Posted on

Ayelet Gundar-Goshen, Budząc lwy

W powieści Budząc lwy Ayelet Gundar-Goshen czytamy: pytanie nie brzmi, przed czym uciekasz, pytanie brzmi jedynie, czy cię złapią. Tym samym stajemy się świadkami nie jednego wypadku, ale całej ich serii, ponieważ raz rozbudzone bestie będą żądały coraz więcej krwi. Życie Ejtana w krótkim czasie wywraca się do góry nogami. Panta rhei… Taka sytuacja może przydarzyć się każdemu.

Zastanówmy się, czym tamta noc różniła się od innych nocy. Budząc lwy rozpoczyna opis nieba, które lśni pełnią księżyca. Być może niebo to, jak u Kanta, było także gwiaździste, ale w powieści Gundar-Goshen zdecydowanie brakuje ładu moralnego. Dlaczego akurat wtedy w Ejtanie obudziła się siła, która kazała mu uciec z miejsca wypadku? Historia neurochirurga z Beer Szewy to opowieść o tym, jak nieprzewidywalne mogą być zachowania człowieka. I o tym, że wszystko się zmienia, nierzadko na gorsze i przeważnie wtedy, gdy nie jesteśmy na to przygotowani. Autorka stawia diagnozę: nikt nigdy nie zna całkowicie drugiego człowieka. Ani nawet siebie. Zawsze pozostaje jakiś martwy punkt.

Wypadek drogowy jest jedynie wstępem do pasma fatalnych decyzji głównego bohatera. Następnego dnia odwiedza go żona zmarłego mężczyzny i stawia w sytuacji bez wyjścia: Ejtan zostaje wplątany w szereg wydarzeń, które zakłócają jego spokojne życie rodzinne i zawodowe. Choć w powieści główną rolę gra opis wewnętrznych przeżyć bohaterów, to nie brakuje też elementów typowych dla literatury gatunkowej: policyjnego śledztwa, pościgów, walki przemytników narkotykowych i konających imigrantów. Nie jest to jednak ani kiczowate, ani rażące w książce, której narracja doskonale odzwierciedla dylematy postaci. Gundar-Goshen opisuje społeczne uniwersum: od zagubionych bohaterów, przez problemy rodzinne, kończąc na zjawiskach typowych dla izraelskiego społeczeństwa.

 

Wróćmy zatem jeszcze raz do nocy, kiedy wydarzył się wypadek. Ejtan zostawił potrąconego Erytrejczyka na pewną śmierć. Wiedział, że nikt go nie znajdzie i nikt nie uratuje mu życia. Czy zachowałby się tak samo, gdyby poszkodowanym był Izraelczyk? Wartością książki, wobec której nie sposób przejść obojętnie, jest portret etnicznego i społecznego zróżnicowania Izraela. Kraju, o którym powiedzieć, że jest tyglem kulturowym, to jak nic nie powiedzieć. Gundar-Goshen świetnie oddaje pełną napięć rzeczywistość, której uczestnikami są (mniej lub bardziej wrodzy wobec siebie) Aszkenazyjczycy, Mizrachijczycy, Beduini i Erytrejczycy. Główny bohater ostatecznie przyznaje, dlaczego zostawił tamtego mężczyznę, by umarł na drodze: bo oni wszyscy wyglądają tak samo. Bo ich nie zna. Bo ludzie z innej planety są siłą rzeczy trochę mniej ludźmi. Brzmi znajomo? Przodków Ejtana, aszkenazyjskiego Żyda, też ktoś kiedyś uznał za trochę mniej ludzi.

Gundar-Goshen, z wykształcenia psycholog kliniczny, doskonale poradziła sobie ze studium jednostki, w którym opisuje wewnętrzne zmagania Ejtana. Umiejętnie kontrastuje chłodny realizm neurochirurga z jego emocjonalnym rozedrganiem. Budząc lwy to pierwszorzędna powieść psychologiczna, choć jej uniwersalne przesłanie przeraża. W każdym z nas tkwią demony, które łatwo zbudzić, a rany zadane sobie i bliskim długo się zabliźniają. Oczywiście można przerwać błędne koło i takie też pocieszenie zdaje się nieść jej książka. Jedno jest jednak pewne – po spirali kłamstw, oszustw i przemocy nic nie pozostaje takie samo.

 

Ayelet Gundar-Goshen, Budząc lwy, Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego 2019, tłum. Marta Dudzik-Rudkowska

 

Ayelet Gundar-Goshen– jedna z najbardziej znanych izraelskich pisarek młodego pokolenia. Pisze powieści, scenariusze i opowiadania, debiutowała książką „One Night, Markovitch”. „Budząc lwy” została uznana przez „The New York Times” za jedną ze stu najważniejszych książek 2017 roku. Dotychczas jej powieści przełożono na 14 języków.

Posted on

Z wody

Czasem myślę, że na dobrą sprawę wszystko, co robi Matvejevicowski człowiek Śródziemnomorza, wynika z i poświęcone jest wodzie. Nazwaliśmy ją Naszym Morzem, przypisaliśmy jej wartości i znaczenia; na jej nierzadko wzburzonej powierzchni zbudowaliśmy metafory. Woda, fons et origo, poprzedza dla nas formę, jest czystą potencjalnością, możliwością i, choć niemożliwa do uchwycenia, staje się doskonałym punktem odniesienia. Jest życiem i pomnaża  życie; symbolizuje odrodzenie, naprawę, powrót.

 

To, co w wodzie fascynuje mnie najbardziej, to fakt, że jest ona żywiołem ziemskim, z ziemią nierozerwalnie związanym, ale koniecznie potrzebnym do jakiejkolwiek sublimacji. Trudno oczywiście o przykład bardziej wymowny, niż chrzest, podczas którego do wody wstępuje człowiek materialny, a odradza się duch; podobnie jest ze łzami, które znaczą nowe, trudne i pełne nadziei początki, czy z tęczą, której nie byłoby bez odrobiny deszczu. Woda wypływa z kamienia, ze skały, z tego, co najbardziej ziemskie i konkretne; symbolizuje wieczną przemianę, immanentą cechę wszechświata. Na jej falach płyniemy jednak do tego, co czeka nas wyżej, do tego, co lepsze, piękniejsze. Woda łączy struktury, poziomy. I jest w nas, złożonych z niej w 70 procentach. Ponad 2/3 naszego jestestwa to zmiana, początek, potencjał. Warto to sobie uświadomić.

 

Posted on

Finis coronat opus. Kilka słów o manieryzmie

Podręcznikowo-szkolny wykład dziejów świata przyzwyczaił nas do linearnego spojrzenia na historię i kulturę. Rozwój jest wtedy, gdy z form wczesnych wykształcają się formy dojrzałe, przechodzące z kolei w fazę schyłkową. Implikuje to dwie kwestie. Po pierwsze – owa linearność „premiuje” formy tzw. dojrzałe, które, zdaniem rozmaitych zwolenników linearnego spojrzenia, najpełniej wyrażają istotę zjawiska. Po drugie, linearność wyklucza paralelizm, zatem w sytuacji tej nie mogą istnieć równolegle zjawiska do siebie niepodobne, jak powiedzielibyśmy kolokwialnie – rozminięte w czasie, nieprzystające. Mamy tu do czynienia ze spadkiem po epoce oświecenia i nade wszystko po XIX-stuleciu, które uwielbiały postęp i ślepo w niego wierzyły. Postęp ten, jak wierzono, jest zjawiskiem linearnym właśnie – formy na skutek nieustannych ulepszeń zbliżają się do doskonałości, z czasem jednak ulegają zużyciu, stają się przestarzałe, a na ich miejsce wkraczają nowsze, lepsze rozwiązania.

Z punktu widzenia historii sztuki, kultury, cywilizacji w ogóle jest to, mówiąc wprost, piramidalna bzdura. Być może sprawdza się to na wąskim odcinku technicznym, ale na pewno nie tam, gdzie mamy do czynienia z żywą tkanką ludzkiej aktywności umysłowej i artystycznej.

 

El Greco, Widok Toledo (1596-1600)
El Greco, Widok Toledo, 1596–1600, Nowy Jork, Metropolitan Museum of Art

 

Pojęcie schyłku jest zresztą bardzo interesujące chociażby przez przekorę wobec wszechobecnego kultu pełni – pełni możliwości, piękna, powodzenia, rozkwitu. Kiedy zapatrzymy się w doskonałość, łatwo mogą nam umknąć zjawiska, które lekceważąco nazywamy schyłkiem, końcówką, a które są przecież efektem owej doskonałości. W sztuce formy schyłkowe pozwalają spojrzeć z dystansu na formy dojrzałe jakiegoś zjawiska, stylu, czyjejś twórczości, i krytycznie rozważyć, czy owa doskonałość jest rzeczywiście… doskonała. W formach schyłkowych jak w lustrze przegląda się epoka czy styl, wybrzmiewają jej ostatnie tony, jednocześnie przebłyskują gdzieniegdzie przyszłe tendencje.

Parmigianino, Madonna dal collo lungo (1534-39), Firenze, Galleria degli Uffizi
Parmigianino, Madonna dal collo lungo (Madonna z długą szyją), 1534–39, Florencja, Galleria degli Uffizi

Historia sztuki w swej postaci „klasycznej” lubiła szatkować epoki na style, style zaś na fazy wczesne, dojrzałe i późne, gdzie fazy pierwsza i ostatnia były traktowane dość lekceważąco. O ile jeszcze początki jakiegoś stylu czy wczesne etapy twórczości artysty rozpatrywane są jako preludia do doskonałości, to fazy późne opisuje się z lekkim zażenowaniem, pobieżnie, traktując jak podstarzałego, nieco zdziecinniałego krewnego. W fazach schyłkowych widziano wykoślawienie form ukształtowanych w pełni rozwoju danego zjawiska czy twórczości; schyłek oznaczał osłabienie, rozmycie, rozkład pierwotnej doskonałości.

Fazy późne traktowano zwykle jako immanentną część stylu w sztuce. W jednym przypadku uzyskała ona samodzielny status i otrzymała własną nazwę: manieryzm. Ten prąd w sztuce XVI wieku, niezwykle trudno uchwytny, trudno definiowalny, niejednorodny i przez to chyba właśnie nielubiany przez klasyczną historię sztuki, przyniósł wiele niezwykłych dzieł, wprowadził pewną nerwowość, niepokój. Był trochę jak ekscentryczny gość na salonach. Długo funkcjonował jako „gorszy renesans” – miał wiele jego cech, ale wprowadził do nich własne modyfikacje. Zaburzenie proporcji sylwetki i chaos kompozycyjny, nienaturalna kolorystyka, dziwne tło architektoniczne czy pejzażowe, udziwnione pozy itp. to typowe cechy manieryzmu, podobnie jak zagadki i element zaskoczenia, czasem nawet grozy. Manieryzm śmieszył, tumanił, przestraszał.

Z czasem pojęcie manieryzmu zaczęto stosować do innych epok i stylów dla określania schyłkowych etapów rozwoju. Wszędzie tam, gdzie pojawiały się formy przesadne, nadmiernie fantazyjne, czasem nawet groteskowe, tam pojawiało się słowo-wytrych: manieryzm, podkreślające zwycięstwo maniery nad stylem.

Grupa Laokoona,
Grupa Laokoona, Rzym, ok. 200 r. p.n.e., Muzea Watykańskie

Odpowiednikiem manieryzmu w starożytności greckiej był okres helleński – po hieratycznych, dystyngowanych rzeźbach okresu klasycznego pojawiły się niepokojące, dramatyczne kompozycje jak Grupa Laokoona, popiersia Aleksandra Wielkiego itp. Średniowiecze również przeżyło swój manieryzm – miał on miejsce na przełomie wieku XV i XVI, przejawiając się w wymyślnych strojach burgundzkich dworzan, w wyrafinowanych kompozycjach obrazów, w których święci przypominają zamożnych mieszczan brugijskich, antwerpskich, norymberskich czy krakowskich; w ekspresyjnych twarzach i pozach rzeźb Tilmana Riemenschneidera; w strzelistych wimpergach i pinaklach gotyku flamboyant. Te zjawiska zbiegły się z okresem nazwanym przez Johana Huizingę „jesienią średniowiecza”, a wielki uczony przywrócił nauce i ludzkiej świadomości ten fascynujący okres w dziejach i sprawił, że spojrzano na nań z szacunkiem i zainteresowaniem. Wcześniej, jak każdy schyłek w historii, pełna niedomówień i niejasności końcówka średniowiecza traktowana była jako „nie wiadomo co” – już prawie nie średniowiecze (wiek XVI), ale nie renesans jeszcze, taka, sit venia verbo, świnka morska historii. Nowożytność dogasała w pełnych udziwnień formach rokokowych, jak choćby zupełnie nieśródziemnomorska lwowska rzeźba rokokowa, która przypomina strzaskaną karoserię samochodu w złotym kolorze. Rokoko jest schyłkiem nowożytności i wstępem do sztuki nowoczesnej z klasycyzmem, empirem i innymi. Ma bardzo wiele twarzy, wiele odmian – rokoko francuskie ma się nijak do niemieckiego, czeskiego, włoskiego. Wszystkie, podobnie jak wiek XVI, są świetnym przykładem tego, że epoki i style nie zaczynają się i nie kończą jak rozdziały powieści, nie urywają się nagle, by dać miejsce kolejnym, pojawiającym się jak królik z cylindra.

Hercules beating Nessus, Loggia dei Lanzi, FlorenceItaly.
Giambologna, Herkules i centaur, 1600, Florencja, Loggia dei Lanzi, fot. Ricardo André Frantz / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

Doceniajmy schyłki, końcówki i „późne formy”, złóżmy im należne uszanowanie. Starajmy się dostrzegać w nich ich prawdziwą wartość. Schyłek epoki przypomina nam, że dzieje ludzkiej działalności to nie tylko pełnia dojrzałej formy, doskonałość ukształtowanego stylu czy osobowości twórczej. Jak głosi starożytna maksyma, finis coronat opus. Koniec wieńczy dzieło. Tak, jak zachód słońca okrasza gasnący dzień.

 

Zdjęcie główne: manierystyczny ogród w Bomarzo pod Rzymem
Posted on

Czy Izrael tworzy opowieści, czy opowieści tworzą Izrael?

 

Wielu z nas ma w pamięci barwne opowiadania Isaaka Bashevisa Singera, w których noblista portretował jidyszkajt, codzienną i tradycyjną żydowskość. Pamiętamy też bajki i opowiadania Icchoka Lejbusza Pereca, którego wkład w rozwój świeckiej literatury jidysz jest wprost nieoceniony. Wśród najwybitniejszych autorów opowiadań jest także Samuel Josef Agnon, kolejny noblista, który w przeciwieństwie do Singera pisał głównie po hebrajsku, a jego twórczość wciąż inspiruje współczesnych pisarzy.

Samuel Agnon
Samuel Josef Agnon


Tekst, nie krew

W książce Żydzi i słowa Amosa Oza i Fani Oz-Salzberger czytamy, że dzieje Żydów składają się z wielu historii i jeszcze większej liczby opowieści oraz że tym, co nas wiąże, jest tekst, nie krew. Naród Księgi koncentruje i reformuje się wokół narracji na tyle intensywnie, że trudno stwierdzić z całkowitą pewnością, czy to Izrael tworzy opowieści, czy opowieści tworzą Izrael. Bogactwo literackie współczesnych hebrajskich opowiadań jest jednak wciąż zbyt skromnie reprezentowane na polskim rynku wydawniczym. Publikowane są najbardziej znane izraelskie nazwiska, ukazując jedynie mały fragment narracyjnej obfitości.

Oz, najbardziej rozpoznawalny przedstawiciel izraelskiej sceny literackiej, debiutował właśnie tomem opowiadań – najpierw wydał mroczny zbiór Tam, gdzie wyją szakale, potem uwikłane w jerozolimskie życie Wzgórze Złej Rady. Autor Opowieści o miłości i mroku mistrzowsko portretuje swoich bohaterów, jednocześnie czyniąc ich naszym lustrzanym odbiciem. Przedstawia samotne, targane wątpliwościami, namiętnie tęskniące i niepewne postaci na tle wielkiej historii w roli spadkobierców proroków, królów, bohaterów. Pisze także, że bohaterowie otwierają nową kartę, znacząc ją starymi neurozami. Kolejne tomy opowiadań niosły zmianę. Ich akcja toczy się w pozornie sielskim krajobrazie prowincji, ale zarówno Sceny z życia wiejskiego, jak i Wśród swoich budzą niepokój, wydobywają na wierzch dawne wyrzuty sumienia – zupełnie jak u bohaterów utworu Kopanie, którzy nocą słyszą dziwne odgłosy dochodzące z piwnicy.

 

Sens i cel

Synonimem hebrajskiej krótkiej formy od lat jest już Etgar Keret. Czytelnicy na całym świecie karmią się jego opowiadaniami, nieświadomie ucząc się na pamięć izraelskiej rzeczywistości. Jestem pewna, że pisarza z polskim paszportem w kraju nad Wisłą nie trzeba nikomu przedstawiać. Keret zadebiutował tomem Rury i od trzech dekad to właśnie opowiadania są jego głównym środkiem wyrazu. Łączy w nich elementy tragiczne z komicznymi, realizm z surrealizmem, obcesowość z zawstydzeniem i zwykłą codzienność z wydarzeniami wyjątkowymi. Jego charakterystyczni bohaterowie są wrażliwcami odkrywającymi w sobie i świecie magiczny potencjał, o którym wcześniej nawet nie śnili.

Keret, przedstawiciel drugiego pokolenia ocalałych z Zagłady, zdaje się ciągle szukać odpowiedzi na pytania o sens i cel, a jako inspirację na pierwszym miejscu wymienia twórczość Franza Kafki, którego krótkie formy także plasują się w czołówce najważniejszych żydowskich opowiadań. Zaletą wątpliwości nękających autora Siedmiu dobrych lat jest to, że dzięki nim czytelnik jest w stanie znaleźć odpowiedzi na najistotniejsze dla siebie pytania lub choćby poczuć, że w swym zagubieniu nie jest osamotniony. Keret stawia się na równi z czytelnikiem i nieustannie pyta o to, dlaczego tak trudno jest być człowiekiem i dlaczego, niech to diabli, ciągle warto podejmować ten wysiłek.

 

 

Hiobowe cierpienie

Kolejną przedstawicielką drugiego pokolenia jest Savyon Liebrecht, której tom opowiadań Cięcie niedawno ukazał się w Polsce nakładem wydawnictwa Austeria. Jej pisarstwu towarzyszy namysł nad tym, jak tworzone są opowieści. Według Liebrecht powstają one z milczenia, a dokładniej: z przemilczenia naszej przeszłości, tego, co istotne i co nie pozwala w nocy zasnąć. Twórczość pisarki koncentruje się wokół braku, czyli nieistniejącego już świata kultury jidysz – pisze, że duch tego miejsca był zupełnie inny, bo przecież kiedyś Żydzi stanowili dziewięćdziesiąt procent populacji, a dziś nie ma ani jednego Żyda.

