką wiedzę z wybranej przez siebie dziedziny, wydając się przy tym osobą niezwykle sympatyczną, kochającą podróże i przygody, umiejącą zachwycić się chwilą.
W swojej publikacji przeplata historyczne informacje o charakterze naukowo-encyklopedycznym, dotyczącym, na przykład, zjawiska migracji w czasach antyku, rozwoju chrześcijaństwa w krajach basenu Mare Nostrum czy socjoekonomii dawnego Śródziemnomorza, ze wspomnieniami ze swoich licznych podróży po regionie. Z wypiekami na twarzy czyta się jego opowieści o eskapadach z czasów studenckich, kiedy namiętnie nurkował i nie do końca legalnie handlował wyłowionymi z odmętów starożytnymi amforami. Potem jest już tylko ciekawiej!
Nie przepadam za okładką tej bardzo dobrej książki; wydaje mi się kiczowata. Oczekiwałam więc zupełnie innego doświadczenia, niż lektura – niebanalna! – która nastąpiła po jej otworzeniu
Publikacja Książki i Wiedzy to idealna książka na wakacje dla tych, którzy kochają Południe, ale niekoniecznie marzą o lekturze w stylu Pod–Słońcem–Toskanii.
Fik Meijer, Morze Śródziemne. Historia osobista, Książka i Wiedza, Warszawa 2010
Ten zmarły w 1938 roku włoski pisarz, poeta, autor głośnej powieści Triumf śmierci, był postacią niezwykle barwną i zdecydowanie nietuzinkową. Wielu Włochów ma go za narodowego wieszcza; encyklopedie na równi podkreślają jego hedonizm i rozwiązłość, jak i odwagę – w czasie I wojny światowej wsławił się jako brawurowy lotnik. Prowadził życie ekscentryczne i wystawne, często ponad stan. Wielu uważa go również za jednego z prekursorów faszyzmu. Na jego twórczość wyraźny wpływ wywarła bez wątpienia filozofia Schopenhauera i Nietzschego, a Mussolini zaczerpnął z jego pism ideę wskrzeszenia Imperium Romanum.
Po okresie aktywności politycznej (słynne zajęcie Fiume-Rijeki w 1919 roku, które spowodowało wycofanie sprzymierzonych oddziałów francusko-brytyjsko-amerykańskich), D’Annunzio rozpoczął prace nad stworzeniem cytadeli w Gardone Riviera. Jego posiadłość jest prawdziwym mauzoleum pamiątek, wypełnionym mitologicznymi symbolami i… książkami. Biblioteka D’Annunzia liczy sobie podobno ponad 30 000 woluminów, z których każdy został przez pisarza przeczytany! Mamy tu również prywatne kino, muzeum, amfiteatr, ogrody – kompleks stanowiący swoisty pomnik, wzniesiony przez pisarza ku czci własnego niezwykłego życia oraz dla upamiętnienia włoskich czynów w wojnie światowej. W tle nieustannie migocze w słońcu spokojne, majestatyczne jezioro Garda.
Najniezwyklejszą częścią Vittoriale jest bez wątpienia budynek będący domem poety, zwany La Prioria. Ciemne pokoje (D’Annunzio cierpiał na fotofobię i żył w półcieniu) wypełnione są po brzegi rozmaitymi bibelotami – każdy z nich ma swoje znaczenie w gigantycznej układance, jaką stanowi posiadłość. Willę zwiedza się z przewodnikiem, który opowie nam wiele niezwykłych historii na temat poszczególnych elementów wystroju wnętrza.
Atmosfera posiadłości D’Annunzia jest magnetyczna i tajemnicza. Po jej zwiedzaniu ciężko będzie wrócić do realnego świata, wypełnionego hałasem i… światłem, którego brak tak bardzo daje się we znaki w domu pisarza. Warto jednak pozostać jeszcze odrobinę dłużej w tym przedziwnym otoczeniu, planując na wieczór wizytę w amfiteatrzenależącym do kompleksu. Odbywają się tu rozmaite koncerty, spektakle operowe i baletowe oraz przedstawienia teatralne, które oglądać można, zerkając raz po raz na piękną panoramę jeziora Garda. Po tak spędzonym wieczorze zmysły uspokoi kieliszek miejscowego wina… Ale to już temat na zupełnie inny artykuł.
