Posted on

Acca Kappa Vaniglia e fior di mandorlo. O łagodnym kwiecie migdałowca

Śliwa migdał (Prunus dulcis), bo tak brzmi właściwa polska nazwa rośliny, pochodzi z Azji Mniejszej, a więc śródziemnomorskich terenów Izraela, Libanu, Turcji. Nieodłącznie wiąże się też z krajobrazem Afryki Północnej i południowej części Europy – Hiszpanii, Serbii, Włoch. Niezwykle popularna jest w Chorwacji, szczególnie w regionie Dalmacji. Doskonale – bo od przeszło 10.000 lat! – znają ją także Grecy. Pestki dzikich migdałów znaleziono podczas wykopalisk datowanych na 8 tys. lat p.n.e. Nic dziwnego, że starożytni Rzymianie nazywali migdały orzechami…  greckimi. Dziś w całym basenie Morza Śródziemnego najważniejszym ośrodkiem uprawy migdałowca jest hiszpańska wyspa Majorka, która w produkcji migdałów ustępuje tylko światowemu liderowi – Kalifornii. Rosną tu obie odmiany migdałowca – słodka (z której owoców powstaje np. pyszny marcepan i doskonały hiszpański napój horchata de almendra) i gorzka (ważna dla przemysłu kosmetycznego, kochającego łagodny dla skóry olejek migdałowy). Również w Hiszpanii celebruje się najważniejsze migdałowe święto – tzw. La entrada de la Flor obchodzone 1 lutego w Torrent pod Walencją. Korzenie festiwalu sięgają XVII wieku; do dziś cała lokalna społeczność cieszy się z ofiarowania pierwszej kwitnącej gałązki migdałowca Najświętszej Panience.

Słodki zapach kwiatów migdałowca zachwyca nie tylko zmysły – przywodzi także na myśl skojarzenia kulturowe. Najwięcej jest oczywiście tych biblijnych – migdały pojawiają się wielokrotnie chociażby w Księdze Wyjścia. W Księdze Jeremiasza migdałowiec określa się mianem drzewa czuwającego ze względu na jego kwitnienie przed wszystkimi innymi roślinami. Ślad tego zachwytu wczesnym przebudzeniem natury do dziś widoczny jest w języku hebrajskim, gdzie czasownik określający skupienie się na celu, uważność, rodzaj czuwania brzmi zupełnie, jak nazwa rośliny. Łączy ona delikatność i moc: w starożytności królewskie berła nierzadko wyrabiano właśnie z drewna migdałowca, wierząc, że zapewni ono rządzącemu mądrość i siłę. W ikonografii chrześcijańskiej pachnące kwiaty migdałowca symbolizują dziewictwo Maryi. Najsłynniejszym ich przedstawieniem w malarstwie pozostaje jednak dzieło Van Gogha powstałe w lutym 1890 roku na południu Francji, w Saint-Rémy-de-Provence (zobacz tutaj).

 

Włoska firma z Treviso Acca Kappa – będąca, co ciekawe, słynnym producentem pędzli do golenia – w swoich lekkich, słodkich, waniliowych perfumach pięknie oddała zapach kwiatów migdałowca. Przeplata się on z aromatem fasolki tonka i odrobiną jaśminu; gdzieś w tle znajdziemy też odświeżającą nutę begamotki i puchate piżmo. Łagodna, lekko pudrowa woda przypomina spacer wśród kwitnących drzew pod koniec lutego, kiedy płatki zaczynają sypać się z gałęzi niczym śnieg, tańcząc w powietrzu i wypełniając je swoim aromatem. Na skórze sprawdzi się doskonale także w maju, a nawet latem, w wyższych temperaturach – zapach jest ciepły, ale nie ciężki; kremowy, a jednak na swój sposób transparentny. Łagodny – lepszego określenia chyba nie znajdziemy.

Posted on

Rumianek. 5 ciekawostek

  1. Nazwa

 

W większości języków europejskich nazwa zioła pochodzi od greckiego χαμαίμηλον (chamaimēlon), gdzie znaczy mniej więcej tyle, co “ziemne jabłko”, “jabłko z ziemi”, prawdopodobnie w odniesieniu do zapachu, który przypomina aromat popularnych owoców. Etymologia ta widoczna jest także w  hiszpańskim określeniu rumianku (manzanilla) – manzana to po hiszpańsku “jabłko”.

 

Co ciekawe, naukową nazwą łacińską rumianku jest Matricaria chamomilla, gdzie pierwszy człon pochodzi od rzeczownika matrix (macica), prawdopodobnie w odniesieniu do łagodzącego wpływu rośliny na bóle menstruacyjne u kobiet.

 

2. Historia i symbolika

 

Nad Morzem Śródziemnym rumianek znano i stosowano od tysięcy lat. Egipcjanie uważali go za roślinę świętą, znajdującą się pod specjalną opieką boga Ra (podobnieństwo kwiatu rumianku do słońca nietrudno jest zauważyć). W starożytnej Grecji o rumianku pisał już Hipokrates, który zalecał go jako remedium na przeziębienia – podobnie zresztą do Egipcjan, którzy uważali go za doskonały lek na gorączkę. Grecy nierzadko określają dziś napar z rumianku mianem “greckiej herbaty” – zioło to rośnie w Grecji dosłownie wszędzie. W Rzymie wyjątkowo cenił go lekarz cesarza Nerona, Grek Pedanios Dioskurydes – chętnie przepisywał leki na bazie rumianku na dolegliwości żołądkowe i wątrobowe, a także w stanach napięcia nerwowego. W średniowieczu zbierano płatki kwiatów rumianku i rozsypywano na ucztach, aby zapewnić wnętrzom przyjemny zapach.

W XV i XVI wieku kwiaty rumianku nierzadko pojawiały się w malarstwie o tematyce religijnej, symbolizując zmaganie się ze złem oraz boskie zbawienie.

 

 

  1. Niemiecki czy rzymski?

 

Choć starożytni Rzymianie bardzo rumianek cenili, to jedna z najpopularniejszych dzisiejszych odmian rośliny, określana jako rumianek rzymski, nie ma wiele wspólnego z Półwyspem Apenińskim. Nazwę nadał mu XIX-wieczny angielski botanik, który zauważył dziko rosnące kwiaty w rzymskim Koloseum – jednak odmiana ta rośnie w całej Europie, a także w północnej Afryce i w niektórych częściach Azji. Drugą powszechnie znaną odmianą rośliny jest rumianek pospolity, zwany niemieckim. Właściwości lecznicze roślin są zbliżone.

 

  1. Stosowanie 

Rumianek ma właściwości przeciwzapalne, rozkurcza mięśnie gładkie, przyspiesza gojenie się ran. Działa uspokajająco, łagodzi podrażnienia skóry, odświeża, redukuje obrzęki, oczyszcza, uśmierza ból i zmniejsza gorączkę. We Włoszech podaje się go przy dolegliwościach gastrycznych oraz nasennie. Dobroczynne działanie rumianku wykorzystuje się też w światowym przemyśle kosmetycznym, stosując go do produkcji kremów, balsamów, mydeł i płynów do kąpieli, a także specyfików do włosów, szczególnie jasnych.

 

  1. Rumianek w kuchni

 

Rumianek nie jest szczególnie popularny w kuchni, jednak i tam zdarza mu się znaleźć ciekawe zastosowanie. We Włoszech, głównie w Piemoncie, produkowane są likiery o jego smaku, zaś w Hiszpanii lubiana jest sherry sporządzana w oparciu o rumianek rzymski, charakteryzująca się przyjemnym jabłkowym aromatem. Nazywa się oczywiście… Manzanilla (rumianek/ jabłuszko).
Osoby znające język włoski mogą pokusić się o wykorzystanie rumianku podczas szykowania smacznych dań rybnych czy deserów (przykładowe przepisy: tutaj).

Posted on

Kumzic – izraelski piknik w Łazienkach Królewskich

Kumzic oznacza po hebrajsku spotkanie przyjaciół zgromadzonych przy posiłku na świeżym powietrzu. Tak właśnie wygląda coroczna izraelska impreza w Łazienkach Królewskich w Warszawie, stanowiąca celebrację Dnia Niepodległości Izraela i organizowana przez Ambasadę Izraela w Warszawie. Już po raz drugi partnerem Ambasady jest właściciel marki Lente, firma Cophi.

W imieniu własnym i wszystkich zaangażowanych w organizację tego niezwykłego wydarzenia zapraszamy Was serdecznie do wspólnej zabawy w trzech strefach:

• KUCHNIA I JEDZENIE
– swoimi specjałami pochwalą się najlepsze śródziemnomorskie restauracje, w tym Lente – Modern Mediterranean

• WIEDZA
– o różnych obliczach Izraela opowiedzą wyjątkowi goście (szczególnie polecamy rozmowę Julii Wollner z Sylwią Borowską w sobotę o 17:00!)

• AKTYWNOŚCI
– lekcje tańca i sztuk walki, warsztaty muzyczne, zajęcia sportowe i wiele innych!

W sobotę wieczorem zachęcamy także do wspólnego oglądania transmisji koncertu Eurowizji wprost z Tel Awiwu!

Szczegółowy program wydarzenia dostępny jest tutaj.