Nieortodoksyjne podejście do opowiadań poznajemy natomiast dzięki ilustratorce Rutu Modan, której tom komiksowych krótkich form Jamilti zabiera nas w przedziwną podróż po Izraelu. Przodkowie autorki także pochodzili z Polski, jednak zdołali uciec z niej przed wojną. Nie pozostaje to bez wpływu na jej twórczość, w której łatwo odnaleźć echa wojennych okrucieństw, ale najmocniejszy akcent pada na współczesne konflikty zbrojne Izraela. Przeciwwagę poważnych tematów u Modan stanowią groteskowi bohaterowie zanurzeni w świecie absurdów, których tragikomiczne doświadczenia czynią ich Hiobami dwudziestego pierwszego wieku.


Granice wyobraźni

Leore Dayan, jedyny przedstawiciel młodego pokolenia w tym zestawieniu, w tomie Ludzie wolą tonąć w morzu prezentuje świeże spojrzenie na życie Izraelczyków. W jego opowiadaniach odnajdziemy charakterystyczny dla tej literatury surrealizm i pewną dawkę ekscentryzmu. Niestety podczas lektury nie można pozbyć się uporczywej myśli, że pisarz usilnie stara się być drugim Keretem – jak choćby w opowiadaniu Tom i Stav, które jest wręcz bliźniaczo podobne jest do Szalonego kleju.

Warto wspomnieć także o antologii Tel Awiw Noir, na którą składa się kilkanaście opowiadań przedstawiających mroczną stronę słonecznego miasta. Tom pod redakcją Etgara Kereta i Assafa Gavrona stanowi niezwykle bogaty obraz hebrajskiej krótkiej prozy i jest tylko pozornie skoncentrowany wokół jednego tematu. W prezentowanych opowiadaniach domeną bajecznego Tel Awiwu są mafie, prostytutki, zamachy terrorystyczne, przemoc, narkotyki, duchy, detektywi-amatorzy i oczywiście ciała zamordowanych ludzi.

Przed wielbicielami krótkiej formy znajdują się szeroko otwarte drzwi zapraszające do zapoznania się z bogactwem izraelskich opowieści. W tym urodzaju każdy bez wątpienia znajdzie historię odpowiednią dla siebie, taką, która pomoże mu zrozumieć wydarzenia z przeszłości bądź przybliży przyszłość. Ramy czasowe w surrealistycznym świecie nie grają jednak roli. Jedno jest przecież pewne – hebrajskie opowiadania można czytać ad infinitum.

Posted on

Bóstwa lunarne

Niemały wpływ na kult Księżyca miała jego cykliczność, przejawiająca się również w naturze i kojarząca z płodnością. Fazy Księżyca regulowały czas: to od nich uzależnione były przypływy i odpływy, zasiewy i zbiory, deszcze i wiatry w niektórych regionach świata, cykl menstruacyjny kobiety, a co za tym idzie, czas płodności i jałowości. Wszystkie te aspekty, mocno związane z niemal każdą dziedziną ludzkiego życia, sprawiły, że Księżyc stał się przedmiotem kultu już we wczesnym neolicie, na długo przed tym, jak narodzili się jego słudzy – bóstwa lunarne.

Bóstwa lunarne w licznych religiach plemiennych uznawano za stwórców świata i ludzi np. bóg Arebati u Pigmejów, bogini Ataentsic u Irokezów bądź bóstwa naczelne, np. bóg Alignak u Eskimosów z Alaski. Kulty lunarne są jednymi z najstarszych form kultu religijnego na świecie. Dowodzi tego choćby przedstawienie w dłoni tzw. Wenus z Laussel z późnego paleolitu, rogu żubra z 13 nacięciami, których liczbę interpretuje się jako liczbę faz Księżyca w ciągu roku.
Bóstwa lunarne w licznych religiach plemiennych uznawano za stwórców świata i ludzi (np. bóg Arebati u Pigmejów, bogini Ataentsic u Irokezów bądź bóstwa naczelne, np. bóg Alignak u Eskimosów z Alaski). Kulty lunarne są jednymi z najstarszych form kultu religijnego na świecie. Dowodzi tego choćby przedstawienie tzw. Wenus z Laussel z późnego paleolitu. Trzyma ona w dłoni róg żubra z 13 nacięciami, których liczbę interpretuje się jako liczbę faz Księżyca w ciągu roku. Fot. Musée d’Aquitaine à Bordeaux, CC BY 3.0

 

Obrzędy ku czci tych ostatnich także związane były z cyklicznością Księżyca – jego umieraniem i odradzaniem się. Stąd prawdopodobnie w wielu religiach – nie tylko śródziemnomorskich i bliskowschodnich, ale również mezoamerykańskich, syberyjskich czy japońskiej – pojawiał się element zmartwychwstania danego bóstwa. Magia Księżyca i jego cykliczne dążenie ku pełni miały ogromny wpływ na wierzenia Celtów, którzy uważali, że dusza nie umiera, ale odradza się cyklicznie niczym Księżyc. Księżycowy blask przyświecał też magii druidów, którzy swe obrzędy odprawiali nocą. Cztery główne święta celtyckie wyznaczane były przez cykl księżycowy. Obrzędy ku czci płodności odbywały się podczas pełni, święta związane ze śmiercią przy ciemnym Księżycu. Księżycowe obrzędy celebrowano oczywiście nie tylko w Galii – znane były również w Grecji, Italii, Egipcie, na Bliskim Wschodzie czy w Indiach. Bez względu na lokalizację, starożytne ceremonie odprawiane przy księżycowym świetle stanowiły misterium, a bogowie lunarni należeli do grona szczególnych, tajemniczych, ambiwalentnych – dobrych i złych zarazem, jako że reprezentowali dwie strony Księżyca, jasną i ciemną, tę nieznaną.

 

Kudurru (kamień graniczny) babilońskiego króla Meliszipaka II (1188-1174 p.n.e.), Luwr
Kudurru (kamień graniczny) babilońskiego króla Meliszipaka II (1188-1174 p.n.e.), Luwr

 

Bliskowschodni Półksiężyc

Nie bez przyczyny starożytne ziemie Bliskiego Wschodu określano mianem Żyznego Półksiężyca lub Złotego Rogu. Obszar ten, rozciągający się od Egiptu poprzez Palestynę i Syrię do Mezopotamii, uchodzi za kolebkę starożytnych cywilizacji. Na tym terenie szczególne znaczenie przypisywano bogom lunarnym, wśród których pojawiały się zarówno bóstwa żeńskie, jak i męskie.

Do najbardziej znanych należy bez wątpienia sumeryjski bóg Nanna, gdyż wymieniany jest w Eposie o Gilgameszu, gdzie jest mowa o Potopie (Gilgamesz stanowi odpowiednik biblijnego Noego). Babilońskim odpowiednikiem Nanny był bóg Sin. Jako bóg Księżyca symbolizował również liczbę trzydzieści, gdyż w księżycowym sumeryjskim kalendarzu tyle dni liczył miesiąc. Według mitologii Sin był ojcem bogini Nieba Isztar, znanej również pod imieniem Innana, oraz boga Słońca Szamasza. W jednym z mitów bogini Ningal, jego małżonka, zgodziła się ulec miłości Nanny, ale dopiero po spełnieniu przez niego następujących warunków: gdy napełni rzeki wodą umożliwiając wczesny wylew, gdy sprawi, że zboża wyrosną na polach, oraz że ryby pływać będą w stawach. Gdy wszystkie te warunki zostały spełnione, Ningal zamieszkała z Nanną w jego mieszkaniu położonym wysoko na szczycie zikkuratu w Ur.

Główną świątynią Nanny był tak zwany Dom Radości (świątynia E-hulhul) w mieście Harran (dzisiejsza Turcja), jednak oprócz tego sanktuarium posiadał jeszcze inne przybytki, między innymi w mieście Ur, Uruk, Aszur, w Babilonie, a także w oazie Tema na Półwyspie Arabskim. O jego dużym znaczeniu wśród innych bóstw świadczy fakt, że pozycja kapłanki tego boga zarezerwowana była wyłącznie dla przedstawicielki królewskiego rodu, a do najsłynniejszych należała córka Sargona Wielkiego, poetka  Enheduanna. Kult Nanny cieszył się powodzeniem na Bliskim Wschodzie; szczególnie rozpowszechniony był wśród kupców, którzy z racji bezlitosnego klimatu woleli podróżować w blasku Księżyca. Przetrwał aż do czasów cesarza Teodozjusza I, który w 282 roku n.e. rozkazał zburzyć jego świątynię w mieście Harran.

Egipski bóg Thot, fot. Rama, CC BY-SA 3.0 FR
Egipski bóg Thot, fot. Rama, CC BY-SA 3.0 FR

 

Księżycowy blask nad Nilem

Bóstwa lunarne czczone były również w Państwie Faraonów, jednak nad Nilem prym wiedli bogowie. Jednym z nich był Thot. Jego postać łatwo zapamiętać, gdyż na ramionach, zamiast głowy ludzkiej, dźwiga on głowę ibisa, nota bene symbolu mądrości. Egipcjanie przypisywali mu wynalezienie hieroglifów, kalendarza, arytmetyki, geometrii i muzyki, był to zatem bóg doskonale wyedukowany. Thot należy do najstarszego panteonu bóstw egipskich, a jego pierwotne pochodzenie jest nieznane. Jako bóstwo poświęcone Księżycowi czczono go na terenie Delty już w okresie predynastycznym. Egipcjanie wierzyli, że jako Pan Księżyca zastępował on na firmamencie niebieskim Słońce; sprawować miał również bardzo istotną funkcję nadzorcy nad porządkiem cyklu astralnego. Jako taki pełnił rolę sędziego podczas sądów, które przechodziły dusze po opuszczeniu ciała. Thot zwany był też „Panem Rachunków” i „Rachmistrzem Lat”, ponieważ na podstawie cykli Księżyca układano w Egipcie kalendarz.

Co ciekawe, imię, pod jakim znany jest obecnie, pochodzi z języka greckiego. Egipcjanie czcili go pod imieniem Djehuty, ale nazywano go również Tahuti, Tehuti, Zehuti, Techu lub Tetu. Centrum jego kultu znajdowało się w Hermopolis – stolicy XV nomu Górnego Egiptu. Bóstwo to cieszyło się ogromną popularnością, czego dowodzić mógł fakt, że w epoce Starego Państwa małżonki faraona nosiły zaszczytny tytuł jego kapłanek. Według mitologii Thot jako potężny czarnoksiężnik obdarzony księżycową mocą miał uczestniczyć w przywróceniu do życia Ozyrysa, co stanowiło lunarny aspekt odradzania się.

Do mitologii greckiej Thot przeszedł pod imieniem Hermesa, a w okresie grecko-rzymskim czczony był jako Hermes Trismegisto, z pierwotnego bóstwa lunarnego przeistaczając się w boga tajemnej mądrości i przewodnika dusz do świata podziemnego. Do dziś jest obecny w Tarocie, gdzie utożsamiany jest z kartą Maga – oznacza aktywność, intelekt, poznawanie świata, panowanie nad sobą i nad światem, silną wolę. Jest symbolem absolutnej jedności mistyki, nauki i sztuki.

Drugim lunarnym bóstwem egipskim jest Chonsu, który niejako zastąpił Thota wraz z nastaniem Nowego Państwa. Bóg ten, dużo mniej popularny niż jego poprzednik, posiadał swój przybytek w Karnaku (dzisiejszy Luksor); czczono go również w Memfis. W przeciwieństwie do Thota, przedstawiany był jako młody mężczyzna z dyskiem lunarnym nad głową, ale pojawiał się czasem pod postacią sokoła lub ibisa – ptaków przypisanych Księżycowi i symbolizujących mądrość.

 

Wizerunek Selene w rzymskich Termach Dioklecjana
Wizerunek Selene w rzymskich Termach Dioklecjana


Hellada i Italia w świetle Księżyca

W Helladzie Księżyc przybrał postać kobiecą. Nie ma w tym nic dziwnego – Księżyc od pradziejów ludzkości utożsamiany był z pierwiastkiem kobiecym, podobnie jak Słońce z męskim. Selene – bo o niej mowa – należała według mitologii do drugiego pokolenia tytanów; była córką Hyperiona i Tei. Do grona jej rodzeństwa należeli Helios (Słońce) oraz Eos (Jutrzenka). Mieszkańcy Hellady wierzyli, że nocą przemierza ona niebo w swym srebrzystym rydwanie zaprzężonym w konie. Miała ona, podobnie jak za dnia jej brat Helios, wyłaniać się z fal Okeanosa na wschodzie i zanurzać się w nich na powrót na zachodzie. Jej boski rydwan miał magiczną moc, która rosła w miarę jak Księżyca przybywało – wówczas lśnił z największą intensywnością. Gdy Księżyc malał, słabła moc rydwanu Selene, co przyćmiewało jego blask. Mitologia przedstawia ją między innymi w taki sposób:

Selene ma skrzydła przestronne, a blask, który rozsiewa po niebie, rodzi się z jej głowy nieśmiertelnej i ogarnia całą ziemię. Poświatą swoją ozdabia wszystkie rzeczy, a jej złota korona rozświetla ciemne powietrze. W połowie miesiąca boska Selene kąpie się w Oceanie i ubrana w szaty świetliste, zaprzęga jasne rumaki do wozu, z którego lecą dalekie promienie. Wtedy moc jej największa, a jej światło staje się wróżbą dla ludzi (J. Parandowski, Mitologia,  Poznań 1988).

Jako bogini Księżyca Selene sprawowała pieczę nad magią i zdrowiem, sama jednak nie była obdarzona zdolnościami magicznymi. Jej odpowiednikiem w mitologii rzymskiej była bogini Luna, której kult, co ciekawe, wywodził się z wierzeń sabińskich – należała zatem do rdzennego panteonu italskiego. Do Wiecznego Miasta sprowadzony miał on zostać przez sabińskiego króla Tytusa Tacjusza, a świątynie dedykowane tej bogini znajdowały się na Awentynie i Palatynie. Ten ostatni przybytek należał do szczególnych, gdyż czczonej tam pod imieniem Noctiluca (Świecąca nocą) bogini co noc zapalano świecę.

Chociaż Selene pozbawiona była magicznej mocy, to za jej pośrednictwem spływała ona na inne boginie służące Księżycowi. Do najbardziej znanych należy bez wątpienia Artemida, bliźniacza siostra Apollina. Rodzeństwo to, podobnie jak Selene i Helios, tworzy parę przeciwnych charakterów: Artemida symbolizuje Księżyc, Apollo Słońce. Jako bogini Księżyca, Artemida symbolizowała płodność we wszystkich jej wydaniach: od płodności kobiety do płodności ziemi, która daje plony. Czczono ją jako opiekunkę zwierząt, lasów, roślinności i przyrody. Jako bóstwo lunarne, związane z fazami Księżyca, a co za tym idzie, z przypływami i odpływami morza, uchodziła również za patronkę rybaków. Jej kult jako dziewicy-łowczyni był natomiast późniejszy, jednak również miał związek z Księżycem, gdyż wierzono, że nocą podczas pełni bogini roztacza swą opiekę nad podróżnymi, pasterzami i ich trzodami. Stojąc w opozycji do swego brata symbolizującego Słońce, a więc życie, Artemida czczona była również jako bogini śmierci; niekiedy utożsamiano ją ze straszliwą Hekate, władczynią czarownic. Co ciekawe, echa kultu Artemidy dotarły również do wierzeń słowiańskich, gdyż według najnowszych badań utożsamiana była ona ze słowiańską Dziewanną i łużycką Dziwicą:

A jako że państwu Lechitów wydarzyło się powstać na obszarze zawierającym rozległe lasy i gaje, o których starożytni wierzyli, iż zamieszkuje je Diana i że Diana rości sobie władztwo nad nimi, Cerera zaś uważana była za matkę i boginię urodzajów, których dostatków kraj potrzebował, (przeto) te dwie boginie: Diana w ich języku Dziewanną (Dzewana) zwana i Cerera zwana Marzanną (Marzyana) cieszyły się szczególnym kultem i nabożeństwem(Jana Długosza Roczniki czyli kroniki sławnego Królestwa Polskiego, J. Dąbrowski (red)., Warszawa 1961).

Rzymskim odpowiednikiem Artemidy była Diana, utożsamiana jednocześnie w boginią Luną. Jak to zwykle bywało w Rzymie, kult Diany wywodził się z wierzeń lokalnych, gdyż zanim w Wiecznym Mieście na dobre rozgościła się kultura Wielkiej Grecji, Diana czczona była jako jedno z bóstw italskich – symbolizowała życie, płodność i obfitość. Jako bogini płodności i opiekunka położnic zwana była Diana Genitalis (Pomocna przy porodzie). Jej aspekt lunarny zapożyczony został niewątpliwie od Artemidy, podobnie jak późniejsze atrybuty – łuk i kołczan ze strzałami. Świątynię Diany, na polecenie króla Serwiusza Tuliusza, wzniesiono na Awentynie. Szczególne miejsce jej kultu znajdowało się też w Arycji (dzisiejsza Ariccia), nad jeziorem Nemi. Co ciekawe, kapłanem tego przybytku, zwanym Rex Nemorensis, był człowiek ścigany przez prawo, którego dożywotnie kapłaństwo chroniło przed karą śmierci.

Najstraszniejszą księżycową boginią była jednak bez wątpienia Hekate, której imię budziło w mieszkańcach Hellady i Italii prawdziwą grozę. Tę patronkę czarów i mistrzynię czarownic, boginię ciemności, śmierci, utożsamiano z ciemną, nieznaną stroną Księżyca. Jej kult narodził się prawdopodobnie w małoazjatyckiej Karii; mitologii greckiej pojawiła się po raz pierwszy w Teogonii Hezjoda. Bogini ta nie zaliczała się do szczęśliwego grona mieszkańców Olimpu – nawet oni woleli trzymać się odeń z daleka. W niektórych regionach Grecji bywała jednak utożsamiana z podziemną boginią Persefoną, małżonką straszliwego Hadesa; w innych natomiast identyfikowano ją z Artemidą. Przypisywano jej niekiedy wydanie na świat czarodziejki Kirke, jakkolwiek jest to mit cieszący się raczej małą popularnością.

Co ciekawe, Hekate nie zawsze zaliczana była w poczet złych bogów. Początkowo czczono ją jako patronkę życia, bóstwo pomocne we wszystkich jego dziedzinach. Zwracano się do niej w sprawach takich, jak kwestie sądowe, wojenne czy polityczne. Podobnie jak Artemis uważano ją za opiekunkę rybaków i wszelkich morskich stworzeń, co wywodziło się z jej lunarnej natury. Wzywana była jako żywicielka i zapewniająca obfite plony. Z biegiem czasu jednak zaczęto jej przypisywać zgoła odmienne cechy i Hekate z „dobrej wróżki” zmieniła się w „złą czarownicę”. Jako patronka czarownic, pani upiorów i nekromantów ukazywać się miała pod postacią klaczy, czarnej suki lub wilczycy. Czczono ją również jako boginię zemsty i pokuty. Jej świątynia znajdowała się w Argos, jednak największym kultem obdarzano tę księżycową panią na Eginie, gdzie corocznie obchodzono misteria ku jej czci. Posągi bogini stawiano zazwyczaj na rozstaju dróg, które uważane były za miejsce wyjątkowo sprzyjające czarom (w Rzymie nosiła przydomek Hecate Trivia, czyli Hekate Rozdroży). Każdego ostatniego dnia miesiąca składano jej tam w ofierze placki, jaja, ryby, cebulę, a czasem również czarne jagnięta lub szczenięta i miód. Oczywiście dokonywano owych ofiar nocą, przy srebrzystym świetle Księżyca.