Nazwa jest łatwa do rozszyfrowania: Rijeka to po polsku ‘rzeka’. W czasach zarządzania przez Włochów nazywana była, oczywiście, Fiume. Popularny w mieście slogan ‘Rijeka – volim grad koji teče’ czyli ‘Rijeka – kocham miasto, które płynie’, wymyślony na początku lat dwutysięcznych, szybko zdobył serca mieszkańców ze względu na swoją oczywistą wymowę, a jednocześnie niejednoznaczną interpretację. Co właściwie znaczy ‘miasto, które płynie’? Nasz chorwacki przyjaciel, z pochodzenia rieczanin, widzi związek tego powiedzenia z tamtejszą rzeką Rječiną. Portal lokalpatrioti-rijeka.com potwierdza tę hipotezę, dodając jeszcze kilka innych, nie pozwalając stwierdzić jednoznacznie, skąd wzięła się metafora. Może ma po prostu związek z faktem, że miasto nazywa się ‘Rzeka’, a może z tym, że znajduje się tu wiele źródeł wysokiej jakości wody pitnej? A może miasto, które płynie, nazywane jest tak dlatego, w Rijece występują najobfitsze i najczęstsze opady deszczu? Może wreszcie chodzi o niezwykłą dynamikę Rijeki, która przywodzi na myśl wartki nurt rzeki?
Korzo – czyli po włosku corso. Fot. Stefano Merli / Flick, CC BY-SA 2.0
Historia i współczesność
W miejscu dzisiejszej Rijeki w starożytności istniała rzymska osada Tarsatica. Po upadku Cesarstwa Rzymskiego miejsce to zajmowali Ostrogoci, Bizantyjczycy, Awarowie, Frankowie, wreszcie napływający na południe Słowianie, Wenecjanie, Węgrzy, Austriacy. Ta niezwykła mieszkanka etniczna i narodowościowa miała w przyszłości przynieść poważne konsekwencje dla Rijeki.
Jeszcze w XV wieku mamy do czynienia z małą osadą rybacką, ale już niewiele ponad sto lat później, na początku wieku XVII, uzyskuje ona status wolnego miasta i zaczyna przekształcać się w prężnie rozwijający się port. W Rijece handluje się żelazem drewnem, skórami, oliwą, żywym inwentarzem. W tym czasie zakłada się też w Rijece pierwszą w regionie drukarnię głagolicką, a także gimnazjum jezuickie, z którego powstanie w przyszłości uniwersytet. Miasto kwitnie.
Wyniszczające siedemnastowieczne wojny z Turkami Osmańskimi osłabiły pozycję Rijeki, ale dwieście lat później miasto złapało drugi oddech. W 1870 roku na mocy porozumienia między Austrią i Węgrami Rijeka znalazła się w rękach Madziarów i od tej pory datuje się ponowny niesłychany rozwój miasta. Rijeka stała się piątym największym portem w całym basenie Morza Śródziemnego, skutecznie rywalizującym z pobliskim austriackim Triestem. Oprócz korzystnej lokalizacji na Adriatyku Rijeka dysponuje jeszcze jednym asem w rękawie: bogatymi złożami ropy naftowej i gazu ziemnego.
Ludność Rijeki w tym czasie stanowią w dużej mierze Chorwaci, Madziarzy, ale przede wszystkim Włosi, których osadnictwo jest mocno wspierane przez Królestwo Węgier.
Miasto ma system kanalizacyjny i fabrykę papieru, uruchamia nowoczesny jak na owe czasy tramwaj elektryczny, pojawiają się tam pierwsze palniki gazowe. Wszystko to jest dowodem na dynamiczny wzrost poziomu życia.
W 1914 roku wybucha Wielka Wojna. Wolne Miasto Rijeka staje się obiektem wzmożonego zainteresowania Chorwatów i Włochów. Każda ze stron pragnie jej dla siebie. Włosi przekonują o historycznych korzeniach Fiume, Chorwaci nie chcą o tym słyszeć. Sytuację komplikuje fakt, że miasto jest wielonarodowe, na początku dwudziestego wieku najliczniejsze grupy etniczne to Włosi i Chorwaci. Nie należy zapomnieć, że Rijeka ma status wolnego miasta, lecz jednocześnie jest administrowana przez licznie zamieszkujących tam Węgrów.