 

 

Lokalizacja: https://goo.gl/maps/p4UhhLGyT4f1z1PM8

Posted on

Madeline Miller, The song of Achilles

Kiedy The song of Achilles wpadła w moje ręce po raz pierwszy – nota bene w rzymskiej księgarni, we włoskim tłumaczeniu, promowana jako wielki bestseller – byłam do niej nastawiona mocno sceptycznie. Historię oblężenia Troi przez Achajów opowiadano już tysiące razy, na wiele sposobów. Wątpiłam szczerze: czy młoda amerykańska filolożka klasyczna może wymyślić coś nowego? Po powieść zdecydowałam się sięgnąć dopiero po kilku latach, przeczytawszy wydaną w Polsce Kirke, która okazała się dla mnie najprzyjemniejszą lekturą poprzednich wakacji. Nie rozczarowałam się – Miller jest jedną z najzdolniejszych współczesnych autorek powieści historycznych.

 

Opowieść o Największym z Greków, Achillesie, snuje dla nas ukochany herosa, Patrokles. Jego wspomnienia pozwalają nam poznać nie tylko kulisy wojny trojańskiej, ale przede wszystkim niezwykłą relację, jaka łączyła dwóch młodych mężczyzn: pełną pasji i żaru, ale także, a może przede wszystkim, wielkiej czułości, zaufania i uczciwości. Patrokles jest drugą, łagodniejszą połową Achillesa; jego sumieniem i kotwicą. Z porywczością syna Peleusa kontrastuje spokój i delikatność jego towarzysza, przez całą opowieść dając cień nadziei na pokojowe rozwiązanie konfliktu, którego dramatyczne zakończenie wszyscy przecież znamy.

 


Od książki Miller trudno się oderwać, a jej ostatnie rozdziały niejednego czytelnika doprowadzą do łez wzruszenia. Na szczęście zakończenie powieści, choć w cieniu śmierci i wojennej pożogi, pisane jest w całości przez Patroklesa, nie zaś impulsywnych greckich wojowników, jakim był także jego ukochany – do ostatnich chwil życia szukający chwały i poklasku, skłócony ze swą boską matką, niepogodzony sam ze sobą. To przez Patroklesa i dzięki niemu dramatyczna historia trojańskiej wojny zamyka się przebaczeniem – Priama wobec Achillesa, Achillesa wobec Priama, Tetydy względem syna. I może to właśnie dzięki staraniom wiernego i łagodnego przyjaciela pieśń Achillesa rozbrzmiewa niezmiennie aż do dzisiaj.

Madeline Miller, The song of Achilles, Bloomsbury, London 2011

 

Posted on

Miasta niespieszne, czyli Cittaslow

W erze zgiełku i pośpiechu narodził się ruch szerzący idee odmienne od tych, które narzuca nam dzisiejszy świat. Cittaslow jest międzynarodową siecią miast zrzeszonych, organizacją non-profit, której cele to: poprawa jakości życia w małych miastach, szeroko rozumiana ochrona środowiska, rozwój kulturalny oraz promocja produktów lokalnych. To fundacja, która stara się przywrócić ludziom spokój i która uczy ich żyć powoli, ale twórczo. Odnalezienie tożsamości małych miasteczek oraz wprowadzenie rozwiązań, które sprawią, iż będą one samowystarczalne – to główne zadania, które stoją przed przedstawicielami miast, pragnących nosić szyld cittaslow. Sam pomysł mógłby wydawać się naiwny i trudny do zrealizowania w świecie, w którym nikt już nie „spieszy się powoli”, jednakże w ciągu ostatnich dwudziestu lat organizacja ta przekonała do swoich idei i objęła działaniami dużą część Europy i świata. Miasteczka o statusie cittaslow znajdziemy w Australii, Kanadzie, Stanach Zjednoczonych, RPA, Korei Południowej, Chinach i Turcji; w Europie państwa zaangażowane w projekt to m. in. Niemcy, Hiszpania, Wielka Brytania, Francja, Norwegia i Polska, lecz przede wszystkim Italia, bo to właśnie tam, w umysłach Włochów, narodziła się koncepcja ruchu cittaslow.

W październiku 1999 roku, w umbryjskim miasteczku Orvieto, odbyło się pierwsze zgromadzenie przedstawicieli włoskich miast, pragnących przyłączyć się do nowo powstałej organizacji. Koordynatorem stowarzyszenia został pomysłodawca idei cittaslow, burmistrz Greve in Chianti – Paolo Saturnini. Inspiracją do stworzenia sieci „miast niespiesznych” była dla niego filozofia ruchu slowfood. Główne zadanie działaczy slowfood to „ochrona prawa do smaku”, czyli starania mające na celu zachowanie tradycyjnej, charakterystycznej dla danego regionu kuchni w różnych częściach świata. Poprzez wspieranie niewielkich, lokalnych producentów żywności, przeciwdziała się masowej produkcji, która znacznie obniża jakość pożywienia. Inicjatywa cittaslow ma wiele wspólnego z filozofią slowfood, lecz sięga dalej, bo przekracza granice kuchni i „wychodzi” na ulice, do parków, a nawet do ogródków dumnych mieszkańców „miast niespiesznych”. Patrząc na historię Włochów, którzy dopiero w 1861 roku stworzyli wspólne państwo, trudno się dziwić, że są oni tak bardzo przywiązani do lokalnych tradycji i pragną je chronić. Przez wieki bowiem to właśnie miasto (la città), a zaraz potem region (la regione), były ich prawdziwą ojczyzną.

Orvieto
Orvieto

Chyba żaden europejski naród nie żyje tak bardzo slow jak Włosi, bo slow to przede wszystkim postawa życiowa. Wyraża się ona w szacunku do zamieszkiwanej przestrzeni, umiejętności odnajdywania przyjemności w codziennych czynnościach, a także zdolności wypoczywania w sposób przyjemny i zdrowy zarazem. Miasta, które przynależą do sieci cittaslow, mają zapewniać swoim mieszkańcom odpowiednie warunki, aby ci – jeśli zechcą – mogli bez żadnych przeszkód realizować filozofię slow w swojej codzienności. Włoskie cittaslow są zjawiskowe pod względem położenia geograficznego, a także architektury, choć gdyby nie ruch cittaslow, pewnie o większości z nich nigdy byśmy nie usłyszeli. Jest ich aż 70 na całej mapie Włoch, lecz te najpiękniejsze to bez wątpienia: Positano, Cisternino, Trani, Teglio, Amalfi, Todi, Chiavenna, Tirano oraz Trevi.

Polska zajmuje czwarte miejsce na świecie, jeśli chodzi o liczbę miasteczek slow. Na Warmii i Mazurach są nimi: Reszel, Ryn, Bisztynek, Biskupiec, Olsztynek, Nowe Miasto Lubawskie, Lidzbark Warmiński oraz Lubawa. W województwie wielkopolskim znajduje się jedyne polskie slow city nienależące do Krainy Tysiąca Jezior: jest nim, położona 20 kilometrów od Poznania, Murowana Goślina. Jednym z wielu wymogów, które miasto musi spełnić, by móc dołączyć do „Międzynarodowej Sieci Miast Cittaslow”, jest liczba mieszkańców nieprzekraczająca 50 tysięcy. Wszystkie slowcities są z założenia małe, ponieważ tylko takie miasta mogą dać wytchnienie i nauczyć życia w rytmie prawdziwie niespiesznym.

Ryn, fot. Sławomir Milejski / CC BY-SA 3.0 PL
Ryn, fot. Sławomir Milejski / CC BY-SA 3.0 PL

Reszel sprawia wrażenie najciekawszego polskiego cittaslow, gdyż jest perłą architektury Warmii i Mazur. Mieści na swojej małej powierzchni aż 80 zabytków. Jego mieszkańcy nazywają go najpiękniejszym miastem świata i, mówiąc tak, wcale nie są dalecy od prawdy. Poza dziedzictwem architektonicznym, Reszel wyróżniają wyjątkowe ozdoby, jak np. szyldy reklamowe stylizowane na wywieszki i plakaty z dawnych lat lub wszechobecne kwiaty, które w kamiennych, historycznych miastach są rzadkością. Urozmaicenia tego typu stanowią część działań rewitalizacyjnych Reszla, mają one dodawać miastu nowych barw i cieszyć nimi mieszkańców oraz turystów, odwiedzających to niezwykłe miejsce. Miasto jest interesujące także ze względu na swoją historię, bo to właśnie tam, w roku 1811, spłonęła na stosie ostatnia europejska „czarownica” – Barbara Zdunk. Oskarżono ją o użycie mocy magicznych w celu podpalenia zamku. Motywem jej działania miała być nieszczęśliwa miłość, lecz, jak można się domyślić, wyrok ten był niesprawiedliwy, bo ani Barbara Zdunk nie była czarownicą, co dziś jest oczywiste, ani nie podpaliła ona zamku. Za swoją, nieznaną jeszcze wtedy, chorobę psychiczną, zapłaciła straszną śmiercią, a pożar spowodowali polscy żołnierze armii napoleońskiej.

Bisztynek, cittaslow w powiecie bartoszyckim, to miasto powolne, ale nie zacofane, jak mówi profesor Krzysztof Skalski z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Już od wielu lat na terenie całego miasteczka jest dostęp do szerokopasmowego Internetu. Poza tym, mieszkańcy Bisztynka dbają o środowisko, segregując śmieci oraz czerpiąc energię ze źródeł odnawialnych. Co więcej, slowcity jest twórczą inspiracją dla miejscowych artystów. Najlepszym dowodem na to jest fakt, iż w Bisztynku kwitnie rękodzieło. Ludzie rzeźbią i malują, ponieważ w takich miejscach również wrażliwość chętniej wychodzi z ukrycia. Często skłania do tego bliskość natury, a także spokój, który oferują „miasta niespieszne”. Tam, gdzie nikt nikogo nie taranuje na drodze, biegnąc do pracy, dużo łatwiej celebrować chwile i cieszyć się nimi.