Matka Boska widziana oczami Durera (ze zbiorów British Museum)
Matka Boska widziana oczami Albrecht Dürera (ze zbiorów British Museum)

 

Wraz z nastaniem chrześcijaństwa i triumfem innych religii monoteistycznych bogowie lunarni nie odeszli całkowicie w zapomnienie. Nie bez powodu największe chrześcijańskie święto – Wielkanoc – ustalane jest na podstawie lunarnego kalendarza hebrajskiego, który przełożono na solarny kalendarz juliański. Zgodnie z tymi zasadami podczas soboru nicejskiego w 325 roku ustalono, że będzie się je obchodzić w pierwszą niedzielę po pierwszej wiosennej pełni Księżyca. Jakkolwiek nie zawsze zdajemy sobie z tego sprawę, zachowała się również symbolika lunarna. Wiele wizerunków Maryi przedstawia ją jako dziewicę stojącą na sierpie Księżyca, co stanowi echo podobizn starożytnych bogiń. Księżyc znalazł swoje odbicie również w islamie, stanowiąc jeden z jego symboli. Mało kto pamięta, że znak Księżyca z towarzyszącą mu gwiazdą jest dalekim echem religii sumeryjskiej, gdzie symbolizował kult Słońca i Księżyca, a następnie boginię Nieba Tanit. My, współcześni, cywilizowani i nowocześni mieszkańcy Ziemi, nie potrafimy wyzwolić się od księżycowej magii… Pomimo upływu tysiącleci pozostała ona niezmienna, tak jak niezmienne jest blade oblicze Księżyca oświetlającego jednakim blaskiem namioty neolitycznych nomadów, świątynie starożytnych miast i dzisiejsze szklane drapacze chmur.

Posted on

Merida. Dwa legiony emerytów

Merida, dla antycznych Emerita Augusta, powstała w 25 roku przed Chrystusem dzięki staraniom pierwszego rzymskiego cesarza. Kazał on zbudować miasto dla weteranów z legionów Legio V Alaudae i Legio X Gemina, walczących podczas konfliktu między Cesarstwem Rzymskim a plemionami iberyjskimi. Zakończona sukcesem Rzymu w roku 19 p.n.e. 10-letnia wojna z Kantabrami i Asturami stanowiła ostatnią fazę podboju Hiszpanii, a powstałe w jej wyniku miasto prędko stało się stolicą prowincji zwanej Luzytanią.

Merida bywa nazywana hiszpańskim Rzymem.
Merida bywa nazywana hiszpańskim Rzymem.

 

Oktawian August – twórca Meridy. Posąg z tamtejszego muzeum
Oktawian August – twórca Meridy. Na zdjęciu: posąg z tamtejszego muzeum

Czy princeps zdecydował się na założenie nowego miasta z szacunku dla żołnierzy, którym zawdzięczał utworzenie nowej, najbardziej wysuniętej na zachód prowincji? Czy chciał, aby zmęczeni wieloletnimi walkami wojskowi mogli lata swej późnej dojrzałości spędzić w pięknym miejscu, które pozwoli im na zaspokojenie wszystkich możliwych potrzeb? Czy cenił jesień życia, wierząc, że właśnie wtedy najpełniej doceniamy egzystencję? Być może tak, choć zapewne kierował się przede wszystkim względami politycznymi. Dość jednak, że dzięki Augustowi i jego weteranom do dziś podziwiać możemy w Meridzie prawdziwe perły rzymskiej architektury.

W amfiteatrze i teatrze w Meridzie co roku odbywa się dziś prestiżowy festiwal.
W amfiteatrze i teatrze w Meridzie co roku odbywa się dziś prestiżowy festiwal

 

W Meridzie antyczny Rzym obecny jest na każdym kroku
W Meridzie antyczny Rzym obecny jest na każdym kroku

Emerita Augusta leżała na krańcach Imperium, daleko jednak było jej do miasta prowincjonalnego – zgodnie z założeniami cesarza, stanowić miała wszak symbol potęgi Rzymu i jego władcy. Wzniesiono tu wiele imponujących budowli, takich jak mosty, akwedukty i liczne świątynie. Stolica Luzytanii oferowała swoim mieszkańcom bogatą infrastrukturę oraz miejsca, w których do woli można było oddawać się zasłużonemu relaksowi. Były wśród nich rozległe, eleganckie parki i ogrody oraz, przede wszystkim, wspaniały teatr i amfiteatr na 15 tys. miejsc. Żyjąc daleko od serca Imperium, emerytowani żołnierze mieli cieszyć się codziennością i nie myśleć o buncie przeciw stołecznym strukturom.

Starożytne wykopaliska są doprawdy imponujące.
Starożytne wykopaliska w Meridzie są doprawdy imponujące

Współczesna Merida jest miłym hiszpańskim miasteczkiem, wartym odwiedzenia ze względu na atmosferę, wykopaliska oraz wspaniałe muzeum (Museo Nacional del Arte Romano) prezententujące eksponaty z czasów rzymskich. Gmach budynku zaprojektował znany architekt José Rafael Moneo. W imponujących wnętrzach podziwiać można zbiory rzeźby, monet, mozaik, ceramiki, przedmiotów codziennego użytku. I marzyć o pięknej starości gdzieś wśród malowniczych pagórków Luzytanii.

Choć zdjęcie zrobiono zimą, widać na nim, że Merida pełna była zieleni
Choć zdjęcie zrobiono zimą, widać na nim, że Merida pełna była zieleni
Muzeum w Meridzie cieszy zarówno pięknymi wnętrzami, jak i wspaniałymi eksponatami.
Muzeum w Meridzie cieszy zarówno pięknymi wnętrzami, jak i wspaniałymi eksponatami

 

Zdjęcie główne: Juan Antonio Segal / Flickr, CC BY 2.0; pozostałe zdjęcia: Julia Wollner
Posted on

Konkurs. Wygraj książkę Ocalić sztukę. Włochy podczas II wojny światowej Bożeny Fabiani!

W swojej najnowszej książce Bożena Fabiani opisuje fakty, które dla Włochów mają szansę stać się podstawą do wielkiej narodowej dumy, i przedstawia bohaterów, którzy niczym bilbijny Noe ratowali to, co ich ziemia miała najcenniejszego – mówi o Ocalić sztukę Julia Wollner (całość artykułu tutaj). Autorka publikacji podkreśla zaś, że za jej pomocą chciała wyrazić uznanie i wdzięczność tym, którzy z narażeniem życia ratowali dla nas piękno sztuki. My, czytelnicy, wdzięczność tę okazać możemy, sięgając po wspaniałą książkę Bożeny Fabiani.
Weź udział w naszym konkursie i zawalcz o swój egzemplarz!

W ramach zabawy pod niniejszym postem należy zostawić komentarz stanowiący rozwinięcie myśli:

Włoska sztuka uczy mnie…

Na wpisy czekamy do niedzielnego wieczoru. Lentkowa ekipa wybierze dwie najciekawsze wypowiedzi i nagrodzi je książkami. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w poniedziałek rano.

Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: Regulamin konkursu _Ocalić sztukę_

Miłej zabawy!

Posted on

Spotkanie z Alessandrem Baricco

Serdecznie zapraszamy na spotkanie z jednym z najsłynniejszych włoskich pisarzy i autorem sztuk teatralnych – Alessandrem Baricco. Międzynarodową sławę zapewniła mu powieść “Jedwab” (Seta), która ukazała się w Polsce w 1998 roku. Wydawnictwo Czytelnik opublikowało także m.in. “Ocean morze” (Oceano Mare), “Homer, Iliada” (Omero, Iliade) i “Novecento”, na podstawie którego powstał film “1900: Człowiek legenda” (La Leggenda del pianista sull’oceano) w reżyserii Giuseppe Tornatorego z Timem Rothem w tytułowej roli. W Polsce na podstawie powieści zrealizowano słuchowisko w reżyserii Janusza Zaorskiego z muzyką Włodka Pawlika, nagrodzone na festiwalu Dwa Teatry w Sopocie w 2009 r.

W ostatnich dniach nakładem wydawnictwa Wydawnictwo Sonia Draga ukazała się najnowsza książka Baricca “Trzy razy o świcie” (Tre volte all’alba).


Rozmowę poprowadzą italianistki Ewa Nicewicz-Staszowska i Julia Wollner.

Uwaga: spotkanie odbędzie się w całości w języku włoskim.

Dziękujemy wydawnictwu Sonia Draga oraz Organizatorom festiwalu Big Book za możliwość przeprowadzenia spotkania.

Link do strony spotkania na Facebooku: kliknij tutaj.

Posted on

Aleksander

Gdy umierał, jego królestwo sięgało od Morza Adriatyckiego na zachodzie do Himalajów na wschodzie, od Macedonii po dzisiejszy Pakistan, od Kaukazu po pustynne równiny Sahary, z granicami wyznaczonymi przez naturalne bariery, takie jak niezdobyte ośmiotysięczniki i linia brzegowa Oceanu Indyjskiego. Nikt przed nim ani po nim nie zdołał powtórzyć takiego wyczynu – podboju niemal całego znanego i nieznanego świata w niespełna dekadę. Nikt nie zdołał stanąć na czele tak wielkiego imperium – jakkolwiek jego władza trwała zaledwie chwilę. Nawet Rzym nie potrafił dokonać tak spektakularnego podboju, chociaż w swoim czasie imperium rozciągało się na terytorium kilkakrotnie większym. Jego śmierć do dziś pozostaje zagadką – nie wiadomo, czy nastąpiła z przyczyn naturalnych, w wyniku choroby czy też otrucia przez zmęczonych nieustannymi podbojami generałów, którzy niemal natychmiast po śmierci króla rozpętali długotrwałe wojny. Aleksander Wielki zmarł w Babilonie – mieście, które ukochał ponad wszystkie inne.

Syn Zeusa

Aleksander III Macedoński – bo tak brzmi jego pełne imię (gr. Ἀλέξανδρος ὁ Τρίτος ὁ Μακεδών) przez potomnych nazwany Wielkim (Ἀλέξανδρος ὁ Μέγας) przyszedł na świat 19 lub 20 lipca 356 r. p.n.e. w Pelli, stolicy Macedonii. Jego rodzice stanowili związek dwóch silnych osobowości. Zarówno Filip II Macedoński, nota bene cieszący się niezbyt chlubną opinią rozpustnika i pijaka, w dodatku o skłonnościach homoseksualnych (co jednak w tamtych czasach i kulturze nie było niczym niezwykłym), jak i matka Olimpias, księżniczka Epiru, nie byli pozbawieni wybujałych ambicji i aspiracji, które przekazali swemu synowi. Oboje raczyli małego Aleksandra opowieściami, że pochodzi od bogów; co więcej, Olimpias głosiła wszem i wobec, że jej syn jest dzieckiem samego Zeusa, który przybrał postać Filipa, aby moc ją posiąść. Tego rodzaju opowiastki nie były niczym niezwykłym zarówno w starożytnej Grecji, jak i Macedonii, ale nawet jeśli nie dawano wiary podobnym rewelacjom, to jednak głośno nikt nie odważyłby się protestować. Wiele lat później, będąc już w Egipcie, Aleksander usłyszał od wyroczni Amona, że jest synem bogów, co tylko umocniło go w tym przeświadczeniu i pogłębiło jego wiarę w predestynację do sprawowania władzy nad światem.

Jak na potomka bogów przystało, narodzinom Aleksandra towarzyszyły liczne znaki wróżebne i rozmaite cudowne okoliczności. Jedną z nich było spalenie świątyni Artemidy w Efezie – pożar miał oznaczać, że sama bogini nie zdołała uchronić swego przybytku przed płomieniami, ponieważ asystowała przy porodzie Olimpias. W perskiej świątyni Ahury Mazdy zgasł natomiast święty ogień, co kapłani tłumaczyli faktem, że narodził się ten, który pokona imperium perskie.

Niezaprzeczalny wpływ na kształtowanie charakteru młodego władcy mieli jego nauczyciele. Pierwszym z nich był Leonidas z Akarnanii, krewny Olimpias, którego w trudach edukowania chłopca wspomagał Lizymach. Towarzyszyły im oczywiście zastępy pedagogów, którzy kształcili Aleksandra w gramatyce, retoryce, muzyce i innych przedmiotach obowiązujących przyszłych królów. Lizymach zaraził swego ucznia miłością do Homera i jego dzieł, które Aleksander znał na pamięć, porównując się do boskiego Achillesa i utwierdzając tym samym w przekonaniu o swoim niebiańskim pochodzeniu. Achilles stał się ideałem dorastającego chłopca, który za cel postawił sobie dorównać swemu bohaterowi na wszystkich polach, zwłaszcza w kwestii waleczności. Wolumen Iliady młody władca trzymał ponoć pod poduszką i uważał za najlepszą lekturę przed snem. Homerowe przyjaźnie przenosił do realnego życia, upatrując w swej relacji z Hefajstionem odpowiednika związku Achillesa i Patroklesa.

Drugim nauczycielem, który wywarł niezaprzeczalne piętno na życiu młodego władcy, był Arystoteles. Aleksander pobierał u niego nauki w mieście Mieza na południu kraju, w ogrodzie poświęconym Nimfom.

 

Portret Aleksandra w Muzeum Archeologicznym w Stambule, fot,
Portret Aleksandra w Muzeum Archeologicznym w Stambule, fot. Eric Gaba (User:Sting) / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

 

Cywilizowany barbarzyńca

Przyjęło się mówić, że Aleksander był Grekiem i jako taki krzewił grecką kulturę w miejscach, które podbijał. Faktycznie czynił to drugie, choć może tafniej byłoby powiedzieć, że dokonywał synkretyzmu, łącząc kulturę podbitych miejsc z tradycją grecką. Nic jednak bardziej mylnego niż stwierdzenie, że sam był Grekiem. Aleksander Wielki urodził się Macedończykiem, a jako taki uchodził w oczach mieszkańców Hellady za barbarzyńcę, podobnie jak jego ojciec Filip, który co prawda marzył o tym, by niecywilizowaną Macedonię ucywilizować na modłę grecką. Pod względem kulturowym Macedonia znajdowała się o wiele niżej niż Hellada, jakkolwiek ta druga zaczynała w owym czasie chylić się powoli ku upadkowi i swe najlepsze lata miała już dawno za sobą. Filip potrafił wykorzystać w pełni trudną sytuację, w jakiej znalazły się greckie polis, osłabione rozlicznymi wojnami, w tym najgorszą ze wszystkich, trwającą niemal trzydzieści lat wojną peloponeską, a później licznymi lokalnymi konfliktami. Najeżdżał on Grecję kilkakrotnie w tak zwanych świętych wojnach, aż zadał jej ostateczny cios w bitwie pod Cheroneją w roku 338 p.n.e, w trakcie której swój chrzest bojowy jako dowódca przeszedł Aleksander. Miasta-państwa utraciły w jej wyniku swą suwerenność i stały się podległe dworowi w Macedonii.

Macedończycy postrzegani byli przez przedstawicieli „wyższej” kultury greckiej jako nieokrzesani barbarzyńcy w kilku powodów. Po pierwsze – i najważniejsze – nie mówili po grecku, ale posługiwali się dialektem macedońskim, co prawda pokrewnym, ale różniącym się od języka Ateńczyków, Spartan czy Beotów. W oczach mieszkańców Hellady każdy, kto posługiwał się obcą mową, był gorszy, co dopiero zaś Macedończyk, posiadający osiem żon i niepewny pochodzenia swoich dzieci. W Macedonii praktykowano wszak poligamię, powszechnie akceptowaną także wśród państw ościennych za wyjątkiem greckich polis. Co więcej, Macedończycy za czasów Filipa dopiero uczyli się „greckości”, stawiali pierwsze kroki na drodze znajomości z literaturą i kulturą grecką. Szczególnie zabiegał o to Filip, który miał kosmopolityczne ambicje, podziwiał kulturę podbitych wrogów i pragnął, by jego dzieci również stały się Grekami. Nic dziwnego, że do kształcenia swego syna zatrudniał takie osobowości, jak Arystoteles.

Inną kwestią pozostaje krzewienie przez Aleksandra kultury greckiej. Faktycznie, krzewił ją, gdzie tylko mógł, jednak jego pojawienie się na arenie dziejów wyznacza zupełnie nowy etap w historii i kulturze starożytnej: okres hellenistyczny, który będzie trwał od chwili śmierci Aleksandra (według niektórych uczonych: od momentu rozpoczęcia podbojów) aż do śmierci Kleopatry, ostatniej władczyni Egiptu w roku 30 p.n.e. Rozpocznie się wtedy czas świetności Imperium Romanum, które wszakże czerpać będzie pełnymi garściami z kulturowego dziedzictwa Aleksandra.

 

Na koniec świata

O dzieciństwie Aleksandra wiemy w zasadzie niewiele. Jak przekazują jego biografowie, w tym Arrian i Plutarch, od najmłodszych lat Aleksander odznaczał się niezaprzeczalnym talentem jeździeckim; fascynowały go też kwestie wojskowe. Według jednej z anegdot pewnego razu, pod nieobecność Filipa, na dwór w Pelli przybyli posłowie Króla Królów, których to Aleksander, zamiast o bogactwa i inne kwestie, zaczął wypytywać o sieć dróg i stan armii. Inna opowieść mówi o tym, jak dwunastoletni Aleksander oswoił swego rumaka Bucefała, wykorzystując fakt, że koń bał się swojego cienia. Starożytni autorzy nie skupiali się jednak zanadto na przedstawieniu najmłodszych lat Aleksandra, toteż jest nam on znany lepiej jako człowiek już dorosły.

Dorosłość Aleksandra, a co za tym idzie, przejęcie rządów, nastąpiła stosunkowo wcześnie, gdyż w wieku lat dwudziestu. W roku 336, w wyniku mniej lub bardziej niecnych czynów Olimpias, która w stosownym czasie usunęła z pałacu ostatnią żonę króla i ich nowo narodzone dziecko, Filip II został zamordowany podczas uroczystości weselnych swojej córki Kleopatry. Aleksander został mianowany królem. Młody władca nie był jednak zainteresowany rządami w Macedonii; dzielił marzenia swego ojca o podboju imperium perskiego i pokonaniu dynastii Achemenidów, rzekomo w odwecie za wojny perskie. Z takim hasłem na ustach pozostawił w Pelii regenta Antypatra (i Olimpias, której miał już więcej nie ujrzeć), po czym na grzbiecie Bucefała i na czele pięćdziesięciotysięcznej armii, na którą składała się macedońsko-grecko-tracko-iliryjska mozaika, ruszył na Wschód przez Hellespont. Jego stopa nigdy nie miała już stanąć na ojczystej ziemi.
Wyprawa do Persji okazała się wyprawą na koniec świata. Aleksander stosunkowo szybko rozprawił się z ostatnim władcą dynastii Achemenidów, Dariuszem, pokonując go w kolejnych bitwach nad Granikiem (334 p.n.e.), pod Issos (333 p.n.e.) i wreszcie pod Gaugamelą (331 p.n.e.), gdzie zadał mu ostateczną klęskę. Zanim to nastąpiło, udał się do Egiptu, gdzie obwołano go królem Dolnego i Górnego Egiptu, wyzwalając tym samym państwo nad Nilem spod panowania perskiego. Pozostawił po sobie ślad na egipskiej ziemi, zachowany zresztą do dziś: Aleksandrię, najsłynniejszą spośród innych metropolii o tej samej nazwie, zakładanych na szlaku wiodącym z Grecji do Pakistanu. Po zwycięstwie pod Gaugamelą młody król triumfalnie wkroczył do Babilonu. Miasto poraziło go swym przepychem i bogactwem. Być może to był właśnie ten decydujący moment, w którym Aleksander stwierdził, że podbój Persji to za mało. Po walkach w Baktrii i Sogdrianie z uzurpatorem Bessosem postanowił ruszyć na Indie. W tej wyprawie towarzyszyło mu już 120 tysięcy ludzi, wśród których znajdowało się wielonarodowe wojsko ze swoimi rodzinami, kupcy, kurtyzany i ciury obozowe. Całe to morze ludzi płynęło za swym dowódcą niemal na kraniec świata, aż do Oceanu Indyjskiego, gdzie wreszcie nastąpił kres wyprawy. Stało się to głównie z powodu buntu żołnierzy, którzy otwarcie wystąpili przeciw swemu królowi. Zmęczone wojsko odmówiło dalszego marszu, do którego Aleksander w żaden sposób nie mógł go już nakłonić prośbą ani groźbą. Ostatecznie król uległ żądaniu swoich weteranów i zarządził odwrót. Miało to miejsce w roku 325 p.n.e. Ostatnim wrogiem, którego Aleksander musiał pokonać podczas marszu powrotnego, była pustynia Gedrozja. Pochłonęła ona życie tysięcy jego ludzi.