Gabiele D’Annunzio w Rijece
W 1915 roku w tajnym porozumieniu między państwami Ententy wskazano Włochy jako te, które po zakończeniu wojny przejmą kontrolę nad większością południowosłowiańskich terytoriów we wschodniej części Adriatyku. Z owego porozumienia miała być jednak wyłączona Rijeka. Postanowienia nie weszły ostatecznie w życie, gdyż po 1918 roku w Europie nastał nowy porządek, czego efektem było, między innymi, powstanie państwa Serbów, Chorwatów i Słoweńców (SHS). Nowa sytuacja między Italią a słowiańskim sąsiadem na północnym wschodzie stała się niezwykle napięta. Na konferencji pokojowej w Paryżu rozpoczęto rokowania w sprawie granicy włosko-jugosłowiańskiej i, przede wszystkim, ustalenia ostatecznego statusu Rijeki. Kiedy wydawało się, że doszło do porozumienia w kwestii terytoriów nad północnym Adriatykiem, rokowania zostały przerwane przez niespodziewane wydarzenie: wkroczenie do Rijeki włoskiego poety Gabriele D’Annunzia. Ten były żołnierz armii włoskiej, znany awanturnik i playboy, niezadowolony z postawy dyplomacji swojego kraju, postanowił na własną rękę odbić Rijekę i stworzyć w niej nowe państwo. Wraz z grupą uzbrojonych ochotników 12 września 1919 roku zajął Rijekę i, ku zdumieniu przedstawicieli wszystkich stron negocjacji pokojowych, ogłosił tam Regencję Carnaro. Rząd włoski potępił jednak przewrót w Rijece i odciął się od brawurowego zajęcia miasta przez D’Annunzia. Międzynarodowa opinia publiczna była w tej kwestii podzielona, a wielcy tego świata, ustalający nowy powojenny porządek, długo nie mogli znaleźć wyjścia z nietypowej sytuacji.
W tym czasie D’Annunzio realizował własną wizję wolnego państwa. Jako poeta stworzył raj dla artystów: do Rijeki zaczęli ściągać dadaiści i futuryści z całej Europy. Wolność artystyczna szła w parze z obyczajową: swobodnie mogli się tam czuć wszyscy, którzy czuli się ofiarami społecznej opresji. Można było bez przeszkód manifestować swoją orientację seksualną, wchodzić w wolne związki; D’Annunzio promował równość wobec praw i popierał np. prawa wyborcze kobiet. Ten idylliczny wizerunek nowo powstałego miasta miał jednak kilka rys: D’Annunzio ze swoim ogromnym ego miał zapędy dyktatorskie. Głosił hasła, które stały się inspiracją dla przyszłych ruchów faszystowskich we Włoszech. Jego postacią zafascynowany był sam Mussolini.
Ciekawy jest wątek osobowości D’Annunzia przedstawiony przez słynną amerykańską tancerkę Isadorę Duncan. Ta ekscentryczna artystka opisuje w swoim pamiętniku wieloletnie starania D’Annunzia o jej uwagę. Poeta znany był ze skutecznych podbojów kobiet – podobno żadna nie mogła mu się oprzeć. Isadora Duncan miała być pierwsza. Pewnego razu w Paryżu D’Annunzio zapowiedział Isadorze, że odwiedzi ją w hotelu o północy. Isadora przygotowała wspaniały performans na jego cześć: w swoim apartamencie rozsypała białe kwiaty i zapaliła świece. Po przyjściu D’Annunzia zaprosiła go do zajęcia wygodnej pozycji leżącej wśród kwiatów i świec, po czym rozpoczęła swój ekspresyjny taniec. Towarzyszył temu Marsz żałobny Chopina. W trakcie występu Isadora gasiła kolejne świece, a kiedy doszła do ostatniej, znajdującej się przy głowie D’Annunzia, ten nagle zerwał się z krzykiem i w popłochu opuścił apartament. Druga komiczna sytuacja z udziałem Duncan i D’Annunzia, podczas której miało dojść do zbliżenia tych dwojga, miała miejsce w Wersalu. Isadora zabrała Gabriela do lasu na spacer. Po spacerze planowali pójść na obiad, ale zgubili się. Po wielu nieudanych próbach odnalezienia drogi powrotnej, poeta zaczął krzyczeć jak dziecko, że chce mu się jeść i że jego mózg potrzebuje paliwa, żeby funkcjonować.
Te dwie sytuacje pokazują zuchwałego przywódcę przewrotu w Rijece w zupełnie innym świetle: trudno sobie wyobrazić, że osoba, która ucieka z pokoju niedoszłej kochanki i boi się zgubić w lesie, jest w stanie zdestabilizować sytuację w Europie i przyprawić o ból głowy najpotężniejszych polityków swoich czasów. A jednak!
Regencja Carnaro przetrwała 15 miesięcy. W wyniku niezwykle misternych zabiegów dyplomatycznych, w których szczególną rolę odegrał wybitny polityk włoski Carlo Sforza, pod koniec grudnia 1920 roku udało się doprowadzić do porozumienia między stronami sporu o północne wybrzeże Adriatyku i odbić Rijekę z rąk D’Annunzia.
Gabriele d’Annunzio (zdjęcie sprzed 1914 r.)