 

Lidzbark Warmiński, fot. Dawid Galus
Lidzbark Warmiński, fot. Dawid Galus, CC BY-SA 3.0 PL

Lidzbark Warmiński miał szczęście, ponieważ wojna była dla niego łaskawa, dzięki czemu do dziś możemy oglądać tam górujący nad miastem zamek oraz inne średniowieczne zabytki. Kiedyś miasteczko było stolicą biskupów, dziś wykorzystuje swoją historię i dziedzictwo architektoniczne do celów promocyjnych. Lidzbark Warmiński, jak inne cittaslow, ma szeroką ofertę turystyczną, ponieważ w „miastach niespiesznych” zastępuje ona zwykle ofertę gospodarczą. Pozwala to mieszkańcom małych miejscowości na samowystarczalność: nie muszą jeździć do metropolii w poszukiwaniu pracy, ponieważ coraz częściej znajdują ją u siebie. W Lidzbarku organizowane są imprezy kulturalne, nawiązujące do historii miasta, festyny kulinarne, a także wystawy.

Innym polskim cittaslow, które niewątpliwie zasługuje na uwagę, jest leżący w powiecie giżyckim Ryn. To miasteczko nieprzeciętne, głównie ze względu na swoje bajeczne położenie, choć, oczywiście, jako slowcity ma do zaproponowania o wiele więcej niż wspaniałe widoki.  W Rynie można kąpać się w dwóch przepięknych jeziorach: Ryńskim i Ołów. Miasto oferuje też liczne atrakcje kulturalne. Ryńskie Centrum Kultury działa bardzo intensywnie, ponieważ być slow to nie tylko żyć zdrowo i w zgodzie z naturą, ale również ciągle się rozwijać. W Rynie organizowane są konkursy recytatorskie, wystawy oraz konferencje, co sprawia, że mieszkańcy tego małego miasteczka nie muszą nigdzie jechać w celu zaspokojenia swoich potrzeb. Wszystko, czego potrzebują na co dzień, zapewnia im ich niespieszne, ale nigdy nie ustające w rozwoju miasto.

To właśnie na tym mądrym kompromisie pomiędzy tradycją a nowoczesnością polega fenomen ruchu Cittaslow, który ma swoje korzenie we Włoszech, a rozkwita już w wielu państwach świata. Poszukajmy niespiesznego życia także w Polsce!

Posted on

Szparagi po wenecku

Wiemy, że szparagi znali już starożytni Egipcjanie; zajadali się nimi Syryjczycy, Grecy i Rzymianie. W II wieku naszej ery ich działanie prozdrowotne chwalił Galen, ale najsłynniejszym miłośnikiem tych warzyw w historii był Oktawian August. Pierwszy rzymski cesarz powołał specjalne oddziały, które przemierzały imperium w poszukiwaniu najlepszych szparagów i dostarczały je do Rzymu. Imperator (który, przypomnijmy, był też autorem maksymy „festina lente”), zwykł mawiać: „szybciej, niż gotują się szparagi”, kiedy chciał, żeby jego rozkaz wykonano błyskawicznie. I faktycznie – zbyt długie gotowanie szparagów może skończyć się kulinarną katastrofą!

Zielone szparagi gotujemy około 3-5 minut, białe najwyżej kwadrans. Najlepiej sprawdzać ich stan, nakłuwając łodygi widelcem – powinny być miękkie, ale jednocześnie sprężyste i chrupkie. Rozgotowane szparagi tracą sporo ze swojego uroku, te ugotowane al dente nie potrzebują wielu dodatków. Świetnie smakują z masłem lub oliwą, szczyptą grubo zmielonego pieprzu i odrobiną parmezanu. Lubią się z jajkami – jędrne łodygi szparagów maczane w ugotowanym na miękko jajku to jedno z najsmaczniejszych wiosennych śniadań. Klasycznie podaje się je też z sosem holenderskim, zapieczone z beszamelem lub szynką parmeńską, w aksamitnym risotto lub zmiksowane na gładką zupę-krem.

Wenecjanie najchętniej wybierają białe szparagi z Bassano, od wieków goszczące na stołach Serenissimy. Według legendy, w XIII wieku ich nasiona przywiózł z Afryki Antoni z Padwy, portugalski franciszkanin. Odmiana z Bassano jest ceniona za charakterystyczny, słodko-gorzki smak. Grube łodygi szparagów gotuje się na parze, kroi w plastry i smaży w cieście albo zawija w szynkę parmeńską, posypuje parmezanem i zapieka. Tradycyjne asparagi alla veneta to natomiast ugotowane białe szparagi, podane z delikatną pastą z jajek, octu i oliwy. W ten sposób można przygotować też szparagi zielone.


Przepis: Asparagi alla veneta

4 jajka
pęczek zielonych szparagów
2 łyżki oliwy
1 łyżka octu z białego wina
gruboziarnista sól i świeżo zmielony czarny pieprz, do smaku
szczypta cukru

 

Jajka gotujemy na twardo – około 10 minut.

Odcinamy zdrewniałe końcówki szparagów.

Szparagi gotujemy w osolonej wodzie z dodatkiem cukru przez około 3 minuty.

Powinny być miękkie, ale nie mogą się rozpadać – ważne, żeby nie gotować ich zbyt długo.

Ugotowane szparagi zanurzamy w naczyniu z zimną wodą, żeby zatrzymać proces gotowania.

 

Jajka studzimy i obieramy.

Rozdrabniamy je widelcem, stopniowo dodając oliwę i ocet.

Doprawiamy solą i pieprzem.

Szparagi podajemy z pastą jajeczną.

Posted on

Dioklecjan i Split. Różne oblicza władzy

W świetnej książce Adriatyk. Miejsca, ludzie, historie Uwe Rada poświęca jeden z rozdziałów Splitowi – atrakcyjnemu śródziemnomorskiemu portowi, tłumnie odwiedzanemu przez turystów. Obraz Splitu jest u Rady bardzo zachęcający: przybywający od strony morza widzą miasto, które szeroko otwiera przed nimi swoje ramiona. Widok ten jest dużej mierze zasługą koncepcji architektonicznej pałacu wzniesionego na przełomie III i IV wieku na polecenie rzymskiego cesarza Dioklecjana. Miasto nie posiada obwarowań ani umocnień obronnych; odwiedzający Split widzą więc na pierwszym planie zwrócone frontem do morza dzieło imperatora i atrakcyjną promenadę zwaną dawniej Rivą, a dziś Wybrzeżem Chorwackiego Odrodzenia Narodowego (Obala Hrvatskog Narodnog Preporoda).  Riva jest obsadzona palmami, a jej część spacerowa została wyłożona  wapiennym kamieniem z wyspy Brač. Podziwiając pocztówkowy obrazek Splitu, warto poznać bliżej człowieka, któremu piękno to zawdzięczamy.

Pałac w Splicie –rekonstrukcja z 1912 roku (autor: Ernest Hébrard)
Pałac w Splicie – rekonstrukcja z 1912 roku (autor: Ernest Hébrard)

Łagodny prześladowca?

Dioklecjan urodził się w 244 roku n.e. w Salonie (dziś chorwacki Solin), rzymskiej metropolii oddalonej zaledwie o kilka kilometrów od Splitu. Było to jedno z jego ulubionych miejsc. Kochał Dalmację, nie przepadał za Półwyspem Apenińskim, być może dlatego po dwudziestu latach sprawowania władzy powrócił do Spalato (to antyczna nazwa dzisiejszego Splitu), gdzie wcześniej wybudował pałac. I tam też zmarł. Co ciekawe, zrezygnował  z tronu sam, zmęczony władzą, prawdopodobnie chory. W Splicie zajmował się uprawą przypałacowego ogrodu warzywnego. Jego ulubionym warzywem była kapusta.

Obraz Dioklecjana jako spokojnego, łagodnego cesarza, który unika życia w centrum wydarzeń i woli skryć się na peryferiach cesarstwa, kłóci się z wizerunkiem przedstawionym przez Laktancjusza, profesora wymowy łacińskiej w Nikomedii – drugiej ulubionej rezydencji Dioklecjana. Laktancjusz był autorem pamfletu politycznego poświęconego Dioklecjanowi, w którym przedstawił go jako okrutnego, bezwzględnego i nieufnego władcę, dążącego po trupach do celu. Jak pisze Laktancjusz, Dioklecjan “podzielił świat na cztery”. Wewnątrz każdej z czerech prowincji wprowadził podział na jeszcze mniejsze jednostki administracyjne, aby móc mieć większą władzę opartą na kontroli i terrorze. W tym też celu rozbudował biurokrację i wojsko. Niezliczeni urzędnicy nie zajmowali się sprawami cywilnymi, lecz egzekwowali z całą surowością prawo, nakładali kary i konfiskowali majątki.

Dioklecjan według Laktancjusza to także władca ogarnięty szałem budowania. Stawiał bez umiaru bazyliki, pałace, mennice, zakłady płatnerskie oraz domy dla członków swojej rodziny. Burzył stare dzielnice, wysiedlając zrozpaczonych mieszkańców po to, żeby realizować swoje wiecznie niezaspokojone potrzeby budowania, po czym, po ukończeniu dzieła, nierzadko okazywał niezadowolenie i ponownie burzył całość. Jeśli zaś napotkał na swej drodze budowlę, która budziła jego podziw i zazdrość, natychmiast konfiskował ją, a właściciela skazywał na wygnanie albo groził  śmiercią. Jednak największą odrazę u Laktancjusza wydaje się budzić postawa Dioklecjana wobec chrześcijan. Nazywa cesarza okrutnym prześladowcą, sprawcą nieszczęść, niszczycielem pełnym zbrodniczych pomysłów.