Koniec świata nastąpił dla Aleksandra w Babilonie, dokąd ponownie zawitał w roku 323 p.n.e. Kilka miesięcy później jego żona Roksana, baktryjska księżniczka, urodziła mu syna. Chłopcu nie było dane zasiąść na tronie Macedonii ani tym bardziej rządzić imperium swego ojca, bowiem wnet po śmierci Aleksandra rozgorzały tak zwane wojny diadochów, czyli jego generałów, którzy po latach krwawych walk podzielili między siebie ogromne dziedzictwo wodza.

 

Aleksander był niezaprzeczalnie jednym z najgenialniejszych strategów wszechczasów. Dość powiedzieć, że nie przegrał ani jednej bitwy, swoim wrogom zadawał za to druzgocące klęski.
Aleksander był niezaprzeczalnie jednym z najgenialniejszych strategów wszechczasów. Dość powiedzieć, że nie przegrał ani jednej bitwy, swoim wrogom zadawał za to druzgocące klęski. Na zdjęciu: fragment mozaiki z Domu Fauna w Pompejach


Król – żołnierz – wschodni tyran

Starożytni biografowie mieli w zwyczaju wyliczać zalety i wady charakteru zaraz po dokonaniu opisu działań wojennych i streszczeniu życiorysu danego władcy. Wiemy, jakim władcą był Aleksander, a przynajmniej w jakich barwach malowali jego portret dawni autorzy: gwałtowny i porywczy jak jego ojciec Filip, ambitny i nienasycony jak Olimpias. Wydaje się, że słowo „granica” dla niego nie istniało, bowiem w swoim krótkim życiu przekroczył wszystkie możliwe. Wyprzedzał swoją epokę o kilka stuleci, gdyż jego wzrok sięgał daleko poza horyzont, dostrzegając to, czego nie widzieli jego generałowie, żołnierze, bliscy, a nawet krewni. Kochano go lub nienawidzono, podziwiano lub przeklinano, ale mało prawdopodobne jest, by ktoś naprawdę rozumiał jego potrzebę dążenia ciągle dalej i dalej. Trudno dziś jednoznacznie ocenić, jakim był człowiekiem, ponieważ w starożytnym świecie nie istniało słowo „humanitaryzm”, a on z całą pewnością dokonywał rzezi, nie licząc się z konsekwencjami. Z drugiej jednak strony okazywał wobec pokonanych krain łaskę, o ile można nazywać łaską akt wcielania danej prowincji do nowego państwa, które tym samym tworzył. Jednak zabraniał swoim żołnierzom plądrowania, zabijania niewinnych osób, a także, co istotne, gwałcenia kobiet po szturmie na miasto. Według jednej z anegdot skazał na śmierć swoich podkomendnych, kiedy dowiedział się, że w ten sposób zbezcześcili oni kobiety w dopiero co podbitej prowincji. Odnosił się z szacunkiem do rodzin pokonanych władców, poślubił nawet dwie z córek perskich królów, ale dopiero wówczas, gdy sam nosił już tytuł władcy Persji. Dokonując podbojów, nie zmieniał ustroju politycznego, pozwalał zachować religię i obyczaje danego kraju czy prowincji, nie ingerował w życie prywatne obywateli. W ramach łączenia kultur sam pojął za żonę Bakrtyjkę i nakazywał swoim ludziom podobne małżeństwa. Doskonale rozumiał, że więzy krwi są o wiele silniejsze, niż jakiekolwiek związki polityczne. Spotykał się w tej kwestii z brakiem zrozumienia ze strony swego otoczenia, które zarzucało mu, że z biegiem czasu staje się coraz bardziej wschodnim satrapą, a coraz mniej w nim z macedońskiego króla. Faktycznie Aleksander z każdym kilometrem przebytym na Wschód, z każdą podbitą prowincją perską przybierał coraz bardziej pozę i maniery perskiego władcy, jednak wydaje się, że poniekąd zmuszony był to robić, aby spotkać się z akceptacją podbitej ludności, która nie przyjęłaby i nie zrozumiała zachodniej formy władzy. Cena, jaką przyszło mu za to zapłacić, była ogromna, jako że jest wielce prawdopodobne, iż do jego śmierci przyczyniło się najbliższe otoczenie króla.

Nie można mu natomiast niczego zarzucić jako żołnierzowi i dowódcy. Ponoć znał swoich żołnierzy po imieniu – co wydaje się być grubą przesadą, jeśli wziąć pod uwagę rozmiary armii. Bardziej prawdopodobne jest to, że na potrzeby chwili organizowano mu listy imion lub ktoś zaufany szeptał mu je do ucha. Faktem pozostaje natomiast, że Aleksander wykazywał daleko idącą troskę o swych żołnierzy. Odwiedzał rannych w lazaretach, towarzyszył im w godzinie śmierci, jeśli tylko pozwalały mu na to obowiązki, udzielał im urlopów okolicznościowych. Szczególnie uprzywilejowani w tej dziedzinie byli nowożeńcy, których Aleksander odesłał pewnego razu na całą zimę do Macedonii, by mogli nacieszyć się małżonkami. Chętnie rozdawał swoim żołnierzom premie, nie szczędził im pochwał i odznaczeń. Do swego wojska zwracał się „hetairos”, towarzysze. Uważał ich za braci w boju.

W prywatnych komnatach

Jak to często bywa w przypadku władców, trudno oddzielić ich życie prywatne od oficjalnego wizerunku. Biografowie na temat prywatności Aleksandra milczą, prezentując nam obraz ukazujący całokształt postaci. Możemy się tylko domyślać, jak wielką musiał posiadać charyzmę, by pociągnąć za sobą tłumy w przedsięwzięcie, które zakrawało na czyste szaleństwo. Wiadomo, że był stały w swych uczuciach do najbliższych i wierny w przyjaźni, jakkolwiek, z drugiej strony, zbytni sentymentalizm raczej mu nie przeszkadzał. Był silnie związany emocjonalnie ze swą matką, Olimpias, z najbliższym przyjacielem Hefajstionem; wydaje się też, że Roksanę pojął za żoną wiedziony uczuciem do niej, jakkolwiek małżeństwo to miało głęboki podtekst polityczny. Baktryjka przez wiele lat cieszyła się przywilejem bycia jedyną żoną króla, a i potem, gdy pojął on kolejne małżonki w myśl idei wielonarodowego synkretyzmu, udało jej się zachować dominującą pozycję w haremie Aleksandra i to jej syn wyznaczony był na następcę tronu.

Istnieje szereg domysłów odnośnie do orientacji seksualnej króla, mniej lub bardziej wiarygodnych. Niewykluczone, że z Hefajstionem łączyły go więzi znacznie bliższe, niż tylko przyjaźń, jednak zgodnie z greckimi i macedońskimi obyczajami nie było w tym nic zdrożnego. Nie zapominajmy też, że Aleksander wzorował się w tym aspekcie na swym ulubionym bohaterze, Achillesie, który wszakże pozostawał w podobnej relacji z Patroklesem.

Z natury Aleksander był raczej gwałtowny, o czym świadczą jego słynne napady szału i, zwłaszcza w późniejszym okresie, nazbyt szybko wydawane wyroki śmierci na ludziach z najbliższego otoczenia. Jego gwałtowny gniew równie szybko się uspokajał, po czym najczęściej przychodził żal i skrucha. Dzięki owej gwałtowności, którą przejawiał również w działaniach wojennych, stał się niezwyciężony, ponieważ spadał na przeciwnika niczym burza i zalewał falą swego wojska. Wydaje się, że jego naturą kierował nieposkromiony ogień, który tlił się w nim nieustannie, raz po raz wystrzelając w górę jasnym płomieniem.

 

W ocenie starożytnych

Zdaniem biografów Aleksander zaczął popadać w obłęd spowodowany zbyt wystawnym życiem (i zbyt wielką ilością wypitych trunków)l miała mu też uderzyć do głowy władza nad niezmierzonym obszarem wschodniego świata. Jednym słowem, zaszkodziła mu nadmierna hybris – pycha połączona z manią wielkości – która przeistoczyła wspaniałego macedońskiego władcę we wschodniego tyrana. Wydaje się jednak, że ocena ta nie jest sprawiedliwa, co widać doskonale na przykładzie wojen diadochów, które rozgorzały po jego śmierci. Podczas gdy on pragnął stworzyć coś ponadczasowego, wielokulturowego, będącego bardziej ideą niż rzeczywistym państwem, jego generałowie myśleli tylko o tym, by jak największą część jego dziedzictwa zagarnąć dla siebie i czerpać z niego zyski. Aleksander był marzycielem, który swe marzenia potrafił i miał sposobność przeistoczyć w czyn. Jego wielkość polegała na sposobie, w jaki pojmował otaczającą go rzeczywistość, skupiając się na czymś dalszym, niż widoczny horyzont. Starożytni podziwiali go, ale nie rozumieli. Pod koniec życia widziano w nim awanturnika i ogarniętego szaleństwem pijaka, nienasyconego w swej żądzy podbijania coraz to nowych krain. Co ciekawe, zginął, planując wyprawę do Arabii. Być może podlegli mu dowódcy nie mieli ochoty na kolejną wojnę w obawie, że nie zdążą posmakować zdobytych już owoców poprzednich bojów?

Posąg Aleksandra w jego egipskim mieście, fot. Ben Snooks / Flickr, CC BY-SA 2.0
Posąg Aleksandra w jego egipskim mieście, fot. Ben Snooks / Flickr, CC BY-SA 2.0

 

Dziedzictwo Aleksandra

Wraz z Aleksandrem upadło jego wielkie królestwo. W ciągu kolejnych dekad diadochowie prowadzili ze sobą zajadłe bitwy. Toczyły się one z przerwami od roku 321 do 281 p.n.e., a w ich efekcie powstały niezależne królestwa hellenistyczne, które ostatecznie weszły w skład Imperium Romanum. Śmierć Aleksandra wyznaczyła początek epoki zwanej hellenistyczną – trzech wieków greckiego oświecenia, kiedy to rozwijała się specyficzna kultura i sztuka. Centrum umysłowe przeniosło się wówczas z Hellady do ośrodków leżących poza nią, głównie do Aleksandrii w Egipcie, Antiochii w Syrii czy Pergamonu w Azji Mniejszej. Z dobrodziejstw tego okresu korzystali nie tylko Grecy, ale również Rzymianie, którzy bardzo często uzupełniali swą edukację w wielkich ośrodkach kulturowych Wschodu. Fenomenem na skalę światową było również założenie wielkiej biblioteki w Aleksandrii, utworzonej przez króla Ptolemeusza I Sotera. Funkcjonowała ona nieprzerwanie przez kolejne siedem stuleci.

Nam, współczesnym, dziedzictwo Aleksandra kojarzy się jednoznacznie z miastem noszącym jego imię. I nic dziwnego – Aleksandria należy do tego rodzaju miast, których nie zapomina się do końca życia. Położona nad Morzem Śródziemnym, oddalona od zgiełku innych hałaśliwych arabskich ośrodków, stanowi odrębny mikrokosmos, zdumiewające połączenie kultur, choć na pierwszy rzut oka wydaje się przynależeć do arabskiego świata. A jednak idąc szerokim nadmorskim bulwarem, który na kształt sierpu księżyca wyznacza trajektorię zatoki, mając po jednej stronie spienione fale uderzające o brzeg, z drugiej typowo egipskie wieżowce, podobne do tych, jakich pełno choćby w Kairze, odnosi się wrażenie doświadczania zupełnie czegoś innego niż dotychczas w dawnym państwie faraonów. Miasto naznaczone jest bowiem duchem greckiej kultury, której nie zdołały zatrzeć podboje dokonane przez kolejne plemiona arabskich najeźdźców. Gdy podąża się już stricte w stronę dawnej wyspy Faros, gdzie znajdowała się słynna latarnia morska, nagle, po lewej stronie, wyłania się posąg z charakterystyczną odchyloną do tyłu głową i lekko zamglonym spojrzeniem. Arabski napis głosi, że jest to posąg Aleksandra Wielkiego, założyciela miasta. Mieszkańcy Al-Iskandarijii czują się jego potomkami, spadkobiercami. Nie mówią o sobie, że są Egipcjanami, ale aleksandryjczykami. Zupełnie, jakby miasto Aleksandra oznaczało odrębną państwowość.

Niestety, z dawnej greckiej metropolii zachowało się niewiele. Z dawnego pałacu królów zachowała się jedna jedyna kolumna, zwana Kolumną Pompejusza. Zarówno latarnia z wyspy Faros, jak i pałac znajdują się obecnie pod wodą, gdzie raz po raz organizowane są prace badawcze. O starożytnej potędze mówi przede wszystkim odtworzona w 2003 roku Bibliotheca Alexandrina, która znajduje się niemal w tym samym miejscu, w którym niegdyś znajdował się oryginalny gmach. Stanowi ona niezwykle ważny obiekt, ponieważ w jej wnętrzu, oprócz okazałego, międzynarodowego zbioru książek (w tym również polskich – jest im poświęcony osobny dział) znajduje się imponujące muzeum sztuki grecko-rzymskiej. Choć niektórym wydaje się ono bardzo nie na miejscu tu, w Egipcie, kraju kojarzonym raczej z faraonami niż Grekami i Rzymianami, to pamiętać należy, że Aleksandria stanowiła stolicę państwa hellenistycznego. O Egipcie i jego historii pamiętała wówczas już tylko ostatnia przedstawicielka dynastii ptolemejskiej i duchowa spadkobierczyni Aleksandra – Kleopatra.

 

Zdjęcie główne: Metropolitan Museum w Nowym Jorku, fot. Sushuti / 75 Bilder
Posted on

Sałatka z pomidorów i pestek granatu

Pyszną sałatkę z pomidorów i pestek granatu zjesz teraz w Lente – Modern Mediterranean przy Hożej 43/49 w Warszawie!

Pomidory pojawiły się nad Morzem Śródziemnym dopiero po wyprawach Kolumba. Choć dziś trudno wyobrazić sobie włoską kuchnię bez pizzy margherity, sałatki caprese i sosów na bazie pomidorów, mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego początkowo wykorzystywali je jako roślinę ozdobną. Pierwsze znane pomidorowe przepisy pochodzą z neapolitańskiej książki kucharskiej z końca XVII wieku i prawdopodobnie były zainspirowane kuchnią hiszpańską. Na Bliski Wschód pomidory trafiły jeszcze później, bo dopiero na przełomie XVIII i XIX wieku. Dzisiaj stanowią nieodłączny element charakterystycznych siekanych sałatek, np. arabskiej, izraelskiej i tureckiej.


Soczyste pomidory świetnie smakują w połączeniu z granatem, który dla odmiany znany jest nad Morzem Śródziemnym od czasów starożytnych. Świeży smak sałatki idealnie podkreśla sos na bazie melasy z granatów, o niepodrabialnym słodko-kwaśno-cierpkim smaku. Danie możemy podać jako samodzielną przekąskę, z dodatkiem świeżego pieczywa albo jako element zestawu śródziemnomorskich mezze. Doskonale smakuje jako dodatek do grillowanych warzyw, ryby lub mięs.

 

 

Przepis: Sałatka z pomidorów i pestek granatu

 

500 g soczystych pomidorów
pestki z połówki dużego granatu
½ niewielkiej cebuli
2 łyżki za’ataru

 

Sos z melasy z granatów:

4 łyżki oliwy
2 łyżki melasy z granatów
1 łyżka octu z białego wina
sól i pieprz, do smaku

 


Wszystkie składniki dressingu mieszamy.

Pomidory i cebulę kroimy w drobną kostkę.

Pokrojone warzywa i pestki granatu mieszamy z za’atarem i dressingiem.

Odstawiamy na co najmniej 10 minut i podajemy.

 

Posted on

Bożena Fabiani, Ocalić sztukę. Włochy w czasie II wojny światowej

Zwiedzając bogate w zabytki włoskie miasta, nie myślimy o wojnie. Rzymska starówka, w przeciwieństwie do warszawskiej, nie inspiruje do refleksji o dramatycznych wydarzeniach pierwszej połowy XX wieku, a fasady florenckich kamienic nie obnoszą się, jak nasze, z dziurami po kulach – znajdziemy tu co najwyżej ślady wielkiej powodzi sprzed 50 lat. Gdy oprowadzałam kiedyś znajomych Włochów i pokazałam w murze katedry św. Jana fragment gąsienicy niemieckiego czołgu Goliat, którym wysadzono kościół w powietrze – wspomina Bożena Fabiani – powiedzieli mi, że jesteśmy dziwni, my, Polacy. Bo oni robią wszystko, żeby o wojnie zapomnieć, a my – odwrotnie.

 

 

W swojej fascynującej publikacji Ocalić sztukę. Włochy w czasie II wojny światowej Fabiani opowiada o tym, o czym mieszkańcy Półwyspu Apenińskiego przez lata milczeli. I choć młodsze pokolenie włoskich badaczy coraz częściej i coraz intensywniej stara się zgłębiać temat, upominając się o pamięć tych, którzy ocalili dziedzictwo wieków dla kolejnych pokoleń, dla niezliczonych rzesz miłośników włoskiego malarstwa, rzeźby i architektury lata wojny pozostają zagadnieniem nieznanym. Lektura książki pozbawia nas jednak kolejnych złudzeń o jednym z najpiękniejszych śródziemnomorskich państw – nie jest to i nie był wiecznie szczęśliwy kraj usiany skarbami, lecz wyjątkowy punkt na mapie, który walczyć musiał o ciągłość tradycji w imieniu całego ludzkiego gatunku.