Rijeka dzisiaj
Do wybuchu II wojny światowej miasto pozostawało w rękach włoskich, zaś po jej zakończeniu znalazło się w granicach Jugosławii. Po upadku komunizmu stało się częścią niepodległej Chorwacji. Mieszkańcy Rijeki, którzy urodzili się przed pierwszą wojną i dożyli sędziwego wieku, zmieniali obywatelstwo sześć razy: należeli do Austro-Węgier, Regencji Carnaro, Wolnego Miasta Fiume, Włoch, Jugosławii i wreszcie Chorwacji.
Dzisiejsza Rijeka to jedno z najważniejszych centrów przemysłowych i handlowych i intelektualnych w kraju. Pozostaje miastem wielokulturowym: jeszcze pod koniec dziewiętnastego wieku wydawano tu gazety w czerech językach: włoskim, chorwackim, węgierskim i niemieckim. W mieście działają liczne organizacje wspierające dziedzictwo włoskie. Nie należy zapominać także o tym, że Rijeka to prężny ośrodek ruchu głagolickiego. Zabytki rijeckie to zaś świadkowie historii wielu narodów: górująca nad miastem twierdza Trsat ma genezę rzymską i iliryjską, w architekturze miasta silne są wpływy włoskie, wiele obiektów użyteczności publicznej (np. piękny teatr im. Ivana Zajca) to wybitne realizacje twórców pochodzących z Austro-Węgier. Rijeka ma wspaniałe Muzeum Morskie i niezwykle oryginalne Muzeum Techniki z imponującą kolekcją komputerów. Do Rijeki warto przyjechać także zimą: w mieście odbywa się spektakularny karnawał, jeden z największych i najefektowniejszych w Europie. Z Rijeki pochodzi znakomita pisarka Slavenka Drakulić i pani prezydent Kolinda Grabar-Kitarović.
Odwiedzając Rijekę, warto spróbować tamtejszej kuchni. Są to przede wszystkim ryby i owoce morza, z których na pierwszy plan wybijają się langustynki łowione w dużych ilościach w Zatoce Kwarnerskiej. Lokalne specjały kupić można w przepięknej dziewiętnastowiecznej hali targowej, gdzie napijemy się też miejscowych szczepów win, takich jak lekka biała malvazija z Istrii i aromatyczny, głęboki w smaku czerwony teran z okolicznych winnic. Zaskoczyć mogą wpływy kontynentalne – podczas kolacji z naszym chorwackim przyjacielem zauważyliśmy, że do klasycznej włoskiej pizzy zamówił… kwaśną śmietanę. Wyjaśnił, że jest to prawdopodobnie ‘wynalazek’ slawoński, a więc pochodzący z regionu z północy kraju znajdującego się pod silnym wpływem kuchni węgierskiej.
W 2020 roku Rijeka będzie Europejskim Miastem Kultury. W wyścigu do tytułu pokonała takich gigantów jak Dubrownik, Pula i Split.
Rijeka to miasto, które naprawdę płynie.
Źródła:
Isadora Duncan, Moje życie, Kraków 1986
K.S. Morawski, Przewrót Gabriele D’ Annunzia w Rijece (1919-1920) w kontekście stosunków włosko-jugosłowiańskich, [w:] Studia z dziejów Rosji i Europy Środkowo – Wschodniej, Warszawa 2017
Arbuzy hodowane są w ponad 100 krajach na świecie, a specjaliści szacują, że dostępnych odmian może być nawet 1 300. Gatunek pochodzi najprawdopodobniej z południa Afryki, jednak już ok. 5 000 lat temu znany był także w jej części śródziemnomorskiej – na wykopaliskach archeologicznych w Libii znaleziono nasiona z czwartego tysiąclecia przed Chrystusem. Arbuzów od tysiącleci nie brakuje też na stanowiskach egipskich, szczególnie w tych z czasów XII Dynastii; sporo ziaren odkryto również w grobowcu Tutanchamona.
W Afryce i na Bliskim Wschodzie arbuzy znane są od tysiącleci; do Europy dotarły dopiero w XIII wieku. Polska nazwa owocu pochodzi z tureckiego “karpuz”; z kolei turecki termin wywodzi się z perskiego. Na zdjęciu: “arbuzowy” rower we Florencji, fot. Cristina Gottardi
Szczególną sympatią darzą arbuzy mieszkańcy innego śródziemnomorskiego kraju, a mianowicie – Izraela. Ich przodkowie wspominali o krągłych owocach w Biblii – najprawdopodobniej chodziło jednak o arbuzy ciut inne od tych, którymi zajadają się współcześni. Bizantyńska mozaika z 425 r. n.e. odkryta w Izraelu pokazuje owoc o żółto-pomarańczowym miąższu, podczas gdy dzisiejsze arbuzy są zwykle czerwone i… dużo słodsze.