Pogłębiony i zróżnicowany portret Dioklecjana znajdujemy u Aleksandra Krawczuka. Także od niego dowiadujemy się o dziele Laktancjusza, jednak wchodzi on z dawnym autorem w swoistą polemikę, analizując wszystkie zarzuty, jakie antyczny nauczyciel retoryki stawia Dioklecjanowi, i starając się interpretować powody nienawiści wyrażonej w pamflecie. Krawczuk przedstawia cesarza w znacznie łagodniejszym świetle, choć jego obraz wciąż daleki jest od ideału.

Fot. Alecconnell / Wikimedia, CC BY-SA 3.0
Fot. Alecconnell / Wikimedia, CC BY-SA 3.0

 

Podział świata na cztery

Wspominając o powyższym i utożsamiając go niemal z rozpadem imperium, Laktancjusz miał na myśli system tetrarchii, czyli podziału cesarstwa na cztery duże prowincje zarządzane przez dwóch Augustów i dwóch cezarów. Uwe Rada twierdzi jednak, ze był to raczej wyraz niechęci cesarza do tyranii, świadczący o umiejętności szukania konsensusu. Prawo stanowiły wszystkie cztery podmioty, przy zgodzie pozostałych zarządzających. Aleksander Krawczuk mówi wprost: nie było żadnego podziału imperium, tetrarchię wprowadzano stopniowo, zaś pozostałych tetrarchów łączyły z Dioklecjanem więzy rodzinne. Decyzja o wdrożeniu systemu tetrarchii nie świadczy o bojaźliwej małoduszności cesarza ani o zapędach dyktatorskich, lecz o trosce o państwo. Sprawowanie władzy przez jedną osobę  na tak wielkim terytorium oznacza prędzej czy później utratę kontroli i brak efektywnego zarządzania. Poprzednicy Dioklecjana, którzy kurczowo trzymali się koncepcji samodzielnego panowania, szybko musieli się z nią pożegnać. Większość z nich rządziła nie dłużej niż dwa lata; wszyscy też umierali przedwcześnie, nierzadko śmiercią nagłą (jak piszą współcześni: gwałtowną). Znamienne jest to, że Dioklecjan rządził ponad dwadzieścia lat, po czym abdykował, zaszywając się w swoim pałacu w Splicie. Władza nie wydawała się być dla niego celem ostatecznym.

Z tetrarchią wiązał się ważny aspekt funkcjonowania państwa: nowy podział administracyjny. To, co Laktancjusz nazywa narzędziem terroru, Krawczuk tłumaczy koniecznością kontroli nad rosnącymi w siłę lokalnymi namiestnikami, których ambicje stawały się dla władzy centralnej coraz bardziej niebezpieczne. Rozdrobnienie administracyjne, o którym wspomina Laktancjusz, nie miało miejsca: tam, gdzie istniała potrzeba, poszczególne jednostki łączyły się w tak zwane diecezje (dioecesis).

Laktancjusz zarzuca Dioklecjanowi nadmierne rozbudowanie aparatu biurokratycznego, jednak Krawczuk broni tej decyzji, twierdząc, że służyło ono sprawiedliwemu podziałowi obciążeń, nie zaś samemu zwiększeniu liczby urzędników. Uporządkowanie całego aparatu poprawiło ściągalność podatków i innych danin, co według Laktancjusza jest przejawem chciwości – Krawczuk nazywa to usprawnieniem funkcjonowania systemu. Nie zgadzają się także w kwestii zwiększenia liczebności wojsk. Według Laktancjusza było ono nieuprawnione, Krawczuk zaś przekonuje, że w przypadku administrowania tak dużym terytorium stanowiło absolutną konieczność. Imperium narażone na stałe ataki z zewnątrz musiało mieć silną i liczną armię; utrzymanie granic od Dunaju i Renu na północy po Eufrat na Bliskim Wschodzie, Nil i pustynie Sahary wymaga inwestycji w wojsko. Ludność zamieszkująca rubieże imperium mogła spać spokojnie: napady rabunkowe zdarzały się rzadziej, grabieżcy rzadziej zapuszczali się w głąb kraju.

Dziwi złośliwość Laktancjusza w stosunku do Dioklecjana i jego słabości do Nikomedii. Było to bowiem miasto, w którym autor pamfletu na cesarza zamieszkał właśnie dzięki Dioklecjanowi. Powołany został do pracy w charakterze nauczyciela wymowy łacińskiej tamże, gdyż miasto to było stosunkowo słabo zromanizowane, dominował w nim język grecki. Zadaniem Laktancjusza było więc doskonalenie łaciny u młodej kadry urzędniczej w tym mieście. Być może rozczarowanie i awersja do cesarza spowodowana była faktem, że praca nauczyciela w cesarstwie była słabo opłacana, w dużej mierze zależała od liczby uczniów, a tych ponoć Laktancjusz w Nikomedii nie miał zbyt wielu. Poświęcił się pracy pisarskiej, czego efektem był, między innymi, dzieło „De mortibus persecutorum” (O śmierciach prześladowców) z wnikliwym, choć subiektywnym portretem Dioklecjana. Drugim powodem, dla którego Laktancjusz nienawidził Dioklecjana, był wspomniany już wcześniej stosunek cesarza do chrześcijan.
Split

Budowanie

I wreszcie ostatni, najpoważniejszy zarzut Laktancjusza: pospieszne i, w jego opinii, pozbawione sensu budowanie. Wydaje się jednak, że większość wymienianych przez niego budowli służyła rozwojowi państwa. W ogromnych halach zwanych bazylikami odbywały się rozprawy sądowe, spotkania, targi; w mennicach bito monety, a warsztaty płatnerskie dozbrajały rosnącą armię. Laktancjusz pomija milczeniem inne, niezwykle ważne budowle wzniesione przez Dioklecjana: umocnienia i fortyfikacje. Dioklecjan jako jeden z pierwszych rozbudowywał je nie tylko wzdłuż granic, lecz inwestował także w umocnienia w głębi kraju.

Kultura zawdzięcza Dioklecjanowi również te budowle, które postawił on z myślą o podniesieniu standardu życia nie tylko swojej rodziny, ale też wszystkich obywateli imperium. Oprócz imponującego pałacu, który postawił w Splicie, wraz z tetrarchą rzymskim Maksymilianem odrestaurował Forum Romanum, odnowił Bazylikę Julijską i teatr Pompejusza, ulepszył liczne wodociągi. Był inicjatorem jednej z najbardziej imponujących inwestycji w stolicy imperium: budowy term rzymskich.  Wybudował też liczne rezydencje w całym cesarstwie. Jedną z najokazalszych postawił w Nikomedii w Azji Mniejszej. Laktancjusz pisze o tym nie bez złośliwości: Pragnął, żeby jego Nikomedia dorównywała Rzymowi. Niewykluczone, że tak było – od czasów Dioklecjana obserwuje się bowiem przenoszenie ośrodka cesarstwa ku Wschodowi. Finał tych działań tego nastąpi później i nazywać się będzie Cesarstwem Wschodniorzymskim ze stolicą w Konstantynopolu.

Ostatecznie ukochana Nikomedia stała się miejscem, które kosztowało Dioklecjana utratę zdrowia i zdecydowało o odejściu w stan spoczynku. Nie wiadomo dokładnie, co najbardziej przyczyniło się do abdykacji; możemy jednak prześledzić poprzedzające ją wydarzenia i stwierdzić, że było ich wiele: chroniczna choroba Dioklecjana, wyniszczający zdrowie psychiczne cesarza konflikt z gminami chrześcijańskimi i prześladowania tej grupy, naciski dotyczące ustąpienia ze strony pozostałych tetrarchów i wysokich urzędników z otoczenia cesarza. Wydaje się, że Nikodemia, wielka miłość Dioklecjana, nie odpłaciła mu wzajemnością. Dioklecjan wrócił na Bałkany Zachodnie, osiadł w Splicie i od tej pory, jak zgodnie podkreślają wszystkie źródła, zajmował się uprawianiem ogródka warzywnego.

To z pozoru prozaiczne zajęcie pozwala domniemywać, że stał się zwykłym śmiertelnikiem. Nic bardziej mylnego: Krawczuk twierdzi, że Dioklecjan wciąż darzony był wielkim szacunkiem, miał ogromny autorytet wśród otoczenia. Trudno też uwierzyć, że imponująca rezydencja w Splicie może być zamieszkiwana przez „zwykłego śmiertelnika”. Pałac jest tak ogromny, że właściwie stanowi kompletną dzielnicę miasta. Nieuświadomiony turysta błądząc pomiędzy kolumnami otaczającymi perystyl pałacowy, lub też po jednej z wewnętrznych ulic zapyta: „Gdzie jest właściwie ten pałac?” Nie wie, że cały czas przebywa w jego centrum.
Trudno uwierzyć, że imponująca rezydencja w Splicie mogła być zamieszkiwana przez zwykłego „uprawiającego ogródek”. Pałac jest tak ogromny, że właściwie stanowi kompletną dzielnicę miasta. Nieuświadomiony turysta, błądząc pomiędzy kolumnami otaczającymi perystyl pałacowy lub też po jednej z wewnętrznych ulic, zapyta: „Gdzie jest właściwie ten pałac?” Nie wie, że cały czas przebywa w jego centrum.