 


Fabiani opisuje fakty, które dla Włochów mają szansę stać się podstawą do wielkiej narodowej dumy, i przedstawia bohaterów, którzy niczym bilbijny Noe ratowali to, co ich ziemia miała najcenniejszego. Jak podkreśla, chciała w ten sposób wyrazić uznanie i wdzięczność tym, którzy z narażeniem życia ratowali dla nas piękno sztuki. Jeśli, zgodnie ze słowami autorki, sztuka ta jest świadectwem i źródłem siły duchowej człowieka, jego lepszej, świetlistej strony, to ciemności wojny i barbarzyństwa najpełniej sprzeciwili się ci, którzy o skarby sztuki walczyli.

Salvatori della bellezza, ratownicy piękna – dziękujemy. I więcej już nie zapomnimy.


Bożena Fabiani, Ocalić sztukę. Włochy podczas II wojny światowej, PWN, Warszawa 2019

Magazyn Lente jest patronem medialnym publikacji.

Zachęcamy do zakupu niezwykłego zestawu lektur: antologii Metamorfozy oraz książki Bożeny Fabiani!
Aby sprawdzić, kliknij tutaj.

 

Posted on

Artemizjon

W 334 roku p.n.e. Aleksander Wielki, podczas swej wyprawy na podbój Persji, odwiedził jedno z piękniejszych małoazjatyckich miast, Efez, oraz tamtejszą świątynię Artemidy. Pragnął ujrzeć jeden z cudów ówczesnego świata. Niestety pech chciał, że Macedończyk przybył do Efezu wtedy, gdy po świątyni pozostały zgliszcza. Dwadzieścia dwa lata wcześniej – nota bene w dniu jego urodzin – przybytek Artemidy został podpalony przez niejakiego Herostratesa, szewca, który dokonał owego aktu barbarzyństwa w nadziei, że jego imię nie zostanie nigdy zapomniane. W istocie osiągnął swój cel, jednak po swym występku został skazany na ciężkie tortury i śmierć. Aleksander pragnął odbudować świątynię i zaoferował kapłanom wielką sumę pieniędzy na ten zbożny cel. Ci jednak odmówili, nie chcąc zgodzić się na umieszczenie w świątyni inskrypcji z imieniem młodego króla, który w ich oczach był tylko barbarzyńcą z Macedonii. Aby zachować pozory i nie obrazić rosnącego w siłę władcy, uciekli się do dyplomacji, stwierdzając, że jeden bóg nie może stawiać świątyni drugiemu bogu. Mimo to, Aleksander zlecił wykonanie projektu świątyni swemu architektowi Dejnokratesowi. Ostatecznie świątynia została odbudowana, a nawet udoskonalona, ze składek mieszkańców Efezu w roku 323 p.n.e., zyskując na nowo miano jednego z cudów świata.

Artemizjon, fot. Sailko / Wikimedia, GFDL

Przybytek bogini płodności

Turyści przybywający do tureckiej miejscowości Selçuk w celu obejrzenia tego cudu mogą czuć się wielce rozczarowani – na miejscu nie powita ich bynajmniej wspaniały marmurowy kompleks świątynny, ale pojedyncza kolumna, w dodatku mocno podniszczona, oraz fragment drugiej. To wszystko, co pozostało po z jednej z najpiękniejszych świątyń, jakie kiedykolwiek wzniesiono w świecie śródziemnomorskim. Stało się tak po najeździe Gotów na Imperium Romanum w 262 roku n.e. Ostatecznej klęski zadało świątyni – niestety – chrześcijaństwo. Kiedy cesarz Teodozjusz I podniósł je do rangi religii państwowej, kazał pozamykać wszystkie świątynie. Los niektórych z nich okazał się gorzki, jak w przypadku Artemizjonu, który został przeobrażony w kamieniołom, z którego czerpano materiał na budowę między innymi kościołów.

Zanim jednak nastąpił zmierzch starych bogów, a wraz z nimi upadek ich przybytków, Artemizjon nie bez powodu stanowił dumę mieszkańców Efezu, miejsce kultu i licznych pielgrzymek, jedno z najczęściej i najliczniej odwiedzanych zakątków starożytnego świata. Było na co popatrzeć i czym się zachwycić! Największa budowla Śródziemnomorza, pierwsza świątynia wzniesiona w całości z marmuru, przewyższała wymiarami wspaniały ateński Partenon. Jak wynika z dzisiejszych rekonstrukcji na podstawie fragmentów znalezionych na wykopaliskach, świątynia była zwrócona w kierunku zachodnim, co sugerowałoby związek ze świątynią Artemidy w Sardes i w Magnezji.

Zanim do Azji Mniejszej przybyli Grecy, w miejscu późniejszego Artemizjonu znajdowało się miejsce kultu małoazjatyckiej bogini płodności Kybele, która wieki później, na skutek synkretyzmu religijnego, została utożsamiona z dziewiczą Artemidą. Co ciekawe, według archeologów z Wielkiej Brytanii, na terenie dzisiejszego Selçuk znajdowały się trzy wcześniejsze świątynie; Pliniusz w swoich pismach mówi aż o dziewięciu budowlach. Jako pierwszy został wzniesiony ołtarz, a następnie dwie świątynie z kolumnadami i frontonem. Pierwsza grecka budowla powstała w VII wieku p.n.e., kiedy wybrzeża Małej Azji zostały skolonizowane przez mieszkańców Hellady.

W VI wieku p.n.e. Efez należał do najbogatszych lidyjskich miast i pretendował do miana najwspanialszej polis w tym regionie. Kiedy w 570 roku mieszkańców Efezu doszły słuchy, że na pobliskiej wyspie Samos rozpoczęto budowę wielkiej świątyni, postanowili oni stanąć do zawodów: które miasto wzniesie okazalszy przybytek. Aby mieć zapewnione zwycięstwo w tym nieoficjalnym konkursie, sprowadzono z Krety wybitnych architektów: Chresifrona i jego syna Metagenesa. Dodatkowo zaangażowano też architekta Teodorosa, który, nota bene, pracował wcześniej na Samos. Trimwirat ten dokonał cudu w postaci archaicznego Artemizjonu – pierwotnej świątyni, która uległa płomieniom. Proporcje budowlki budziły i nadal budzą respekt: jej stylobat, czyli kamienna podstawa, mierzył 55,10 x 115,14 metra, co stawiało ją na pierwszym miejscu wśród greckich świątyń. Warto dodać, że częściowe sfinansowanie budowy wziął na siebie król Lidii, Krezus – ten sam, który według mitu miał zamieniać otaczające go przedmioty w złoto. Niewykluczone, że przy budowie świątyni architekci czerpali natchnienie z kultury Egiptu i Urartu.

Pierwotna świątynia wzniesiona została w stylu jońskim, zgodnie ze swoją lokalizacją. Otoczała ją podwójna kolumnada o wysokości 19 metrów. Kolumn było w sumie 127, z czego 36 znajdowało się z przodu świątyni. Pozostałe 117 umieszczono w pronaosie i wewnątrz przybytku. Jak już wspomniano, budowlę wzniesiono w całości z marmuru, za wyjątkiem sufitu, który wykonany był z libańskiego cedru – luksusowego i niezwykle drogiego surowca. To on stał się przyczyną klęski archaicznej świątyni. Kolumny zdobiły płaskorzeźby, podobnie jak fryz i tympanon. Do prac nad tym ostatnim zatrudniono między innymi takie ówczesne sławy, jak Fidiasz, Poliktet czy Kresilas. Szacuje się, że pierwotna świątynia została ukończona około roku 550 p.n.e. – gdy Persowie dokonali podboju Lidii w roku 546 p.n.e., znajdowała się już na swoim miejscu. Prace wykończeniowe trwały jednak z przerwami niemal 120 lat.

Gdy Aleksander odjechał na podbój Azji, aby rozbić królestwo Achemenidów, w Efezie czym prędzej przystąpiono do odbudowy świątyni,. Pracami kierowali architekci Dejnokrates, Demetrios oraz Pajonios. Wznosząc budowlę, dokonano pewnych jej korekt, dodając na przykład trzynastometrowe podium. Liczba kolumn pozostała niezmieniona, jednak były one o kilka centymetrów krótsze niż oryginalne. Przepychem świątynia bez wątpienia przewyższała swą poprzedniczkę. W jej wnętrzu znajdował się posąg bogini wykonany z chryzelefantyny (złoto z kością słoniową), a także z hebanu i czarnego kamienia. Oryginalny posąg nie zachował się, niestety, do naszych czasów, jednak jego wygląd jest nam znany z późniejszych kopii.

 

Rekonstrukcja Artemizjonu w parku Miniatürk w Stambule, fot. Zee Prime / Wikimedia
Rekonstrukcja Artemizjonu w parku Miniatürk w Stambule. Wraz z powstawaniem miast jońskich i wzajemnym przenikaniem się kultur, Artemida została najważniejszą boginią Jonii. W Efezie każdego roku w maju odbywały się trwające przez cały miesiąc obchody ku jej czci. Fot. Zee Prime / Wikimedia, GNU Free Documentation License


Artemida, dziewicza bogini płodności

Jak wskazuje nazwa świątyni, Artemizjon, przybytek został dedykowany greckiej bogini-dziwicy. Wygląd efeskiego posągu wskazuje jednak na coś zupełnie innego. Dodajmy, że dziewica z reguły nie kojarzy się z płodnością, a z czystością i, ewentualnie, jak w przypadku Ateny, z walecznością. A jednak Artemis, bliźniacza siostra Apollina, będąca jego przeciwieństwem, stanowi zdumiewający wyjątek od tej reguły. Według mitologii zaraz po urodzeniu asystowała przy porodzie swego brata-bliźniaka, stąd czczono ją jako opiekunkę położnic. Pierwotny, grecki wizerunek bogini związany był z dziką przyrodą, lasami, łowami, a także z Księżycem, płodnością i śmiercią. Grecy nadali jej przydomek „Czysta”, gdyż nie pozwalała żadnemu mężczyźnie nawet na siebie spojrzeć. Przekonał się o tym myśliwy Akteon, który za podglądanie bogini w kąpieli został zamieniony w jelenia i skończył jako obiad dla swoich własnych psów.

Jako bogini płodności Artemida czczona była przede wszystkim na Peloponezie. Tam też corocznie przed jej ołtarzem chłostano chłopców – tak, aby krew tryskała na posąg bogini (na pamiątkę czasów, gdy składano jej w ofierze ludzi). Znajduje to odzwierciedlenie w cyklu homeryckim (między innymi w poemacie Kypria, a także w dramatach Eurypidesa Ifigenia w Aulidziei Ifigenia w Taurydzie), gdzie mowa jest o złożeniu przez Agamemnona w ofierze dla Artemidy najstarszej córki, Ifigenii. W Taurydzie (dzisiejszy Krym) bogini składano ofiary z jeńców wojennych. Jako bogini płodności sprawowała ona pieczę nad źródłami, rzekami i moczarami zapewniającymi urodzaj ziemi. Imię “Artemis” wymawiano i wśród uprawnych pól w dolinach, i wśród lasów Tajgetu. Była opiekunką zwierząt, roślin i dzieci; do niej zanosiły też modły ciężarne kobiety i położnice.

Jednak jako bogini Księżyca posiadała Artemida inne, ciemne oblicze. W Atenach, Epidauros i na wyspie Delos nosiła przydomek Hekate, a w czasach późniejszych została utożsamiona z ową mistrzynią czarownic. W Azji Mniejszej zdobyła sobie sławę jeszcze bardziej ponurą niż grecka bogini magii i czarów. Wyobrażano ją sobie jako boginię śmierci, która chodzi po grobach, a przy pełni księżyca pojawia się w upiornej postaci na rozstajnych drogach, w otoczeniu duchów i psów. Aby ją przebłagać, zostawiano na rozstajach resztki ofiar składanych umarłym. Do Artemis-Hekate, stanowiącej interesujące połączenie dwóch postaci – lokalnej bogini-matki Kybele oraz helleńskiej dziewiczej łowczyni – modliły się greckie i małoazjatyckie czarownice, składając jej niekiedy makabryczne ofiary.

Artemida z Efezu, fot. virtusincertus / Flickr, CC BY 2.0
Efeskie posągi Artemidy przedstawiają ją z miejskimi wieżami, które są atrybutem jej władzy nad cywilizacją, podobnie, jak ozdoby z wyobrażeniami zwierząt są symbolem jej władzy nad nimi. Efeska Artemida nazywana była też Pszczelą Boginią, a bite w mieście monety na awersie miały symbol bogini – wizerunek królowej pszczół. Fot. virtusincertus / Flickr, CC BY 2.0


Synkretyczna bogini

Kybele jest jedną z najstarszych indoeuropejskich bogiń, a jej kult stanowi echo neolitycznego matriarchatu. Jej imiona brzmiały różne: Mater Didymene, Mater Magna, Mater Idaea, Mater Deum, jednak nieodmienne kojarzyła się z płodnością i macierzyństwem. Początkowo czczono ją we Fryzji, jednak jej kult szybko rozprzestrzenił się na cały grecko-rzymski świat. Na Półwysep Apeniński sprowadzona została w czasie II wojny punickiej, kiedy odczytano Księgi Sybillińskie. Ich treść głosiła: „Kiedy obcy wróg wyda wojnę ziemi italskiej, będzie go można wypędzić z Italii i pokonać, jeżeli do Rzymu sprowadzi się z Pesynuntu Matkę Idajską (pelli Italia alienigenam hostem posse, si mater Idaea deportata Romam esse)” Liv. Ab Urbe Condita 29.Znaczyło to, że jedynym ratunkiem dla Rzymu może być sprowadzenie nowej bogini czczonej przez pradawnych przodków Rzymian. Chodziło, rzecz jasna, o mieszkańców Troady, od których – jak głosiły rzymskie legendy – pochodzili założyciele Miasta. Tak też Kybele została sprowadzona do Italii w roku 204 p.n.e i odtąd jej kult rozwijał się tam bardzo dynamicznie.

Kybele przedstawiana była w charakterystyczny sposób pod postacią matrony o dość obfitych kształtach; istnieje też specyficzny i zarazem słynny jej wizerunek jako kobiety o wielu piersiach, mających symbolizować płodność i obfitość. W zaskakujący sposób przypomina on posąg efeskiej Artemidy. Nie należy się temu dziwić, gdyż oba wizerunki stanowią przedstawienie zarówno dwóch bogiń, jak i jednej i tej samej, stanowiącej synkretyczne połączenie obu boskich postaci. Wierzenia greckie i małoazjatyckie wymieszały się. Nie zapominajmy, że greccy koloniści z VII wieku przybyli na tereny, gdzie krzewiła się od wieków inna, prastara wiara. Przywożąc do Azji swoich bogów, Grecy nadali im twarz i postać bóstw rdzennych mieszkańców Lidii, Troady i Fryzji. Tak też narodziła się bogini stanowiąca jedną z najciekawszych kulturowych mieszanek, Artemida z Efezu, która kryje się pod postacią fryzyjskiej bogini Kybele, jakkolwiek czczona była pod swym greckim imieniem.

Jedynym dziś świadectwem potęgi Artemidy z Efezu i jej wspaniałego przybytku jest samotna kolumna. Odcina się biało na tle błękitnego tureckiego nieba i zielonej soczystej trawy. Strzeże sekretów kultu bogini. Jej szept usłyszeć mogą tylko wtajemniczeni, kiedy na nocnym niebie ukaże się księżyc w pełni. Być może tam, w ruinach swej świątyni, spowita w czerń i mrok Artemida ukaże się tym, którzy naprawdę zechcą ją ujrzeć…

 

Księżyc i Artemida – związek nierozerwalny. Naszyjnik Artemida kupić można w sklepie Lente (tutaj)
Posted on

Maroko. Jest tak, jak być powinno

Rozpędzony świat zachodu i ja po środku. Bez tchu przebiegam minuty, godziny, dni i miesiące. Wszystkie zlewają się w jedno. Dlatego pewnego dnia po prostu siadam. Oddycham głęboko i zamykam oczy. Biorę do ręki przewodnik. Dotyk kartek, zapach papieru, faktura okładki są mi dobrze znane. Długo wodzę palcem po mapie. Kiedy się zatrzymuję, wiem, co mam robić. Wśród tysiąca szpargałów, które nagromadziły się jakoś przez ostatnie parę miesięcy, odnajduję stary, wysłużony już plecak. Delikatnie biorę go do ręki. Witam, jak dawno niewidzianego przyjaciela. Powoli rozsuwam zacinający się suwak. Nie potrzebuję zbyt wielu rzeczy. Tam, gdzie jadę, mogę ograniczyć je do minimum. Wyciągam więc kaftany – błękitny w wielobarwne arabeski, kanarkowo żółty, o rękawach i dekolcie zdobionych misternym granatowym haftem, zielony, którego rękawy układają się w motyle skrzydła. Tkaniny przelewają się przez ręce i spływają w dół kaskadą kolorów. Wybieram parę bawełnianych t-shirtów, szerokie trawiastozielone spodnie, jakby żywcem wyjęte z Baśni tysiąca i jednej nocy. Kilka niezbędnych drobiazgów znika w fałdach materiałów. Na samym wierzchu kładę przeczytaną już częściowo książkę, mapę oraz notatnik i wiekowy, nieco za ciężki aparat fotograficzny. Te dwa ostatnie przedmioty w jakiejś mierze pomogą oswoić rzeczywistość – uchwycić ulotne myśli, zapisać choć cień kształtu, namalować niedoskonałe odbicie chropowatej powierzchni obiektów. Świat zwalnia, a gdzieś w środku mnie samej i jednocześnie przede mną stopniowo otwiera się droga.


Idę powoli, uważnie stawiając kroki. Przemierzam kilometry, czując ciężar ziemi pod stopami lub unosząc się nad nią, nagle odległą, nierzeczywistą, poruszająco małą. Kiedy nowy kontynent wita mnie feerią barw, wszechobecnym gwarem, obezwładnia mnogością zapachów, czuję, że naprawdę wróciłam. To coś ciężkiego, co aż do teraz czyniło oddech płytkim i gnieździło się gdzieś na wysokości żołądka, a czasami podskakiwało aż do gardła, nagle znika. Na jego miejscu rodzi się przestrzeń. Radosne bycie.

Najpierw jest miasto. Wąskie, ciemne uliczki feskiej medyny, tu i tam poprzecinane wpadającymi z góry promieniami światła. Podążam w tłumie ludzi spokojnie wędrujących do sobie tylko znanych miejsc. Mijam niezliczone stragany, małe sklepiki, w których można znaleźć dosłownie wszystko. Z kolorowych stoisk zastawionych koszami przypraw, ziół, warzyw i owoców napływają strumienie kuszących zapachów. Spowijają sprzedawców, klientów, przypadkowych przechodniów, osiołki obładowane drogocennym pakunkami, paru podróżników, mnie i mój znoszony plecak. Zatrzymuję się przed drewnianymi drzwiami pomalowanymi na błękitno. Chwytam ozdobną mosiężną kołatkę i wchodzę.

 


W środku panuje półmrok, zaś z głębi dobiega przytłumiony szmer kobiecych głosów. Zostawiam plecak i buty i oddaję się w ręce odzianej w czerwony kaftan postaci, która właśnie wychynęła z mroku. Jest miła, ale stanowcza. Gestem nakazuje mi ściągnąć ubranie, a później prowadzi za sobą. Wśród kłębów gorącej pary majaczą nagie sylwetki. Te nieskrępowane niczym ciała należą do kobiet – młodych, starych, chudych, grubych, zmęczonych życiem lub tryskających energią. Wszystkie są tu u siebie. Pogrążone w rozmowach, raz po raz wybuchające śmiechem lub zatopione w myślach, emanują zmysłowym przywiązaniem do życia.