Kipa w kształcie plastra arbuza? Dla kochających arbuzy Izraelczyków jest to doskonały pomysł! Na zdjęciu zrzut ekranu z platformy Ebay
Według danych izraelskiego ministerstwa rolnictwa, przeciętny Izraelczyk zjada rocznie minimum 12 kg arbuzów. I dobrze – owoce te polepszają przemianę materii i korzystnie wpływają na układ pokarmowy. Działają moczopędnie, zaleca się je osobom mającym problemy z nerkami. Są doskonałym źródłem likopenu, który zapobiega chorobom nowotworowym. Serwowane z nabiałem – Izraelczycy szczególnie lubią połączenie arbuza z serem bułgarskim – stanowią wyśmienitą przekąskę, a przy tym rewelacyjnie gaszą pragnienie w czasie upalnego izraelskiego lata.
Izraelczycy uwielbiają arbuzy podawane z serem. Warto dodać, że w wielu krajach bliskowschodnich spożywa się nie tylko słodki miąższ arbuzów, ale także prażone nasiona.Fot. mp1746 / 289 Bilder
Aby wybrać najpyszniejszy owoc, trzeba wziąć pod uwagę szereg czynników – kształt, kolor skórki, obwód itp. Z pomocą przychodzi aplikacja stworzona przez studentów Instytutu Technologii Technion – za pomocą specjalnego algorytmu jest ona w stanie przewidzieć smak miąższu, oceniając go w skali od 1 do 5.
Wiele dzieł poświęcił arbuzom Nahum Gutman. Tu: “The watermelon eater”, Gordon Gallery
Arbuzy są w Izraelu nie tylko ważnym elementem codzienności, ale także istotnym obiektem często pojawiającym się w tamtejszej sztuce. W roku 2009 Ruben Museum w Tel Awiwie poświęciło im sporą wystawę, gdzie oglądać można było liczne obrazy, grafiki, fotografie i rzeźby z arbuzem w roli głównej. Wśród artystów, którzy portretowali i portretują arbuzy w swoich dziełach, wymienić należy choćby Pinchasa Litvinovskiego, Nahuma Gutmana czy światowej sławy performerkę Sigalit Landau.
Z wielką radością przyjęliśmy wiadomość, że rusza nowa strona “Zeszytów Literackich”! Jak informuje redakcja, będzie ona podzielona na dwie główne części. Podstrona “Zeszyty” będzie stanowiła kompletne archiwum wszystkich 144 numerów kwartalnika ZL. Obecnie można tam znaleźć pierwsze kilkadziesiąt tekstów. Kolejne będą dodawane sukcesywnie. Pięknie nazwana podstrona “Palimpsest” będzie natomiast prezentować teksty zupełnie nowe, odwołując się do tradycji drukowanych “Zeszytów Literackich”.
Palimpsest to rękopis spisany na używanym już wcześniej materiale piśmiennym, z którego usunięto poprzedni tekst. Termin ten pochodzi ze starożytnej greki, od wyrazu παλίμψηστον (palimpseston), gdzie πάλιν palin – “ponownie” i ψάω psao – “ścieram”. Najczęściej odnosi się do kosztownego materiału, jakim jest pergamin. Na zdjęciu: Codex Nitriensis – palimpsest z tekstem syryjskim z VI i XII wieku
Już w pierwszym wydaniu “Palimpsestu” Czytelnicy znajdą liczne akcenty śródziemnomorskie, zawsze przecież w “Zeszytach” obecne. Andrzej Franaszek opisuje wizytę Zbigniewa Herberta w Jerozolimie, Adam Szczuciński pisze o San Michele – wyspie Brodskiego, a swoją podróż na grecki półwysep Mani w poszukiwaniu Znaków relacjonuje Jan Maria Kłoczowski. Koniecznie zapoznajcie się też z poezją Izraelki Agi Miszol – laureatki tegorocznej Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Herberta, słynnej w świecie, nieznanej w Polsce.
Drukowane wydania ZL nadal dostępne są w sklepie na stronie zeszytyliterackie.com
Serdecznie polecamy wizytę na www.zeszytyliterackie.pl, życzymy Państwu przyjemnej lektury, a naszym Przyjaciołom z ZL życzymy samych sukcesów i wiele radości z kontynuacji wspaniałego przedsięwzięcia, fundamentalnego dla polskiej i europejskiej kultury.
Strona korzysta z plików cookies w celach statystycznych, zgodnie z Polityką prywatności.