 

Jaki właściwie był Dioklecjan? Wspaniałomyślny czy okrutny? Łagodny czy surowy? Kierujący się rozumem czy szalony? Chciwy czy wręcz przeciwnie – szczodry, a nawet rozrzutny? Cechowała go małostkowość czy wizjonerstwo? Jednoznacznej odpowiedzi nigdy nie poznamy.

Jedno jest pewne: spacerując po splickiej Rivie, pijąc kawę w pałacowych podcieniach z widokiem na turkusowe wody Adriatyku, jesteśmy w stanie uwierzyć bardziej Krawczukowi i Uwe Radzie: to niezwykły cesarz, dzięki któremu możemy dziś spędzać rozkoszne chwile w wyjątkowym otoczeniu.

 

Źródła:
Uwe Rada, Adriatyk. Miejsca, ludzie, historie, Kraków 2014
Aleksander Krawczuk, Konstantyn Wielki, Warszawa 1970

 

 Zdjęcie główne: Ken Mayer / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Uwe Rada, Adriatyk. Miejsca, ludzie, historie

Książka opublikowana przez Wydawnictwo Uniwersytetu Jagiellońskiego łączy treści historyczne i podróżnicze z sentymentalnymi zapiskami z młodości Rady, który, jak wielu mieszkańców Europy północnej i środkowej, kojarzył Adriatyk z beztroskimi wakacjami w Rimini czy samochodowymi wyprawami do słonecznej Jugosławii. Razem z nim wracamy myślą do czasów dzieciństwa, a także cofamy się wieki wcześniej, poznając bohaterów regionu – od Dioklecjana po Felliniego – raz po raz zatrzymując się na kieliszek anyżówki albo wybornego wina. Warto jednak podkreślić, że mimo elementów rodem z Dolce vita, region opisywany przez autora jawi się raczej jako drażliwy lew niż jako kraina łagodności.

Pomysł na książkę miał Uwe Rada przedni: uczynienie z tekstu podróżniczego osobistej opowieści zanurzonej w szerokim kontekście kulturowym. Jestem wielką miłośniczką przeplatania narracji subiektywnej i obiektywnej, więc moje oczekiwania wobec Adriatyku były bardzo wysokie. Publikacja spełniła je z pewnością pod względem treści – znajdziemy tu doskonale udokumentowany materiał historyczny okraszony reminiscencjami z minionych dekad, które bliskie wydadzą się wielu czytelnikom. To, czego książce zabrakło, to odpowiedni ton. Rada waha się między stylem znanym ze szkolnych podręczników historii a dziennikarskim dyskursem o dowcipnym, czasem nawet zaczepnym zabarwieniu. Mieszanka ta niestety nie porywa, czasem wręcz nuży, nie pozwalając ustawić tej ciekawej przecież pozycji na jednej półce z dziełami Braudela, Matvejevica czy Magrisa.

W jednym z wywiadów Uwe Rada powiedział, że morskie dzieje mogą być fascynującą przygodą intelektualną. Jak łatwo sobie wyobrazić, redakcja Lente podziela tę opinię w stu procentach!
W jednym z wywiadów Uwe Rada powiedział, że morskie dzieje mogą być fascynującą przygodą intelektualną. Jak łatwo sobie wyobrazić, redakcja “Lente” podziela tę opinię w stu procentach!

Bez względu na powyższe, warto podkreślić, że autor bezsprzecznie wykonał olbrzymią pracę. Jego tekst, choć pozbawiony walorów porywającej gawędy, pozostaje wartościowy pod wieloma względami, także dlatego, że jest to chyba jedyne opracowanie w całości poświęcone tej części Europy. Co jednak najważniejsze, Rada rozprawia się z fałszywym stereotypem Adriatyku jako łagodnej krainy pięknych krajobrazów i przyjemnego klimatu: jego dzieje, zarówno te dalsze, jak i nam najbliższe, pełne są napięć i niepokojów. Zważywszy na wielką popularność opisywanego regionu wśród naszych rodaków (tylko Chorwację odwiedza podobno ponad milion Polaków rocznie), Adriatyk wydaje się lekturą, po którą sięgnąć powinno wiele osób.

 

Uwe Rada, Adriatyk. Miejsca, ludzie, historie, Wydawnictwo UJ, Kraków 2016, tłumaczył Andrzej Robak
Posted on

Sadzonka z Aleksandrii

Carlo Mazzacurati, włoski scenarzysta i reżyser filmowy, zacytował kiedyś w jednym z wywiadów bliską mi frazę, którą później wielokrotnie mu przypisywano: Ogni persona che incontri sta combattendo una battaglia di cui non sai nulla. Sii gentile, sempre. Na język polski przetłumaczymy ją mniej więcej tak: Każdy, kogo spotykasz, jest w trakcie walki, o której nic nie wiesz. Bądź uprzejmy, zawsze. Zamiast “uprzejmy” napisać moglibyśmy: “miły”, “przyjazny”, “ciepły”, “wyrozumiały”. Ludzki.

 

W rzeczywistości frazy tej nie wymyślił znany filmowiec z Padwy, a najprawdopodobniej Filon z Aleksandrii. Był to żyjący dwa tysiące lat temu filozof żydowski, pozostający pod wpływem kultury greckiej, a tworzący w Egipcie – syn konglomeratu kultur i tradycji, jakim od zawsze było Śródziemnomorze. Jednak wbrew temu, czego można się spodziewać z racji kontekstu, w jakim się spotykamy, nie zamierzam nikogo przekonywać, że słowa Filona wyrażają śródziemnomorskie podejście do życia. Z każdym dniem coraz dalsza jestem od idealizowania mojego ukochanego regionu, który, jak każdy inny, ma swoje piękne, jasne strony, ale równocześnie wiele grzechów na sumieniu. Tak czy owak, to właśnie tam, na południowo-wschodnim brzegu Mare Nostrum, ktoś – może właśnie pochodzący z Judei helleński myśliciel mieszkający w kraju faraonów – zapisał wytyczną, o której, wiele wieków później, pamięta się ciągle zbyt rzadko.

 

Morze Śródziemne łagodne nie jest, co najwyżej bywa. Zdarza się mu wydać subtelnym, przyjaznym i dobrotliwym, ale jeszcze częściej jawi się jako intensywne i gwałtowne. Na szczęście wśród kontrastów jest miejsce dla delikatności, którą warto chwytać i przeszczepiać na swój grunt. Dziś chwyćmy więc zdanie Filona – i nieśmy wśród ludzi sadzonkę łagodności, dobroci, wyrozumiałości.

 

 

 

Fot.: Jens Johnsson / Unsplash
Posted on

Balony nad Kapadocją

Kapadocja jest regionem położonym w centralnej części tureckiej Anatolii. Kilkadziesiąt milionów lat temu przykrył ją pył trzech wulkanów –Melendiz, Hasan i Erciyes Dağı. Teren żłobiły następnie rzeki, śnieg i wiatr, a efekt erozji do dziś zaskakuje podróżników. Jak bardzo bywa fantazyjny, niech zilustruje zdjęcie wulkanicznych stożków z tzw. Doliny Miłości:

Dolina Miłości w Kapadocji. Jak nietrudno się domyślić, posiada ona również kilka innych, mniej przyzwoitych nazw, związanych z fallicznym kształtem tamtejszych skał.
Dolina Miłości w Kapadocji posiada również kilka innych, mniej przyzwoitych nazw, związanych z fallicznym kształtem tamtejszych skał.

Porowaty tuf, czyli połączenie pyłu wulkanicznego z piaskiem, okazał się być też wdzięcznym materiałem w dłoniach człowieka. Pierwsi osadnicy, którzy pojawili się w Kapadocji ok. 2 000 lat p.n.e., szybko okiełznali naturę, drążąc w skałach korytarze, które zimą dawały schronienie przed śniegiem, zaś w skwarne lato zapewniały przyjemny chłód. Z czasem pod ziemią zaczęły powstawać całe miasta – do tej pory odkryto ich 36. Według badaczy mogło je zamieszkiwać nawet 10 tysięcy osób! W skałach rzeźbiono gospodarstwa, miejsca pochówku i świątynie. Tych ostatnich niemało przetrwało do dnia dzisiejszego, bo w czasach Imperium Rzymskiego kryli się w Kapadocji prześladowani chrześcijanie. Duchowe wspólnoty budowali tu ojcowie kapadoccy, czyli wczesnochrześcijańscy teolodzy: święty Grzegorz z Nyssy, święty Grzegorz z Nazjanzu i święty Bazyli. Dziś, oprócz skalnych kaplic, zespołów klasztornych i kościółków, w Muzeum Göreme można podziwiać świetnie zachowane freski dawnych chrześcijan.

Co ciekawe, w XXI wieku wiele skalnych domów w Kapadocji wciąż jest zamieszkałych, choć, co zrozumiałe, współcześni tubylcy wybierają raczej tradycyjne budownictwo. Turyści mogą jednak spędzić noc w skalnym pensjonacie, wyposażonym w elektryczność, wodę i wszelkie nowoczesne udogodnienia. Na zdjęciu: Open Air Museum w Göreme.