Siadam na ziemi i poddaję się silnym rękom, które mnie tu przywiodły, odwiecznemu rytuałowi piękna, już po chwili znikając pod cienką warstwą gęstej substancji o wyrazistym zapachu. To słynne „czarne mydło” beldi, kryjące w sobie czarne oliwki, naturalne olejki oraz lokalne zioła. Pozostawione na ciele zaledwie parę minut, a następnie spłukane ciepłą wodą czyni prawdziwe cuda – zmiękcza skórę, usuwa martwe komórki, wspaniale nawilża. Uspokajam się. Jest zupełnie tak, jakbym nauczyła się oddychać całą sobą. Chropowaty dotyk rękawicy kessa bezlitośnie trącej całe ciało uwalnia – jeśli definitywnie miałam pozbyć się czegoś martwego, z całą pewnością stało się to teraz. Wszystko, co niepotrzebne, co być może powinno odejść już dawno, znika wraz ze strumieniem lodowatej wody i zapachem esencji różanej, który pojawia się zaraz potem. To właśnie z niej oraz ghassoul, czyli marokańskiej gliny, wprawne dłonie tayeby z prawie matczyną czułością wyczarowują wygładzająca maseczkę o barwie terakoty. Moje włosy będą jeszcze długo nosiły w sobie jej zapach.

Kiedy opuszczam hammam i ponownie staję na ulicy, jestem przedziwnie lekka, a zarazem bliższa ziemi. To nowe uczucie towarzyszy mi przez cały czas. Kolory wydają się żywsze, powietrze lżejsze, każdy, nawet najmniejszy podmuch wiatru odświeżający, dotyk słońca na policzku intensywniejszy, suk głośniejszy, a ziarna soczewicy, w których zanurzam rękę, gładsze i chłodniejsze niż zwykle.


Wiem też, dokąd powinnam wyruszyć. Droga na południe jest długa, a dni płyną leniwie. Przemierzam wyschnięte przestrzenie, gdzie jedyną roślinnością są  skarłowaciałe krzewy, zielone doliny ukryte pośród stoków górskich, hałaśliwe miasta, które nigdy nie śpią, oazy oszałamiające bogactwem roślinności. Śpię w podrzędnych hotelach, skromnych domach przyjaciół, zatłoczonych pociągach, dusznych autokarach, romantycznych riadach i polach kempingowych rozbrzmiewających wszystkimi językami świata. Jest tak, jak być powinno.

I oto pewnego wieczoru zmęczona całodzienną wędrówką docieram na dzikie plaże w okolicach Mirleftu, nad ciemną, nieprzewidywalną przestrzeń oceanu. Rozstawiam namiot w sporej odległości od wody, żeby nad ranem nie zaskoczyły mnie fale przypływu, a później kładę się na piasku i pozwalam odpocząć ciału. Patrzę na tysiące migoczących gwiazd. Zachwycam się światłem. Tym, które właśnie się narodziło i tym, które dawno zgasło. Gdzieś w oddali dostrzegam blask ognia, podczas gdy wiatr przynosi kojące dźwięki transowej muzyki.

Rano budzi mnie szum fal. Rozsuwam poły namiotu, by boso pobiec prosto w objęcia oceanu. Jest cudownie przejrzysty i zadziwiająco ciepły, choć promienie słońca nie zdążyły go jeszcze ogrzać. Na brązowych skałach do połowy zanurzonych w wodzie zamieszkały kolonie małży. Mocno przytwierdzone do chropowatej powierzchni wyglądają jak skamieniałe. Ostrożnie odrywam kilkanaście, zabieram na brzeg i dokładnie czyszczę. Usuwam zielone narośla, długie, splątane brody morskich potworów. Warstwa po warstwie obieram cebulę. Jej złote łupiny opadają niesione wiatrem. Powoli kroję biały miąższ w drobną  kostkę. Dodaję czosnek i parę szczypt kolorowych aromatycznych przypraw, które od razu barwią mi dłonie. Zbieram drobne patyki, a także nieco większe fantazyjnie powyginane konary. W małym zagłębieniu w piasku rozpalam ogień, na którym stawiam garnek – zwykły, metalowy, pociemniały od upływu czasu. Dorzucam muszle. Gdy się otwierają, danie jest gotowe. Smakuje morzem, tajemniczymi głębinami oceanu zamieszkałymi przez nieznane istoty, zielonymi trawami tańczącymi w rytm prądów. Zanurzam stopy w wodzie i poddaję się delikatnej pieszczocie fal…

 

 

Wszystkie zdjęcia: Anka Florczak

Posted on

Dwie Teodory

Miejsce i rok urodzenia bizantyjskiej cesarzowej Teodory nie są dokładnie znane. Przypuszcza się, że przyszła na świat w Konstantynopolu w roku 500 naszej ery jako jedna z trzech córek. Ojciec był treserem niedźwiedzi na konstantynopolitańskim hipodromie; matka za młodu zajmowała się prawdopodobnie aktorstwem. Kiedy Teodora miała kilka lat, jej ojciec zmarł. Matka z córkami popadła w nędzę, czego nie zmieniło ponowne małżeństwo. Aby zarobić na życie, najstarsza siostra została zaangażowana do występów parateatralnych na hipodromie. Wkrótce dołączyła do niej młodziutka Teodora. Dziewczyna wyróżniała się urodą, inteligencją i temperamentem. Jej występy na hipodromie gromadziły wielu wielbicieli. Nie jest przy tym tajemnicą, że zajęcie Teodory miało niewielki związek z aktorstwem – były to raczej mało wyszukane pokazy dla niewybrednej publiczności, często perwersyjne i obsceniczne. Obnażała się, zachowywała wyzywająco, a nierzadko oddawała się zarówno partnerom ze sceny, jak i licznym ochotnikom.

Teodora miała jednak znacznie większe ambicje niż hipodrom. Pragnęła wyrwać się z biedy i podnieść swój status społeczny, co wydawało się to prawie nieosiągalne, tym bardziej, że kobiety zajmujące się aktorstwem miały w tamtej epoce wątpliwą reputację, którą Teodora dodatkowo potwierdzała każdego wieczoru na scenie. Tymczasem chciała być kyrią, dominą – czyli panią. Udało się to całkiem szybko, po tym, jak uwiodła wysokiego urzędnika państwowego, Hekebulosa z Tyru. Gdy został on zarządcą Pentapolis, zabrał Teodorę ze sobą do Cyrenajki, krainy położonej w dzisiejszej Libii. Związek z Hekebulosem był bardzo burzliwy; po niedługim czasie Teodora została przez niego oddalona. Zmuszona do powrotu do Konstantynopola, odbyła morderczą drogę przez północną Afrykę i Bliski Wschód. Po drodze spotkała grupę monofizytów, którzy wpłynęli na jej duchową przemianę. Uznała, że nie może wrócić do aktorstwa i występów na hipodromie, a jej przeznaczenie jest gdzieś indziej.

 

Sarah Bernhardt jako Teodora w inscenizacji sztuki Victoriena Sardou
Sarah Bernhardt jako Teodora w inscenizacji sztuki Victoriena Sardou

W Konstantynopolu udało się jej dostać na dwór Justyniana, gdzie przybyła jako orędowniczka monofizytów. Już pierwsze spotkanie tych dwojga było jak uderzenie pioruna. Justynian czuł się oczarowany jej urodą i charyzmą; Teodora również znalazła się pod wielkim wrażeniem cesarza. Od tej pory stali się nierozłączni – najpierw spotykali się potajemnie, jednak wkrótce Justynian postanowił poślubić swoją wybrankę. Reakcja otoczenia była nietrudna do przewidzenia: małżeństwo z niemłodą już aktorką (w swojej epoce dwudziestodwuletnia wówczas Teodora była uważana za dojrzałą kobietę po przejściach), nierządnicą z nizin społecznych, nie wchodziło w grę. Dla Justyniana argumenty te nie miały znaczenia: sam pochodził z biednej rodziny bałkańskich chłopów spod Skopje. Do Konstantynopola przybył dzięki wpływowemu wujowi, który w młodym wieku opuścił wioskę koło Naissus (dziś Nisz w południowej Serbii), szybko awansował w wojskowej hierarchii, wreszcie sam został cesarzem Bizancjum. Justynian był namaszczony przez wuja na następcę tronu.

Jak jednak przekonać dwór, że na tronie zasiądzie aktorka i jednocześnie kurtyzana? Cesarz zdobył się na rozwiązanie na owe czasy niezwykle radykalne. Uchwalił prawo De nuptiis, która pozwalała wejście w związek małżeński osobom z niższej klasy społecznej z przedstawicielem elity. Chodziło w szczególności o aktorki, których status w Bizancjum był wyjątkowo niski. Ustawa napisana z powodów całkowicie osobistych stała się początkiem ważnej zmiany: zdynamizowała życie społeczne w cesarstwie, umożliwiła bliższe kontakty pomiędzy poszczególnymi klasami. Spowodowała, że wiele kobiet trudniących się profesjami o niskim prestiżu lub wręcz objętych infamią mogło zmienić swoją sytuację poprzez korzystne małżeństwo. Ta specyficzna forma emancypacji miała pomyślny finał dla niejednej mieszkanki cesarstwa, która wcześniej z powodów ekonomicznych zmuszona była do uprawiania jednego z zawodów zaliczanych do niegodnych. Warto zresztą podkreślić, że Teodora przyczyniła się do poprawy sytuacji kobiet nie tylko poprzez swoje małżeństwo z Justynianem. Podziwiano ją za działalność filantropijną, w tym hojną pomoc materialną dla rodaczek; zakładała też domy pomocy dla pań w potrzebie.

 

W kościele św. Witalisa (San Vitale) we włoskiej Rawennie, stanowiącym arcydzieło sztuki bizantyjskiej z VI wieku, podziwiać można wspaniałe mozaiki. Dwie z nich przedstawiają jedną z najsłynniejszych par z okresu świetności cesarstwa wschodniego: Justyniana Wielkiego i jego żonę Teodorę. Justynian przedstawiony jest w towarzystwie gwardii, Teodora zaś, jak widać powyżej, w niezwykle bogatym stroju i nakryciu głowy, występuje w otoczeniu służby. Istnieje hipoteza, że Justynian nie stałby się jednym z potężniejszych bizantyjskich władców, gdyby nie jego ambitna żona...
W kościele św. Witalisa (San Vitale) we włoskiej Rawennie, stanowiącym arcydzieło sztuki bizantyjskiej z VI wieku, podziwiać można wspaniałe mozaiki. Dwie z nich przedstawiają jedną z najsłynniejszych par z okresu świetności cesarstwa wschodniego: Justyniana Wielkiego i jego żonę Teodorę. Justynian przedstawiony jest w towarzystwie gwardii, Teodora zaś, jak widać powyżej, w niezwykle bogatym stroju i nakryciu głowy, występuje w otoczeniu służby. Istnieje hipoteza, że Justynian nie stałby się jednym z potężniejszych bizantyjskich władców, gdyby nie jego ambitna żona…

Oczywiście Teodora miał również wiele negatywnych cech typowych dla ambitnych władców. Bywała bezwzględna i okrutna. Przypisuje się jej duży wkład w krwawe stłumienie jednego z największych powstań w Bizancjum, zwanego Nika. Aktywnie uczestniczyła w życiu politycznym, znana była z intryg i spisków. Wykorzystywała swoją pozycję do eliminowania politycznych przeciwników. Jednocześnie była ogromnym wsparciem dla Justyniana. Uchodzili z mężem za nierozłącznych, a Bizancjum zawdzięcza im wiele wspaniałych budowli, w tym renowację najsłynniejszej z nich, czyli kościoła Hagia Sophia. Przed zajęciem Konstantynopola przez Turków i przemianowaniem świątyni na meczet, Hagia Sophia odnowiona przez parę cesarską była jedną z najokazalszych chrześcijańskich budowli sakralnych.

Teodora zmarła w 548 roku, czyli w wieku około 48 lat. Była więc stosunkowo młoda, ale jej życie obfitujące w mniej lub bardziej dramatyczne wydarzenia, liczne zwroty akcji i nieustanne wyzwania dla nas stanowić może synonim spełnienia. Z nawiązką zrealizowała swój życiowy cel: stała się nie tylko kyrią, dominą, ale kimś znacznie więcej – augustą. Nigdy nie dowiemy się, czy Teodora odczuwała satysfakcję: nie ma żadnych dokumentów, które mogłyby to poświadczyć, jednak lektura opracowań poświęconych cesarzowej jest fascynującą podróżą przez bogate i intensywne życie.

**********

Drugą naszą bohaterkę poznajemy właściwie tylko i wyłącznie dzięki prowadzonemu przez nią pamiętnikowi. Z Teodorą bizantyjską łączy ją nie tylko niezwykłe imię. Obie panie cechowała niezwykła ambicja, inteligencja, wytrwałość w dążeniu do celu i nietuzinkowa osobowość. Teodora Krajewska z domu Kosmowska, bo o niej mowa, urodziła się w 1854 roku w Warszawie. Ukończyła z wyróżnieniem gimnazjum dla dziewcząt i po szkole zaczęła sama uczyć matematyki. W wieku 22 lat poślubiła Antoniego Krajewskiego, również nauczyciela. Państwo Krajewscy prowadzili otwarty dom, w którego progach często gościły największe znakomitości tamtej epoki. Niestety Antoni kilka lat po ślubie zmarł. Teodora została sama w wieku zaledwie 26 lat. Zamiast jednak podzielić los wielu wdów zdanych na pomoc rodziny, postanowiła zmienić swoje życie i trzy lata później, za zaoszczędzone wcześniej pieniądze, rozpoczęła studia medyczne w Genewie. Jeszcze w trakcie ich trwania została asystentką profesora Maxa Shiffa w katedrze fizjologii tamtejszego uniwersytetu. Studia ukończyła w 1892 roku, otrzymując pierwszą nagrodę za pracę dyplomową. Miała wówczas 38 lat. W tym samym roku wyjechała do Bośni w rezultacie starań o posadę rządowego lekarza w tym kraju. Niesamowita jest motywacja, którą kierowała się Teodora, przyjmując to stanowisko. Zamiast błyskotliwej kariery uniwersyteckiej wybrała trudną, wymagającą i nie najlepiej płatną pracę w nieznanym regionie Europy. Nie trzeba dodawać, że nauczyła się także języka serbsko-chorwackiego. Co skłoniło Teodorę do takiego wyboru? Bośnia jest od wieków jednym z nielicznych na naszym kontynencie krajów muzułmańskich. Jeszcze do niedawna kobiety miały tam ograniczony dostęp do opieki medycznej, ponieważ zawód lekarza wykonywali głównie mężczyźni. Bośniackie muzułmanki mogły co najwyżej pozwolić medykowi zmierzyć tętno na odsłoniętym nadgarstku; o reszcie badań nie mogło być mowy. Diagnozy wydawano na podstawie wywiadu z mężem, ojcem lub bratem chorej. Kobieta-lekarka była więc prawdziwą rewolucją w profilaktyce i opiece medycznej.  Szczególnie ważny aspekt pracy wiązał się z praktyką ginekologiczną: do momentu przyjazdu Teodory i innych nielicznych lekarek, kobiety muzułmańskie w Bośni zdane były tylko na siebie.

Bośniacka kobieta i dziewczynka, początek XX wieku, fot. Rudolf Bruner-Dvořák (1864-1921) - Scheufler Collection
Bośniacka kobieta i dziewczynka, początek XX wieku, fot. Rudolf Bruner-Dvořák (1864-1921), Scheufler Collection

Doktor Teodora Krajewska zamieszkała najpierw w Tuzli, a następnie w Sarajewie. Jej ofiarna służba w tym kraju robi wrażenie: Teodora nie ograniczała się do odbywania wizyt w  mieście. Często wyjeżdżała do chorych w miejsca trudne, źle skomunikowane z resztą kraju,  wymagające wynajęcia powozu i przedzierania się – czasem przez wiele dni – przez trudno dostępne tereny górskie. Pracując jako lekarka w Sarajewie, podjęła się dodatkowo prowadzenia zajęć z higieny w miejscowej szkole dla dziewcząt.

Jej pamiętnik jest niepowtarzalnym dokumentem epoki i miejsca, szczegółowo opisującym życie w Bośni w drugiej połowie XIX wieku. Z relacji Teodory dowiadujemy się nie tylko, jak wyglądała opieka medyczna wśród muzułmańskich kobiet, ale też jak żyły, jak spędzały czas, jak się ubierały, z czego były uszyte ich szarawary i fezy, co i jak jadły, o czym rozmawiały, jakie miały prawa i obowiązki. Teodora dostrzegała ograniczenia wynikające z wiary (zamykanie kobiet w domach, brak ruchu, słońca i światła, co fatalnie wpływało na ich zdrowie); z drugiej strony podkreśla szacunek miejscowych muzułmanów dla innych wyznań i umiejętność współżycia w kraju Bośniaków, chorwackich katolików i prawosławnych Serbów. Pamiętnik Teodory Krajewskiej to pozornie beznamiętna, choć skrupulatna kronika; prędko zauważymy jednak, że autorka pozwala sobie nierzadko na osobisty komentarz lub ocenę. O młodych Serbkach w Bośni pisze na przykład, że są żywe, śmiałe i butne, Chorwatki to grupa najbardziej zróżnicowana, o której trudno cokolwiek powiedzieć, zaś Muzułmanki to dziewczyny milczące, posłuszne i uważne. Autorka komentuje warunki życia w Bośni; w jej opisach widać smutek, zdumienie, czasem protest przeciw fundamentalizmowi religijnemu, który skazuje kobiety na utratę zdrowia, a nierzadko nawet na śmierć.

Teodora Krajewska
Teodora Krajewska

Teodora Krajewska spędziła w Bośni większość swojego dorosłego życia: do Polski wróciła dopiero w 1922 roku. Mało znana w polskim środowisku medycznym, w zaawansowanym wieku, żyła ze skromnej emerytury, a w 1935 roku zmarła. Dziś mało kto słyszał o tej niesłychanie utalentowanej, ambitnej kobiecie, która w dojrzałym wieku zdecydowała się na krok niemożliwy do zrobienia dla niejednej ze współczesnych kobiet.

 

Źródła:

Prokopiusz z Cezarei, Historia sekretna, tłum.Andrzej Konarek, Prószyński i S-ka, Warszawa, 1998

Paolo Cesaretti, Teodora, tłum. Bogumiła Bielańska, Świat książki, Warszawa, 2003

Teodora z Kosmowskich Krajewska, Pamiętnik, Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków, 1989

 

 

Posted on

Spełnienie

Spełnienie to urzeczywistnienie się marzenia, planu, zamierzeń lub odczuwanie satysfakcji z odgrywanej roli. Nie wiem, co powiedzieliby o tym uczeni w filozofii, ale wydaje mi się, że niedaleko stąd do starożytnej eudajmonii, która zresztą nie doczekała się chyba ścisłej definicji i bywała interpretowana w rozmaity sposób. Jest to wszakże stan pełnego zadowolenia i satysfakcji z własnego życia. Opiera się ona o akceptację podjętych decyzji, jak widzieli to Platon i Sokrates; równowagę cielesną i duchową, jak chcieli Arystoteles i Epikur; wreszcie spokojną zgodę na wszystkie zdarzenia zewnętrzne, opisywaną przez stoików, w tym wielkiego Marka Aureliusza.