 

To wszystko zostawimy daleko w dole, wsiadając – jak tysiące przybywających do Kapadocji turystów – do kolorowego balonu. Tradycja lotów o wschodzie słońca jest tyleż zjawiskowa, co młoda, bo zaledwie 22-letnia. Gigantyczny turystyczny popyt sprawił, że dziś balony nad Kapadocją unoszą się codziennie (z wyjątkiem bardzo wietrznych poranków), zabierając na pokład ponad pół miliona osób rocznie. Liczba ta robi szczególne wrażenie, jeśli weźmiemy pod uwagę ceny lotów: zaczynają się one od 125 euro za lot w grupie, osiągając pułap nawet kilku tysięcy euro za lot prywatny. Piloci balonów kształcą się w specjalnej szkole zawodowej, ćwicząc przed rozpoczęciem lotów pięć razy dłużej, niż koledzy po fachu z innych części świata. Jednak nawet praca w tak niezwykłym miejscu ma swoje minusy – choćby to, że trzeba do niej wstawać na długo przed wschodem słońca! Cóż, czego się nie robi dla bajecznych widoków…

Od Dedala po Leonarda da Vinci – skonstruowanie maszyny latającej przez wieki było marzeniem wynalazców. Spełniło się ono dopiero 5 czerwca 1783 roku we francuskim Annonay, gdy w niebo uniósł się balon na gorące powietrze – dzieło braci Montgolfierów. Balon wzniósł się wtedy na wysokość 2000 m i w czasie 10-minutowego lotu przebył niemal 2 kilometry. Choć od tej pory lotnictwo, nomen omen, rozwinęło skrzydła, ten przełomowy wynalazek (zwany długo „mongolfierą”) do tej pory cieszy się popularnością. Szczególnie w Kapadocji, gdzie niemal każdy dzień świętuje się wypuszczeniem w niebo setek balonów.
Od Dedala po Leonarda da Vinci – skonstruowanie maszyny latającej przez wieki było marzeniem wynalazców. Spełniło się ono dopiero 5 czerwca 1783 roku we francuskim Annonay, gdy w niebo uniósł się balon na gorące powietrze – dzieło braci Montgolfierów. Balon wzniósł się wtedy na wysokość 2000 m i w czasie 10-minutowego lotu przebył niemal 2 kilometry. Choć od tej pory lotnictwo, nomen omen, rozwinęło skrzydła, ten przełomowy wynalazek (zwany długo „mongolfierą”) do tej pory cieszy się popularnością. Szczególnie w Kapadocji, gdzie niemal każdy dzień świętuje się wypuszczeniem w niebo setek balonów.

Informacje praktyczne:
– najlepszym miejscem do lotu nad Kapadocją jest wspomniana miejscowość Göreme, gdzie funkcjonuje kilka firm organizujących tę atrakcję; często współpracują one z hotelami
– godzina wylotu może różnić się w zależności od pory roku; zwykle zbiórka odbywa się bardzo wcześnie, w okolicy godziny 4 rano (organizator często zapewnia śniadanie i kawę)
– lot balonem trwa ok. 90 minut; zwykle kończy się wspólnym toastem, a uczestnicy otrzymują pamiątkowe dyplomy.

Posted on

Zabaglione i owoce w winie marsala

Podobno Włosi odmierzają ilość potrzebnych składników za pomocą skorupek jaj. Na każde żółtko przypada pół skorupki wypełnione cukrem i pół skorupki wypełnione słodkim winem. Wybór wina zależy od regionu – w Toskanii do zabaglione dodaje się vin santo, w Piemoncie moscato d’Asti, a na południu Włoch marsalę.

Korzenie deseru nie są do końca ustalone. Najstarszy przepis na zabaglione znaleziono w neapolitańskiej książce kucharskiej. Inni źródła podają, że krem był znany już wcześniej w Turynie, gdzie nazywano go crema di San Baylon, na cześć Paschalisa Baylona, świętego patrona kucharzy i cukierników.

Deser podaje się z owocami lub ciasteczkami: kocimi języczkami albo piemonckimi herbatnikami paste di meglia. Krem wykorzystuje się też jako dodatek do ciast: nadziewa się nim lombardzką torta Ostiglia albo polewa kawałki ciast orzechowych.

 

Przepis: Owoce w winie marsala z puszystym zabaglione

 porcja dla 2 osób

 Owoce w winie marsala:

 2 pomarańcze

ziarna z 1 małego granatu

2 łyżki wina marsala

1 łyżeczka brązowego cukru

Zabaglione:

2 żółtka (w temperaturze pokojowej)

2 łyżki wina marsala

2 łyżki drobnego cukru

Pomarańcze obieramy i filetujemy – ostrym nożem wykrajamy cząstki miąższu pomiędzy błonkami. Kroimy na mniejsze kawałki.

Z reszty pomarańczy wyciskamy sok. Mieszamy go z winem marsala i brązowym cukrem.

W dużej misce mieszamy powstały sos z kawałkami pomarańczy i ziarnami granatu.

Przekładamy do dwóch miseczek.

Żeby zrobić zabaglione, przygotowujemy kąpiel wodną – będziemy potrzebować garnka i odpowiednio szerokiej miski, którą ustawimy na garnku.

Garnek z niewielką ilością wody (1-2 cm) stawiamy na małym ogniu i doprowadzamy do delikatnego bulgotania.

W misce roztrzepujemy żółtka za pomocą trzepaczki (możemy też użyć miksera).

Stopniowo dodajemy cukier, cały czas mieszając.

Cukier powinien się rozpuścić, a cała masa stać jaśniejsza i bardziej puszysta.

Może to zająć 3-4 minuty.

Miskę stawiamy na garnku z wodą – tak, aby dno garnka nie dotykało powierzchni wody.

Cały czas roztrzepując masę, dodajemy wino.

Mieszamy przez kilka minut, aż masa będzie bardzo jasna i puszysta.

Gotowe zabaglione nakładamy na owoce i od razu podajemy.

Posted on

Fata Morgana. O tym, jak pewna wróżka uratowała Sycylię

Wody Cieśniny Mesyńskiej kryją w sobie wiele tajemnic; pełne są zdradliwych wirów morskich, które od tysięcy lat przerażały płynących tamtędy marynarzy. Nie mniej przerażające są dwa do dziś czające się w ich otchłaniach potwory: Scylla i Charybda. Według jednej z licznych wersji legendy, Scylla była niegdyś piękną nimfą, w której zakochał się równie urodziwy rybak, Glaukos. O jego względy walczyła z kolei zazdrosna wróżka Kirke. Chcąc pozbyć się rywalki, zamieniła ją w odrażające monstrum. Charybda z kolei została zaklęta w potwora przez Zeusa, którą ukarał ją za żarłoczność i chciwość. Od tamtej pory pochłania ona i wypluwa ogromne masy wody morskiej, wraz z okrętami i promami. Przed podróżą przez Cieśninę lepiej zatem dobrze się zastanowić…

Cieśnina Mesyńska potrafi jednak także zauroczyć i zadziwić, zwłaszcza kogoś, kto ma tyle szczęścia, aby ujrzeć niezwykły spektakl rozgrywający się pomiędzy wodą i powietrzem. Jest to przedstawienie w innym, magicznym wymiarze. Zdarza się bowiem, że nad szmaragdowymi wodami dzielącymi Italię kontynentalną od Sycylii ujrzeć można materializującą się nagle ogromną górę skapaną w fioletowym blasku lub miasto drżące w słońcu i zadziwiające wyrafinowaną linią strzelistych wież i soczystą zielenią wiszących ogrodów. Spektakl ten nosi nazwę fatamorgana.

Jak przeczytać można w książce Guida alla Calabria misteriosa autorstwa Giulia Palange, w latach siedemdziesiątych włoski senat odrzucił niestety propozycję jednego z parlamentarzystów, aby na promenadzie w Reggio utworzyć studio telewizyjne RAI, które mogłoby na żywo transmitować zjawisko fatamorgany.
Jak przeczytać można w książce Guida alla Calabria misteriosa autorstwa Giulia Palange, w latach siedemdziesiątych włoski senat odrzucił niestety propozycję jednego z parlamentarzystów, aby na promenadzie w Reggio utworzyć studio telewizyjne RAI, które mogłoby na żywo transmitować zjawisko fatamorgany. Na zdjęciu: Cieśnina Mesyńska.

 

Naukowe wyjaśnienie tego zjawiska, zwanego również mirażem, odwołuje się do załamania światła w warstwach atmosfery o różnej temperaturze, a co za tym idzie, o różnej gęstości. Jakże jednak zaakceptować tę encyklopedyczną definicję, tak bardzo odartą z magicznej tajemnicy? Tym bardziej wiedząc, że prawda jest zgoła inna…

A mianowicie, dawno, dawno temu, był sobie król barbarzyńca, którego żądza władzy była tak wielka, że żadna przeszkoda nie była mu straszna. Wierzył, że może zapanować nad całym światem i konsekwentnie podbijał kolejne krainy, odprawiając po każdej wygranej bitwie taniec zwycięstwa okupionego krwią tysięcy wojowników. Gdy dotarł na koniec Półwyspu Apenińskiego, do Reggio, musiał zatrzymać się w swym szaleńczym tańcu, aby obmyślić plan, jak przedostać się na druga stronę Cieśniny Mesyńskiej i zdobyć Sycylię, zwaną Wyspą Słońca. Wówczas zjawiła się u niego urodziwa niewiasta. Zaproponowała mu dobrowolne oddanie innej wyspy, której była panią. Król, widząc tak łatwy łup, długo się nie zastanawiał. Spojrzał tylko na piękną krainę leżącą niedaleko brzegu, prawie na wyciągnięcie ręki, dosiadł konia i rozkazał swym żołnierzom jechać za nim. Oczywiście wyspa okazała się mirażem, a nad chciwym królem i jego armią zamknęły się morskie fale, pochłaniając ich na wieki. Panią znikającej wyspy była zaś królowa wróżek (fata po włosku znaczy „wróżka”) o imieniu Morgana, która do dziś przypomina czasem o swoich cudownych mocach oraz ostrzega tych, których złudzenia pociągają bardziej niż rzeczywistość…

 

Zdjęcie główne: Bjoern Schwarz / Flickr, CC BY 2.0

 

Posted on

Navigare necesse est

Tekst powstał późną wiosną 2015 roku.