 

Jak to zwykle bywa w kulturze Śródziemnomorza, dodatkowych elementów pozwalających lepiej zrozumieć antyczną koncepcję spełnienia dostarcza nam etymologia. Rzeczownik “eudajmonia”pochodzi od eu (dobry, dobrze) i daimon (duch, strażnik duchowy, bóstwo). Szczęście oznacza więc nie tylko satysfakcję i wewnętrzny spokój, ale wręcz zbliżenie się do stanu boskiego. Przyjmując jeszcze inny punkt widzenia, możemy interpretować je także jako radość i pomyślność osiągniętą przy błogosławieństwie sił wyższych, choćby takich, jak Tyche-Fortuna.

 

W tym miesiącu życzę Wam, by bez względu na definicję, eudajmonia stała się Waszym udziałem. W czerwcu, który od najdawniejszych czasów jest momentem szukania w sobie dziecka, dajcie się prowadzić dobrym duchom, odnajdujcie spokój i równowagę. Spełniajcie się. Do tego jesteśmy powołani.

Posted on

Delikatnie i ostrożnie. Lekarze od zabytków

Proszę nie dotykać! – te słowa dźwięczą w uszach każdemu, kto choć raz spróbował  nieco bliżej przyjrzeć się interesującemu obiektowi muzealnemu. Czujne oko opiekunów wystaw, wspierane ograniczeniami w ruchu turystycznym, nowoczesnymi maszynami utrzymującymi odpowiednią temperaturę i wilgotność powietrza, a do niedawna również nieco przykurzonymi filcowymi kapciami, mają za zadanie uchronić piękno dawnych przedmiotów przed niszczącym upływem czasu. Przedmiotów kruchych, delikatnych, wymagających specjalnej troski; często także połamanych, zniszczonych czy okrutnie doświadczonych przez historię. Dzięki ciężkiej, nierzadko karkołomnej pracy “lekarzy od zabytków”, czyli konserwatorów sztuki, zachwycają one kolejne pokolenia. Poniższe przykłady pokazują różnorodność postaw rekonstrukcyjnych, które przyjmują konserwatorzy usiłujący dotrzeć do prawdziwej esencji sztuki.

Grupa Laokoona
Grupa Laokoona


Ramię (renesansowej) niezgody

Od wczesnego renesansu artyści mierzyli się z antycznymi mistrzami, naśladowali ich dzieła, nawiązywali do nich, ale zwykle nie ingerowali w ich substancję. Przykładem jest tu historia Grupy Laokoona, greckiej marmurowej rzeźby, odkrytej przypadkowo w 1506 roku podczas prac budowlanych na rzymskim Eskwilinie. Jej stan techniczny pozostawiał wiele do życzenia – brakowało m.in. prawego ramienia Laokoona oraz fragmentów węża; ponadto postać młodego mężczyzny z prawej strony została odłączona od pozostałych figur.

Artyści i teoretycy sztuki długo rozprawiali nad interpretacją zagubionych części. Michał Anioł zasugerował, że brakujące prawe ramię było oryginalnie odgięte do tyłu; inni twórcy uważali natomiast, że bardziej właściwe byłoby pokazanie prawej ręki wyciągniętej w heroicznym geście. Za sugestią Giorgia Vasariego, około 1510 roku Donato Bramante, nazywany „papieżem architektów”, ogłosił nieformalny konkurs na wykonanie repliki kontrowersyjnego ramienia, które następnie miało zostać ocenione przez Rafaela. Konkurs wygrał Jacopo Sansovino, jednak jego praca została użyta jedynie w kopii rzeźby. Oryginał uzyskał brakujące części dopiero w 1532 roku, kiedy to uczeń Michała Anioła, Giovanni Antonio Montorsoli, uzupełnił go wedle swojej wersji projektu, przy okazji naruszając konstrukcję i przesuwając postaci. W latach 1725–27 Agostino Cornacchini dodał fragment ramienia młodszego syna Laokoona. Ostateczne uporządkowanie grupy postaci nastąpiło dopiero w 1816 roku dzięki Antoniu Canovie.

Dziewięćdziesiąt lat później, w 1906 roku, dotychczasowy stan wiedzy na temat rzeźby wywrócony został do góry nogami za sprawą czeskiego archeologa Ludwiga Pollaka, piastującego stanowisko dyrektora rzymskiego Museo di Scultura Antica Giovanni Barracco. Badacz odnalazł oryginalne marmurowe ramię Laokoona na jednym z placów budowy z pobliżu pierwotnego miejsca odkrycia rzeźby. Zauważając stylistyczne podobieństwo do pozostałych fragmentów, przedstawił swoje badania ówczesnym opiekunom posągu. Ci jednak zdecydowali o rozebraniu i ponownym złożeniu pomnika, już z oryginalnym elementem odnalezionym przez Pollaka, dopiero pod koniec lat ’50. Odrestaurowane wcześniej części zostały usunięte, co stwierdzić możemy podczas osobistej wizyty w Muzeach Watykańskich.

 

Krucyfiks Cimabuego
Krucyfiks Cimabuego


Ocalone z florenckiego potopu

Oprócz zniszczeń związanych z brakiem należytej troski o dobro kulturowe, konserwatorzy  często zmagają się także z okaleczeniami piękna dokonanymi przez Matkę Naturę – tak, jak na przykład miało to miejsce ponad 50 lat temu po wylewie rzeki Arno. W nocy z 3 na 4 listopada 1966 roku Florencja doświadczyła jednej z największych klęsk żywiołowych dla śródziemnomorskiego dziedzictwa kulturowego. Gwałtowna powódź spowodowała ogromne zniszczenia licznych zabytków, w szczególności przedmiotów, które znajdowały się w zatapianych magazynach muzealnych i zabytkowych świątyniach. I choć cofnięcie wody nastąpiło po ok. dziesięciu godzinach, to wiele dzieł sztuki tkwiło w błocie z naniesionego mułu rzecznego, wymagając natychmiastowego ratunku. Konserwatorzy, przy wsparciu licznych wolontariuszy nazwanych przed mieszkańców miasta „aniołami od błota” (angeli del fango), rozpoczęli niełatwe zadanie wydobywania zabytków spod grzęzawiska wraz z poszukiwaniami odpadłych części. Szczególną troskę okazywano obrazom – po ich oczyszczeniu i osuszeniu, powierzchnię pokrywano specjalną japońską bibułką, która wstępnie chroniła przed odpadaniem niekiedy całkowicie rozmiękczonej zaprawy od właściwego malowidła. Aby ułatwić odparowanie nadmiaru wilgoci, w oranżerii Giardino di Boboli urządzono „szpital dla obrazów”, w którym setki poukładanych płasko malowideł tablicowych mogły bez pośpiechu wracać do stanu pierwotnego. Umieszczone tam specjalne instalacje i namioty z folii zapewniały utrzymanie podwyższonej wilgotności, spowalniającej wysychanie podłoży, tym samym eliminując skurcz i destrukcję warstw malarskich. Niestety, wilgotne powietrze sprzyjało jednocześnie rozwojowi pleśni, którą trzeba było usuwać nystatyną, czyli stosowanym w medycynie antybiotykiem niszczącym błonę komórkową grzyba. Dzięki międzynarodowej pomocy przy dostarczaniu potrzebnych materiałów i sprzętu, a przede wszystkim dzięki budowie nowego laboratorium w Fortezza da Basso, trwająca kilka lat akcja ratunkowa zakończyła się sukcesem – z małymi, ale niezwykle bolesnymi wyjątkami. Za największą, zarówno artystyczną, jak i duchową stratę uznano średniowieczne arcydzieło: krucyfiks Cimabuego z Santa Croce, który w wyniku powodzi stracił aż 60% polichromii. Tragiczne dla warstw malarskich okazało się zaplamienie mieszaniną ropy i mazutu (podstawowego paliwa opałowego, gromadzonego w dużych ilościach na terenie miasta), które wypłynęły na powierzchnię wody podczas wylewu rzeki. Ta tłusta substancja tworzyła niezmywalny ślad na powierzchni drewnianej ramy, która pęczniała nasiąknięta wodą, łamiąc w wielu miejscach lakier. Konserwatorzy spędzili 10 lat na ratowaniu dzieła, pracując skrupulatnie niczym mnisi przy przepisywaniu świętych ksiąg. Maleńkie fragmenty oderwanej farby odławiali szczypcami, brodząc w pozostawionym po powodzi szlamie, a osłabioną ramę oddzielili od zaprawy i płótna, stwarzając odpowiednie warunki do zachowania oryginalnej formy. Każda czynność odbywała się przy pomocy modelowania komputerowego, które w precyzyjny sposób uzupełniało braki w strukturze krzyża. Odrestaurowanie dzieła poruszyło świat nauki, wywołując międzynarodową dyskusję na temat ingerencji współczesnych technik renowacyjnych w zabytkową tkankę. Czy arcydzieło nowoczesnej nauki ma jeszcze coś wspólnego z oryginalną pracą Cimabuego?

 

Ostatnia wieczerza
Ostatnia wieczerza


Niekończąca się historia Ostatniej wieczerzy

Czasami prace konserwacyjne trwają pięciokrotnie dłużej, niż samo wykonanie dzieła sztuki, co doskonale prezentuje przykład najbardziej problematycznego malowidłaLeonarda da Vinci. Tragedia Ostatniej Wieczerzy spowodowana została przez nieodpowiedni wybór techniki. Leonardo do namalowania pracy wybrał metodę tłustej tempery jajowej, która nie nadawała się do malarstwa ściennego, w czym nie pomagała powolność okraszona częstymi  przerwami i ciągłymi poprawkami, zajmującymi łącznie trzy lata. Choć malowidło zaraz po ukończeniu w 1497 roku zrobiło ogromne wrażenie na ówczesnych krytykach (Giovanni Battista Armenini określił je jako „wielki cud”), to tuż przed 1517 rokiem fresk był już w tak złym stanie technicznym, że zaczął oddzielać się od podłoża, z którym nie był organicznie związany. Kolejne wieki również nie obchodziły się łagodnie z arcydziełem: mechaniczne uszkodzenia spowodowane urządzeniem w refektarzu na przełomie XVIII i XIX wieku składu siana, wreszcie nieudolne, wielokrotne zabiegi konserwatorskie spowodowały, że malowidło Leonarda stało się cieniem tego, czym było pierwotnie. Gdy w 1904 roku podjęto decyzję o kolejnej konserwacji, skonfrontowano dwie odmienne postawy dotyczące zabytku: tradycyjną, opierającą się na rzemiośle, oraz naukową, wykorzystującą najnowsze osiągnięcia w dziedzinie chemii i techniki. Samo przygotowanie raportu i programu prac konserwatorskich, którymi kierował Włoch Luigi Cavenaghi, trwało trzy lata. Po uzyskaniu wszystkich niezbędnych dokumentów rozpoczęto usunięcie warstw klejów, położonych podczas wcześniejszych restauracji; następnie utrwalono warstwę malarską, a wreszcie zintegrowano ubytki akwarelą, co pozwoliło zahamować dalszą dewastację obiektu. Na szczęście dziś, pomimo zniszczeń i kolejnych przemalowywań, mimo zatarcia konturów i zszarzenia, Ostatnia Wieczerza ciągle wywiera niezwykłe wrażenie na każdym, kto widział ją w oryginale.

 

Dama z gronostajem
Dama z gronostajem


Dama spowita w czerń, czyli tajemnica Damy z gronostajem

Czas nie jest sprzymierzeńcem dzieł sztuki: niesie ryzyko pogarszania się stanu technicznego, i, co za tym idzie, osłabiania wyrazu artystycznego. Aby stawić czoło temu procesowi, od wieków działali artyści zajmujący się odświeżaniem czy restaurowaniem dzieł swych poprzedników. Ich aktywność uważana była zawsze za twórczą – restaurację prowadzono bowiem w duchu epoki, co nierzadko oznaczało częściowe, a nawet całkowite przemalowanie obrazów. Tak właśnie potraktowano m.in. kolejne ważne dzieło mistrza z Vinci, nasze dobro narodowe – Damę z gronostajem. Już na pierwszy rzut okaz widać, że czarne tło namalował niezbyt wytrawny malarz. Choć starał się nie naruszać zarysu postaci, to niestety zabrakło mu ku temu zdolności. W niektórych partiach farba zachodzi na ramię modelki; w innych miejscach widoczne są fragmenty oryginalnego tła. Na ogół przyjmuje się, że tego swoistego barbarzyństwa dokonano po roku 1800, gdy obraz znajdował się już w posiadaniu Czartoryskich. Istnieją przypuszczenia, że zamalowanie związane było z odłamaniem, a następnie doklejeniem – w dość prymitywny sposób – lewego górnego narożnika (na którym do dziś widnieje błędnie zapisana formuła: „LA BELLE FERONIERE LEONARD D’AWINCI”). Jest także możliwe, że widoczne zmiany spowodowane zostały przez chemiczną dewaluację użytych przez Leonarda farb i spoiw (jak w przypadku Ostatniej Wieczerzy), co z czasem przyniosło dosyć przykry efekt w postaci plam i nieestetycznych zacieków. Niewykluczone również, że oryginalne tło mogło wydawać się właścicielom obrazu mało atrakcyjne i, co nie było rzadkością na początku XIX wieku, nie pasowało pod względem estetycznym do reszty posiadanych obiektów; czerń przydała obrazowi „prymitywnego”, a więc archaicznego i bardziej tajemniczego wyglądu. Współczesna technologia umożliwia bezpieczne usunięcie przemalowań, jednak czy jesteśmy gotowi na całkowitą zmianę estetyki, do której przywykliśmy?

Ecce homo po renowacji nazywany Jezusem-jeżem
Ecce homo po renowacji nazywany Jezusem-jeżem, fot. cea+ / Flickr, CC BY 2.0


Współczesna gwiazda konserwacji: Cecilia Gimenez

Powrót do dawnej estetyki na pewno nie zaszkodzi dwóm hiszpańskim konserwacjom, które od kilku lat rozpalają zmysły internautów z całego świata. Obraz Ecce Homo z Sanktuarium Łaski w hiszpańskiej Borji, odnowiony w sierpniu 2012 roku przez 80-letnią artystkę-amatorkę, Cecilię Gimenez, dzisiaj uzyskał status niemal kultowy. I choć według pewnego korespondenta BBC rezultat przypomina  „naszkicowaną kredkami bardzo włochatą małpę w źle skrojonej tunice”, to dziś stanowi prawdziwą lokalną atrakcję turystyczną. Od czasów słynnej renowacji obrazu, który wcześniej nie cieszył się wysoką wartością artystyczną, liczba turystów odwiedzających niewielkie miasteczko niedaleko Saragossy sięga 160 tysięcy rocznie. Co więcej, ponad 20 tysięcy osób zgłosiło swoje uwielbienie dla pracy Gimenez dzięki podpisaniu cyfrowej petycji, w której stwierdza się, że fresk jest „inteligentnym odbiciem sytuacji politycznych i społecznych naszych czasów”. Setki tysięcy sprzedanych koszulek i innych gadżetów z reprodukcją pracy Gimenez wystarczyły, żeby wyciągnąć  miasteczko z kryzysu  gospodarczego. Opłaty, które kościół pobiera za zwiedzanie i oglądanie fresku, przeznaczane są na finansowanie domu opieki i innych organizacji charytatywnych, w tym fundacji zajmującej się leczeniem atrofii mięśni – choroby syna autorki słynnej renowacji.

Czy zeszłoroczna konserwacja 500-letniej rzeźby św. Jerzego na koniu, pochodzącej z kościoła w północnohiszpańskiej miejscowości Estella, również uzyska status ikony popkultury? Tym razem pracy podjęła się tamtejsza nauczycielka plastyki, obdarzając świętego obliczem przypominającym twarze bohaterów kreskówek… Cóż, zobaczymy!

 

Posted on

Łagodność greckich świątyń

Gdyby ktoś chciał określić płeć dwóch najbardziej znanych starożytnych państw, Grecji i Rzymu, niechybnie doszedłby do wniosku, że Grecja jest bez wątpienia kobietą, podczas gdy Rzym prezentuje się po męsku. O Grecji bezwiednie myślimy jako o „niej”, podczas gdy na Rzym mówimy „on”, choć w innych językach „Roma” jest rodzaju żeńskiego. Co takiego decyduje o kobiecości lub męskości tych dwóch państw, w których przecież warunki społeczne były podobne i w których bynajmniej nie dominowały kobiety?

Otóż kryterium to stanowi łagodność, która w Grecji widoczna jest niemal na każdym kroku, a której brakuje Rzymowi.

Łagodność wpisana jest w grecki krajobraz. Stanowi o niej harmonijne połączenie lazurowego morza i lądu, pełne malowniczych zatoczek. Łagodność kryje się w miękko zarysowanych górskich szczytach, które nie odstraszają swoją wyniosłością ani potęgą, ale delikatnymi łukami wznoszą się ku niebu. Łagodność grecka to rozkołysane gaje oliwne, to szumiące delikatnie morskie fale, wreszcie urzekający spokój Cyklad, które bogowie w chwili zadowolenia porozrzucali po Morzu Egejskim, by stanowiły pomost między Europą i Azją. Łagodność kryje się w stadach owiec i kóz pasących się na polach, obłokach sunących powoli na błękitnym niebie.

Jednak to nie wszystko. Grecka łagodność kryje się w jej świątyniach, wzniesionych w szczególnym, kobiecym stylu. W stylu jońskim.

Grecki krajobraz pełen jest łagodności
Grecki krajobraz pełen jest łagodności


O sztuce greckiej słów kilka

Sztuka grecka stanowi pojęcie bardzo szerokie – obejmuje nie tylko architekturę, malarstwo czy rzeźbę, ale również literaturę, choć najczęściej wymienia się pod tym hasłem tylko trzy pierwsze elementy. Jej początki sięgają de facto pierwszych lat istnienia Hellady, jednak zwyczajową datą graniczną jest tu rok 1200, czyli okres po upadku kultury mykeńskiej. Jej koniec, a przynajmniej koniec klasycznej sztuki greckiej, przypada na I wiek p.n.e,, kiedy Hellada dostała się pod panowanie rzymskie. Co ciekawe, sztuka ta rozwijała się przez niemal półtora tysiąclecia bez względu na to, jakie mocarstwo chwilowo dzierżyło w swoich rękach stery rządów w greckich polis; bez względu na liczne wojny toczone bezustannie przez poszczególne kraje i bez względu na zagrożenie perskie. Co więcej, bezustannie ewoluowała. Chcąc zastosować fachową terminologię, możemy wyróżnić trzy podstawowe okresy rozwoju greckiej sztuki: archaiczny, trwający mniej więcej od roku 1200 do 480 p.n.e., klasyczny, znacznie krótszy, który trwał od roku 480 do 323 p.n.e, i wreszcie hellenistyczny, trwający w roku 323 do ok. 30 p.n.e. Cezurami owych okresów były ważne wydarzenia historyczne – i tak na przykład rok 480 p.n.e. to data zniszczenia Aten w wojnach perskich oraz bitwy pod Salaminą; rok 323 p.n.e. to data śmierci Aleksandra Wielkiego, a ostatnia, rok 30 p.n.e., to rok śmierci Kleopatry, ostatniej władczyni Egiptu. W tym roku wszystko, co nosiło w sobie grecki pierwiastek, dostało się w ręce Rzymian za sprawą Oktawiana Augusta.