To było w Jafo. Pięknym miejscu o pięknej nazwie, bo yafah znaczy po hebrajsku urodziwa. Morze wdziera się tu z impetem w ląd, który flirtuje z nim, szumiąc zalotnie liśćmi wszechobecnych palm, a zarazem stawia barierę wysokiego klifu, z którego roztacza się urzekająca panorama pobliskiej metropolii. Pod rozpalonym od słońca kamieniem rozpościera sie antyczne miasto, w którym kiedyś stacjonowały wojska Aleksandra Wielkiego; nad nim, jak to w środziemnomorskich krajach bywa, kwitnie handel pamiątkami, pobrzmiewa dźwięk kawiarnianych sztućców i podekscytowane okrzyki turystów, którzy wśród współczesnego zgiełku szukają śladów świętego Piotra.

Na wzgórzu z widokiem na port stoi franciszkański kościół pod wezwaniem pierwszego papieża. Barwna, ceglana fasada, niecodzienny akcent w krainie wzniesionej z beżowego kamienia, jednych przyciąga, innych zniechęca do wizyty za ciężkimi wrotami. Decyduję się uchylić je dzisiaj po raz pierwszy. Według mojego kalendarza jest wielkanocna niedziela; rodzina mojego męża, choć zupełnie świecka, celebruje właśnie święto Paschy. Z czułością gładzę swój rosnący brzuch – mój osobisty symbol wspólnoty kultur. Wchodzę.

Wnętrze świątyni, choć nawiązujące do wystroju europejskicj katedr, nie zaskakuje pięknem architektury. Za to w ławkach zachwyca kolorowa etniczna mozaika. Rozmaite barwy skóry, mieszanka języków. Wspólna radość z pięknego, słonecznego dnia. Z Dobrej Nowiny, choć pewie każdy pojmuje ją trochę inaczej. W tle – trwający od wieków romans ziemi z morzem.

Podczas katolickiej, wielkanocnej mszy w arabskiej dzielnicy Jafo, spoglądajacej ufnie na izraelską część Naszego Morza, moje dziecko po raz pierwszy funduje mi lekkiego kopniaka. Czyżby podzielało matczyny zachwyt kulturowym tyglem? Najwyraźniej. Myśl płynie w kilku rozbieżnych, a zarazem zaskakująco spójnych kierunkach. Do Wiecznego Miasta, w którym Piotr pytał Jezusa Quo vadis?; do Grecji, ojczyzny Perseusza, który do Jafo przybył, by ratować Andromedę. Do pobliskiego ogrodu moich izraelskich teściów, gdzie pod drzewem mango nieraz redagowałam teksty do prowadzonego niegdyś przeze mnie, na wskroś włoskiego czasopisma. Do drzew pomarańczowych w Andaluzji i do efemerycznej Artemidy w Efezie. Północ, południe, wschód, zachód. Wspólna historia, która kształtuje współczesną wrażliwość. Świadectwa przeszłości, panoptikum podobieństw i różnic. Wziosła kultura i coś znacznie prostszego: najprzyjemniejszy na świecie styl życia.

Dobrych Nowin otrzymuję w tym roku wiele. Jedną z nich jest ta, którą daję sama sobie.

Czas wyruszyć w rejs.

Navigare necesse est. 

pomaranczk_small

 

Tak w 2015 roku narodziło się Lente – przestrzeń, w której chciałam dzielić się z Wami przeżyciami, doświadczeniami i informacjami związanymi z różnymi zakątkami Morza Śródziemnego, a później także wydawnictwo i restauracja organizująca wydarzenia kulturalne. Lente to przede wszystkim wspólna podróż – raz szybsza, raz bardziej powolna; wspólne spotkanie z kolebką europejskiej kultury, ale i lekcja pięknego, prostego życia. Rozpoczęłam ją, nosząc w sobie moją drugą córeczkę i słuchając Dobrej Nowiny w izraelskim kościele. Dziś, czekając na kolejne maleństwo i znów radując się niezwykłym Bożym błogosławieństwem, życzę Wam, byście w tegoroczne Święto Zmartwychwstania otworzyli serca na nowe wyzwania, nowe podróże, w które jesteście przez Niego zapraszani. Wszystkiego dobrego!

 

signature_page1_image1

 

Zdjęcie główne: Jaffa from the sea, Holy Land, ca. 1895

Posted on

Wyspy Władcy Wiatru. Isole Eolie

Nieco na północ od Sycylii wyłania się z lazurowego Morza Tyrreńskiego niezwykły archipelag złożony z siedemnastu wysp. Siedem z nich to wyspy duże, zamieszkałe przez ludzi i stanowiące niewątpliwą atrakcję turystyczną. Dziesięć pozostałych to niewielkie wysepki przypominające raczej stożki wystające spod powierzchni wody. I rzeczywiście, Wyspy Liparyjskie, bo o nich mowa, są niczym innym, jak wyłaniającymi się z fal grzbietami wulkanicznymi. Ich nazwa pochodzi od greckiego słowa „liparos” – żyzny; posiadają one jednak jeszcze jedno imię: Isole Eolie. Wbrew skojarzeniom bowiem, wyspy te – z wyjątkiem wyspy Vulcano – nie stanowiły siedziby boga ognia, ale Władcy Wiatru, Eola.

Grecka mitologia zna imiona wielu wiatrów, które w języku mieszkańców Hellady nosiły nazwę Ἄνεμοι (Anemoi). Grecy nie wyróżniali czterech stron świata, ale osiem, gdyż wliczali w nie strony pośrednie; taka też była liczba wiatrów. Cała ta czereda stanowiła potomstwo bogini Eos (Jutrzenki, określanej przez Homera jako „różanopalca”) oraz tytana Astrajosa, boga gwiezdnego światła. Wśród licznego potomstwa pary znajdowały się również gwiazdy i planety. O ile jednak ciała niebieskie, jako obiekty nieruchome, nie stanowiły w oczach Greków większego zagrożenia (tylko od czasu do czasu jakaś niesforna gwiazda odkleiła się od firmamentu i spadła na ziemię…), o tyle wiatrów należało się obawiać, gdyż w większości były one nieobliczalne. Mieszkańcy Hellady, kraju niespecjalnie żyznego, uzależnionego od kaprysów pogody, nie bez przyczyny żywili wobec nich głęboki respekt.

Najgroźniejszy z nich był bez wątpienia Boreasz, wiatr północny, którego w mitologii rzymskiej znano pod nieprzyjaznym imieniem Akwilona. Jako wiatr zimny i gwałtowny potrafił wyrządzać wielkie szkody; nie bez powodu wzbudzał więc strach i niechęć mieszkańców Grecji i Rzymu. Jego przeciwieństwo stanowił Zefir, rzymski Fawoniusz, łagodny wiatr zachodni. Przynosił wiosnę i budził przyrodę, latem zaś niósł ze sobą orzeźwienie. Wiatrem południowym był Notos, znany w Rzymie pod nazwą Auster. Niósł ze sobą deszcze i mgły; był gwałtowny, gorący i wilgotny. Ze wschodu natomiast wiał Apeliotes, którego łacińska nazwa brzmi Solanus – wiatr porywisty, chłodny, nieprzewidywalny. Nie mniej ważne i groźne były wiatry pośrednie: północno-wschodni Kajkias, pędzący po niebie ciemne, deszczowe chmury; gorący południowo-wschodni Euros zwiastujący upały, północno-zachodni Skirion, suchy, silny i chłodny, którego bali się rolnicy, gdyż niszczył uprawy, i wreszcie Lips, nieco bardziej łagodny, południowo-zachodni, ciepły i suchy, niosący za sobą kłębiaste białe chmurki.

Boreasz wg Jamesa Stuarta i Nicholasa Revetta, 1794 r.
Boreasz wg Jamesa Stuarta i Nicholasa Revetta, 1794 r.


Podarunek Eola

Spośród wracających spod Troi zwycięzców najbardziej spieszno do domu było Odysowi i to właśnie on najdłużej tułał się po Morzu Śródziemnym, gnany gniewem Posejdona. Gdy udało mu się pokonać wiele niebezpieczeństw, w tym wyjść cało ze szponów Scylli i paszcz Charybdy, dotarł na wyspy, którymi władał król wiatrów, Eol. Tenże, wzruszony opowieścią dzielnego żeglarza, podarował mu drogocenny worek ze skóry wołu, w którym zamknięte były wiatry mogące zaszkodzić Odysowi w dopłynięciu do domu. W ten sposób władca Itaki miał zapewniony bezpieczny powrót na swoją wyspę; zgubiła go jednak ciekawość i zawiść załogi. Spodziewała się ona, że tajemniczy Eol podarował Odysowi wspaniały skarb, którym ten ani myśli podzielić się ze swoimi towarzyszami niedoli. Gdy więc tylko kapitan udał się w objęcia Morfeusza, jego niepokorni majtkowie dobrali się do worka i niczym Pandora uwolnili z niego wszelkie nieszczęścia – czyli przeciwstawne wiatry. Rozpętał się straszliwy sztorm, który zagnał statek z powrotem na wyspę Eola – a przecież przed oczami nieszczęsnych rozbitków majaczyły już brzegi Itaki! Tym razem Odys nie znalazł łaski w oczach władcy wiatrów, który odmówił mu gościny i pomocy, pojąwszy, że król Itaki naznaczony jest przekleństwem Posejdona. Tułaczka Odysa trwała z tego powodu całe dziesięć lat.