Dorycka świątynia w Paestum
Dorycka świątynia Posejdona w Paestum


Trzy porządki architektoniczne

Hellada miała doprawdy wiele szczęścia, że zamieszkiwała ją ludność obdarzona nie tylko wybitnymi umysłami i wolnym duchem, ale również zamiłowaniem do wszelkiego rodzaju sztuki, w tym do architektury. Pozwalając sobie na odrobinę uszczypliwości, można stwierdzić, że mieli na to czas, gdyż wszelkie obowiązki domowe wykonywali za nich niewolnicy i… kobiety. Ponieważ był to naród obdarzony niezwykłym wyczuciem piękna i zmysłem twórczym, nie brakowało w nim wybitnych jednostek, które za cel swego istnienia uważały wzniesienie konstrukcji jak najdoskonalszej. Ostatecznie doszło w Helladzie do wykształcenia trzech porządków, które są nam, współczesnym, dobrze znane – choćby z wakacji w Grecji czy innego śródziemnomorskiego kraju.

Do upadku kultury mykeńskiej przyczynili się Dorowie, półdzicy najeźdźcy z północy, którzy przynieśli Grecji w darze cztery „wieki ciemne” oraz styl architektoniczny zwany stylem doryckim. Bez ogródek można powiedzieć, że nie należał do najpiękniejszych, za to na pewno do praktycznych, co stwierdzimy, podziwiając choćby Partenon czy świątynię Posejdona we włoskim Paestum. Styl ten, nie bez powodu nazywany męskim, charakteryzował się ciężkimi proporcjami, monumentalnością i surowością. Jego najbardziej charakterystyczny element stanowiły kolumny – grube w stosunku do wysokości i odległości między nimi.

Łagodny styl kobiecy, który przestudiować można na przykładzie Erechtejonu, reprezentowany jest przez porządek joński. Jego nazwa wywodzi się z miejsca, w którym się narodził – Jonii w Azji Mniejszej, zamieszkiwanej przez grecką ludność. Cechuje go lekkość, smukłość proporcji i ozdobność. Kolumny jońskie są smuklejsze od doryckich, dlatego stosuje się ich więcej. Charakterystycznym elementem tego harmonijnego stylu jest głowica kolumny posiadająca woluty, które przypominają ślimaka lub zwinięte baranie rogi. Porządek joński największą popularnością cieszył się w okresie hellenistycznym, a swoim zasięgiem obejmował nie tylko Helladę, ale również Wielką Grecję (czyli południową Italię) oraz wybrzeża Azji Mniejszej.

Najmłodszy z porządków architektonicznych to porządek koryncki. Narodził się on na przełomie wieków V i IV p.n.e., a charakteryzuje się głowicą o kształcie kosza zwieńczonego akantem. Triumfy święcił za panowania rzymskiego, gdyż niebywale przypadł go gustu mieszkańcom Wiecznego Miasta. W architekturze określa się go stylem dziewczęcym i faktycznie może przywodzić na myśl takie skojarzenia.

Spośród tych trzech porządków największą łagodnością i miękkością linii odznacza się porządek joński, podobnie jak świątynie w nim wzniesione. Za najsłynniejszą z nich uznaje się zaś znajdujący się na akropolskim wzgórzu Erechtejon, który, na szczęście, zachował się w większości do dziś.

Erechtejon
Erechtejon


Pod łagodnym spojrzeniem Kariatyd

Erechtejon stanowi architektoniczny cud uważany za szczytowe osiągnięcie stylu jońskiego. Wzniesiony został jako jedna z pierwszych budowli na Akropolu ku czci ateńskiego władcy Erechteusza, jednak uległ całkowitemu zniszczeniu w czasie wojen perskich (w 480 p.n.e. Persowie spalili miasto). Jego odbudowa miała miejsce w latach 421–406 p.n.e., czyli w czasie wojny peloponeskiej.

Świątynia ze względu na ukształtowanie terenu posiada cztery poziomy. Zbudowana została z trzech złączonych ze sobą brył na planie prostokąta. Do każdej bryły prowadziło osobne wejście. Główny budynek stanowiła środkowa świątynia z fasadą zwróconą na wschód, przed którą umieszczono sześć jońskich kolumn. Od strony północnej natomiast znajdował się duży portyk otoczony jońską kolumnadą.

Jednak to nie główne bryły stanowią o wspaniałości tej niewielkiej przecież świątyni, ale całkowicie nowoczesne i niespotykane jak na owe czasy rozwiązanie, którym jest budzący do dziś podziw portyk południowy, zwany „gankiem Kor”. Portyk ten jest całkowicie niedostępny zarówno z zewnątrz, jak i z wewnątrz świątyni, a jego zadaszenie oparte jest na sześciu kariatydach, czyli kolumnach-kobietach dźwigających na głowach elementy architektoniczne. Kariatydy stanowiły bardzo charakterystyczny element stylu jońskiego, podobnie jak ich męskie odpowiedniki – Atlanty (Atlasy). Kariatydy nadają portykowi wrażenia lekkości i gracji; emanują łagodnością i kobiecym wdziękiem. Niestety nam, współczesnym, świątynia ukazuje się w kolorach niezbyt efektownych, jednak za czasów Peryklesa Erechtejon ozdobiony był ciągłym fryzem wykonanym z sinoniebieskiego kamienia eleuzyjskiego, stanowiącego tło, podczas gdy postacie na nim przedstawione wykuto w żółtawym marmurze pentelickim, co dawało niesamowity efekt.

Obecnie oryginały znajdują się w muzeum pod akropolskim wzgórzem, natomiast strop portyku w Erechtejonie wspierają ich wierne kopie. Obok sześciu milczących, wyniosłych kobiet, pochylających łagodnie głowy pod ciężarem na nich spoczywającym, nie sposób przejść obojętnie. Ich spojrzenia pełne są melancholii i smutku, jakby z tęsknoty za pięknem starożytnego świata, który już przeminął.

Fot. MollySVH / Flickr, CC BY 2.0
Nazwa „Kariatyda” wywodzi się greckiego karyatides czyli „dziewczyny ze wsi Karyai” (kobiety sprzedane w niewolę po zburzeniu sprzyjającej Persom wsi Karyai). Były one zmuszane do ciężkiej pracy. Odmianą kariatydy jest kanefora – podpora w kształcie kobiety niosącej na głowie kosz z kwiatami lub owocami. Legenda głosiła, że kobiety sprzeciwiając się bogom za karę zostały zamienione w kolumny towarzyszące podporze budowli. Fot. MollySVH / Flickr, CC BY 2.0


Przybytek Nike

Wchodząc na świątynne wzgórze Akropolu, zauważamy od razu tę niewielką świątynię, stanowiącą prawdziwą perełkę wśród ateńskich zabytków. Oficjalnie wzniesiona została w V wieku p.n.e, jednak jej historia sięga okresu archaicznego – już wówczas na jej obecnym miejscu znajdował się inny przybytek. W czasach kultury mykeńskiej był to monumentalny bastion, a w czasach Pizystrata (VI w. p.n.e.) oddawano w tym miejscu cześć Atenie Zwycięskiej. Gdy w 480 roku p.n.e. Persowie spalili Ateny (największej szkody doznał właśnie Akropol), świątynia uległa całkowitemu zniszczeniu. Odbudowa rozpoczęła się w roku 478 p.n.e., jednak szybko musiano jej zaprzestać, bowiem w pierwszej kolejności należało zrekonstruować Propyleje i Partenon. Co ciekawe, pierwotnie ta niewielka świątynia znajdowała się znacznie wyżej, jednak podczas rekonstrukcji w roku 445 p.n.e. postanowiono obniżyć taras do poziomu Propylejów – i tak już zostało. Dziś przybytek Nike wita nas jako pierwszy podczas zdobywania Propylejów i, w porównaniu do monumentalnych obiektów akropolskich, wzbudza zachwyt swoją filigranowością. Budowę świątyni oficjalnie zakończono w roku 421 p.n.e., jednak prace trwały jeszcze osiem lat. Bardzo znamienny jest fakt, że budowa przebiegała podczas wojny peloponeskiej – konfliktu, który położył kres demokracji ateńskiej i jej hegemonii wśród państw Hellady.

Mało kto wie, że świątynia Nike nie była bynajmniej dedykowana bogini o tym imieniu, ale Atenie. Tak się bowiem składa, że samo imię „Nike” (zwycięska) stanowiło pierwotnie przydomek wojowniczej bogini-dziewicy. Kult Ateny bezsprzecznie związany był z Akropolem od najdawniejszych czasów, toteż nic dziwnego, że wzniesiono jej tam najwięcej świątyń. Dopiero później posąg znajdujący się wewnątrz przybytku zyskał miano „Nike Apteros”, czyli „Nike Bezskrzydłej”. Faktycznie, w greckiej mitologii obie boginie funkcjonowały oddzielnie, przy czym rzymskim odpowiednikiem Ateny była Minerwa, natomiast Nike czczona była przez Rzymian jako Wiktoria.

Budowla wzniesiona została z marmuru pentelickiego, co nadawało jej pełen łagodności charakter. Wejście na taras świątyni stanowiły małe boczne schody po prawej stronie Propylejów. To rozwiązanie architektoniczne budzi podziw do dziś. Główną ozdobę świątyni, decydującą o jej pełnym gracji wizerunku, stanowiły cztery kolumny jońskie umieszczone z przodu i cztery z tyłu. Dziś budowla nadal wprawia w zachwyt kolejne rzesze turystów, a jej usytuowanie daje możliwość przystanięcia na chwilę w drodze na szczyt i nacieszenia oczu niepowtarzalnym wdziękiem.

Świątynia Nike
Świątynia Nike została całkowicie rozebrana w wieku XVIII w., z powodu budowy przez Turków bastionu na Akropolu. Odbudowano ją w 1835 r. przy użyciu oryginalnych elementów i materiałów. W latach 1936–1940 dokonano gruntownej naprawy fundamentów, przy okazji ponownie rozbierając i, dokładniej niż poprzednio, rekonstruując samą świątynię. Fo. Jebulon / Wikimedia, CC0 1.0

 

Świątynie wznoszone w łagodnym stylu jońskim powstawały nie tylko w Helladzie, ale również na wyspach, w Azji Mniejszej oraz na terenach skolonizowanych przez Greków. Warto wymienić choćby świątynię Artemidy w Efezie, z której do dziś zachowały się niewielkie fragmenty, w tym część kolumny, Herajon na wyspie Samos czy słynny Ołtarz Pergamoński, którego rekonstrukcję można podziwiać w Muzeum Pergamońskim w Berlinie. Wszystkie te budowle odznaczały się tym samym łagodnym pięknem. Do naszych czasów zachowało się niewiele z nich – można więc jedynie wyobrażać sobie, jak harmonijnie wtapiały się w grecki krajobraz. To, co przetrwało lub zostało zrekonstruowane, zachwyca swym kunsztem, prostotą połączoną z elegancją, prawdziwie cudownym tchnieniem starożytności.

 

Zdjecie główne (Kariatydy Erechtejonu): lensnmatter / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Pracowity żywot anioła

Nieoceniony Władysław Kopaliński w swym znakomitym Słowniku mitów i tradycji kultury podaje taką oto definicję anioła:

ANIOŁ – w religiach Wschodu – istota niematerialna, pośrednicząca między bóstwem a ludźmi, wysłannik boga w mazdaizmie, judaizmie, chrześcijaństwie i islamie; z gr. Ángelos „poseł, wysłannik, zwiastun; Hermes, poseł bogów Olimpu”. Dalej autor podaje rozmaite odsyłacze do cherubinów, serafinów, walki Jakuba z aniołem etc.

Anioły Botticellego
Anioły Botticellego

Trzeba jednak zauważyć, że choć bezcielesne, to zostały anioły zagonione do ciężkiej pracy. Liczne dzieła sztuki przedstawiają je spełniające rozmaite funkcje i zadania – niektóre lżejsze, inne dość wyczerpujące i bardzo odpowiedzialne.

Zacznijmy od prac stosunkowo lekkich fizycznie, za to wymagających indywidualnych zdolności, a mianowicie – od muzykowania. Anioły śpiewają, tańczą, grają na instrumentach. Chóralnie, zbiorowo i w pojedynkę. Na złotym tle, w plenerze i w mistycznych kłębach chmur. Zabawiają nowonarodzone Dzieciątko, „robią tło” tronującej Marii, objawiają się świętym. Gdyby nie artystyczny i twórczy wydźwięk tej pracy, można by uznać ją za wyczerpującą. Wiszenie w chmurze i jednoczesne przygrywanie na violi da gamba to nie jest lekki chleb, nawet dla anioła.

Anioły Gozzolego
Anioły Gozzolego

Anioły tańczą, unosząc się w powietrzu, lekko i z gracją, ale niekiedy zmuszane są do udowadniania tez uczonych teologów i tłoczą się na czubku szpilki. Możemy sobie wyobrazić, jak niewygodne musi być wykonywanie pewnych ruchów, jeśli co chwilę anielski łokieć ląduje pod żebrem, a nieziemska stopa depcze po palcach.

Tańczące anioły Fra Angelica
Tańczące anioły Fra Angelica

 

Z prac o bardziej przyziemnym (?) charakterze – aniołowie strzegą, a czasem, niestety, zmuszone są wyganiać niepożądanych gości z różnych miejsc. Do dyspozycji mają imponujące skrzydła i ogniste miecze, a niekiedy także odpowiednią budowę swego niematerialnego ciała. Głowę mają ludzką, ale reszta jest albo lwia, albo bycza, poza skrzydłami, które są, hmmm, po prostu anielskie. Taką postać przyjmują cherubiny, które cieszą się babilońskim lub starohebrajskim rodowodem. Imponujące przykłady wizerunków owych strażników podziwiać możemy w British Museum w Londynie i w MET w Nowym Jorku. W sztuce zachodniej operatora ognistego miecza przedstawia się najczęściej w momencie wygnania Adama i Ewy z Raju. To chyba zresztą jeden z najsmutniejszych obowiązków, jaki musiał ów anioł wykonać.

Wygnanie z raju Michała Anioła
Wygnanie z raju Michała Anioła

Strażnikiem i opiekunem indywidualnym, można powiedzieć „bodyguardem”, jest anioł stróż, którego posiada każdy z nas. Stara się on uchronić swego podopiecznego przed co większymi tarapatami; trzeba jednak pamiętać, że siła wolnej woli zwycięży nawet anielskiego stróża! Utożsamia się go często z sumieniem i zdrowym rozsądkiem – niedocenionym duetem przymiotów ludzkiego charakteru.

Świetną fuchę mają serafiny – sześcioskrzydłe istoty cieszące się w anielskim gronie największym prestiżem. Jedną parą skrzydeł zasłaniając twarz, drugą parą – stopy, unoszą się na trzeciej parze skrzydeł wokół tronu Boga i śpiewają ku Jego chwale. Bliżej tronu, bliżej łask, jak mawia dawne porzekadło… I w istocie, serafiny nie zajmują się niczym więcej, jak wychwalaniem – jest to jednak funkcja w hierarchii niebieskiej niezbędna i ktoś musi ją pełnić.

 

Wspaniałe mozaiki z baptysterium we Florencji przedstawiają serafinów przy pracy.
Wspaniałe mozaiki z baptysterium we Florencji przedstawiają serafinów przy pracy

 

Omawiając skład anielskiej braci, wspomnieć musimy także o prawdziwych bossach tej korporacji – archaniołowie zajmują się bowiem sprawami najwyższej wagi. To już nie tańce, śpiewy czy nawet wychwalanie Najwyższego (tak, ja też mam skojarzenia z ziemską rzeczywistością biurową!). Na archaniołach ciąży wielka odpowiedzialność – być może dlatego ich imiona są powszechnie znane. Poza jednym, czci się ich przy tym jako świętych.

Archanioł Michał („Któż, jeśli nie Bóg”) – główny przeciwnik Szatana, wojownik i ważący dobre uczynki; ma wielki wpływ na to, kto pośpiewa w towarzystwie anielskiego chóru, a kogo dosięgnie wieczne potępienie. Typ raczej posępny, wiecznie zapracowany. Najbliższy przyboczny Najwyższego, surowy, nieubłagany i bezwzględny. Chętnie posługuje się mieczem i włócznią.

Archanioł Michał na fresku Bronzina
Archanioł Michał na fresku Bronzina

Archanioł Rafał („Bóg uleczył”) – uzdrowiciel ciał i dusz. W imieniu Najwyższego dociera wszędzie tam, gdzie konieczne jest zdjęcie łusek z oczu (dosłownie i w przenośni). Ochrania w podróży, prowadzi przez bezdroża, rozwiązuje problemy. Do rany przyłóż! Potrzebujących pomocy jest wielu, zatem Rafał to anioł bardzo zajęty.

Archanioł Rafał widziany przez Bartolomé Estebana Murilla
Archanioł Rafał widziany przez Bartolomé Estebana Murilla

Archanioł Gabriel („Bóg jest moją siłą”) – herold, anioł objawień, rzecznik prasowy. Tłumaczy sens wizji i proroctw, dyktuje księgi, obwieszcza Narodziny. Towarzyszył Danielowi, zwiastował narodziny Jana Chrzciciela i Chrystusa, dyktował Pięcioksiąg Mojżeszowi i Koran Mahometowi. Jest Bożym posłańcem i głosicielem Jego woli. Co powie Gabriel, tak musi się stać, bo taka jest wola Najwyższego.

Archanioł Gabriel José Camaróna Bononata
Archanioł Gabriel José Camaróna Bononata

Archanioł Uriel („ogień Boży”) – typ problematyczny, choćby dlatego, że w VIII wieku papież Zachariasz zakazał oddawania czci i celebrowania dnia świątecznego jemu poświęconego. Jest archaniołem zbawienia, aniołem boskiej obecności, strażnikiem Piekła. To Uriel był podmuchem wiatru, który załomotał w drzwi niewolników żydowskich w  Egipcie, sprawdzając, czy wypełnili polecenie i oznaczyli odrzwia krwią baranka, by uchronić wszystko, co żywe.

Archanioł Uriel (z prawej) oraz Madonna wśród skał Leonarda Da Vinci
Archanioł Uriel (z prawej) oraz Madonna wśród skał Leonarda Da Vinci

Według rozmaitych tradycji – hebrajskich, gnostyckich, chrześcijańskich z różnych epok, archaniołów było więcej – siedmiu lub nawet dziesięciu. Nie będziemy ich wszystkich wymieniać i analizować, prawdą jest jednak, że wszyscy mieli i mają niebagatelne znaczenie w niebiańskim przedsięwzięciu, z głoszeniem końca świata i Sądu Ostatecznego włącznie. W tak zwanym międzyczasie koronują, wręczają palmy męczeństwa, unoszą do nieba, podtrzymują gwiaździste tkaniny symbolizujące sklepienie niebieskie. Dmą w trąby, ukazują się we śnie i prostują ludzkie ścieżki. Służą i chronią, żywią i bronią.

 

Pobieżny przegląd niebiańskich powinności pokazuje, że bycie aniołem to nie bułka z masłem. Czyżby dlatego poniektórzy zbuntowali się przeciwko tej nieziemskiej harówce?