 

Ajolos z Lipari

Kim był wspomniany władca wiatru? Według mitologii – zwykłym człowiekiem, który nieśmiertelność uzyskał, nomen omen, na łożu śmierci. Gdy umierał, Zeus stwierdził, że Eol przyda mu się bardziej żywy niż martwy, i udzielił mu łaski wiecznego życia, nie włączając go jednakże w poczet Olimpijczyków. Istnieją trzy wersje mitu o Eolu: według jednej był synem Hippotesa i Melanippe, według drugiej jego ojcem był władca mórz, Posejdon; trzecia wersja zakłada, że jego rodzicami byli Helen (syn Deukaliona i Pyrry) oraz nimfa Orseis. Cieszył się wielką sympatią bogów, dlatego Zeus powierzył mu pieczę nad niesfornymi synami Eos i Astrajosa. Ponoć więził ich w jaskini na jednej z wysp, którą on sam zamieszkiwał, Lipari; mogli wychodzić z niej jedynie za jego pozwoleniem. Był dumnym ojcem sześciu córek i sześciorga synów, z których wszyscy piastowali godność królewską na archipelagu. Należał do tych postaci mitologicznych, do których sięga się raczej rzadko, toteż jego imię pojawia się przede wszystkim u Homera oraz u Wergiliusza.

Między Trinakrią a Wielką Grecją

Wyspy Eolskie stanowiące mitologiczną siedzibę Eola i jego potomków należą bez wątpienia do jednych z najbardziej malowniczych zakątków Italii, tworząc pomost nie tylko między dawną Trinakrią a Wielką Grecją na Półwyspie Apenińskim, ale również między rozmaitymi kulturami, które je zamieszkiwały. Zasiedlane były nieprzerwanie od XI wieku przed naszą erą, jednak nie znane jest pochodzenie zamieszkujących je wówczas ludów. Od 580 roku datuje się na nich kolonizację grecką – wtedy właśnie wylądowali na nich Grecy z Knidos pod wodzą Pentathlona. Wiek później wyspy przeszły pod panowanie etruskie, a następnie fenickie – Punijczycy ustanowili na wyspach kolonie karne dla najgorszych przestępców, być może z powodu nieustannego zagrożenia ze strony czynnych wulkanów. W wyniku wojen punickich, w 252 roku p.n.e., wyspy przeszły ostatecznie w ręce Rzymian, którzy swoim zwyczajem wykorzystywali bogate miejscowe zasoby (siarki, soli i ałunu). Jako pragmatycy kontynuowali oni także fenicką tradycję zasiedlania wysp elementem politycznie niepożądanym.

Losy Wysp Liparyjskich najbardziej burzliwe były w średniowieczu i u progu czasów nowożytnych – podobnie jak Sycylia, przechodziły na przemian w ręce najeźdźców arabskich, normańskich i hiszpańskich. Ostatecznie, w XIX wieku, stały się częścią zjednoczonych Włoch.

Wieczór na Lipari, fot. kuhnmi / Flickr
Wieczór na Lipari, fot. kuhnmi / Flickr, CC BY 2.0


Osobny świat

Te stosunkowo niewielkie wysepki, porównywane z ogromną Sycylią, wydają się stanowić odrębny, fascynujący i piękny mikrokosmos. Choć geograficznie i administracyjnie przynależą do Italii, mają w sobie coś niezaprzeczalnie greckiego, jakby epoka kolonizacji wcale się nie skończyła. Część z nich zachowała nawet oryginalne greckie nazwy, jak choćby największa Lipari. Jej greckie imię brzmiało Λιπάρα – płodna; mawiano na nią także Μελιγουνίς – rodząca miód. Wyspa ta powstała w wyniku trzech erupcji wulkanicznych w okresie pomiędzy 20 000 lat p.n.e. i 13 000 lat p.n.e. Do ostatniego gniewu Wulkana doszło na niej w czasach rzymskich, kiedy bóg zdecydował się chyba przenieść się na sąsiadującą Vulcano. Co ciekawe, wyspa pokryta jest do dziś pumeksowym osadem oraz obsydianem; pumeks stanowi znakomity artykuł eksportowy. Lipari zamieszkiwana była prawdopodobnie od początków epoki neolitu, stąd do naszych czasów zachowało się na niej najwięcej zabytków z różnych epok – ich większą część oglądać można w Muzeum Eolskim. Odwiedzić warto także najstarszą i najbogatszą z sycylijskich nekropolii, gdzie po dziś dzień zachowały się groby z epoki greckiej i rzymskiej.

Nie mniej fascynująca jest wyspa Vulcano, która sąsiaduje z Lipari. Składają się na nią trzy odrębne centra wulkaniczne, Monte Aria (500 m), Monte Saraceno (481 m) i Monte Luccia (188 m).  Centralną i północną część wyspy zajmuje wulkan Fossa z kraterem Gran Cratere. Jest to wulkan tymczasowo uśpiony, który jednak od czasu do czasu przypomina o sobie, gdy najdzie go ochota na pogawędki z północno-zachodnim sąsiadem – Stromboli. Już Tukidydes w V w. p.n.e. przekazał informację o wulkanicznej działalności wyspy, a wiadomo z różnych źródeł, że do erupcji dochodziło z dużą regularnością przez całą starożytność. Ostatnie wybuchy miały miejsce w latach 1888–1890. W starożytności wyspa ta nosiła nazwę Termessa; później została przemianowana przez Greków na Ἱερά – święta (uważali, że stanowi ona drugą po Lipari siedzibę Eola). Dopiero Rzymianie, kierując się jak zwykle logiką, nadali wyspie obecną nazwę, doszukując się w niej siedziby bynajmniej nie Eola, lecz groźnego Wulkana, który w jej podziemiach prowadził swoją kuźnię. Nie odstraszało to jednak Rzymian, którzy wydobywali na wyspie ałun i siarkę. Złoża tychże surowców były na tyle bogate, że kopalnie działały jeszcze w XIX wieku, kiedy wyspa zarządzana była przez dynastię Burbonów. Po ostatniej gwałtownej erupcji Vulcano wyludniła się, a nowi mieszkańcy zaczęli napływać dopiero po II wojnie światowej. Dziś przyciąga turystów takimi atrakcjami, jak źródła siarkowe i oryginalne czarne plaże. Największą atrakcję stanowi jednak wspinaczka na krater wulkanu. Jej ostatni etap przypada na wąską skalną półkę z malowniczym widokiem: na morze, wyspę…i przepaść.

Godna wspomnienia jest również wyspa Stromboli, w starożytności nosząca nazwę Στρογγύλη – okrągła. W rzeczy samej jej podstawę stanowi okrąg. Jest ona najdalej wysuniętą na północny zachód wyspą archipelagu. Krater wulkanu sięga 2 km w głąb morza, co sprawia, że ta niepozorna wysepka może być naprawdę groźna. Wulkan na Stromboli nie zasnął nigdy – mniej więcej co 10-20 minut wyrzuca z siebie lawę i popioły na wysokość ok. 10 metrów. Ponieważ popiół stale pokrywa część wyspy, typowo eoliańskie białe domki w czterech osadach – Scari, San Vincenzo, Ficogrande i Piscita – są nieustannie odmalowywane.

Stromboli
Stromboli

 

Na Eoliach czas się zatrzymał. Wydaje się, że fale uderzają o skaliste brzegi tak samo jak w czasach, gdy do Lipari dotarł Odyseusz, udręczony rozbitek chroniący się u Władcy Wiatru. Uliczki dzisiejszych miast są malowniczo wąskie, pełne straganów i kusząco otwartych sklepów z pamiątkami; starożytne mury przeplatają się z białymi domkami ozdobionymi kwiatami w donicach. Na Lipari rządzą koty – przemykają zgrabnie między nogami turystów, drzemią w promieniach słońca, wylegują się na pomostach w porcie. Delikatny wietrzyk niesie niepowtarzalny aromat drzewek owocowych i kwiatów. W lokalnym amfiteatrze panuje wzruszająca cisza przerywana tchnieniem wiatru. Na Vulcano morska bryza chłodzi czoła wspinających się mozolnie na nieczynny krater; niesie odór siarki i zapach słonej wody. Greccy bogowie wciąż odwiedzają te wyspy, uważane w starożytności za błogosławione. Doprawdy, Eol nie zakończył swego żywota, ale po dziś dzień sprawuje na Wyspach Liparyjskich pieczę nad śródziemnomorskimi wiatrami.

Panarea
Panarea

 

 

Pozostałe nazwy wysp archipelagu Isole Eolie:

Salina, po grecku Διδύμη – Bliźniacza Wyspa,

Filicudi, po grecku Φοινικώδης – Palma,

Alicudi, po grecku Ἐρικώδης – Kwiat Wrzosu,

Panarea, po grecku Eὐώνυμος – Dobra Wiadomość lub Dobre Imię.

 

 

 

Zdjęcie główne: Wyspy Liparyjskie, fot. nerdmeister® / Flickr, CC BY 2.0
Posted on

Er Ponentino

O Ponentino pisano piosenki i wiersze, układano porzekadła i rymowanki. Opowiedział o nim nawet wielki Federico Fellini w swoim filmie Roma. Nic dziwnego – Ponentino nie tylko uprzyjemnia porę kolacji, najważniejszego dla Włochów momentu dnia, ale także wyznacza czas relaksu, spotkań i romantycznych schadzek.

 

Miły i przyjazny rzymski wietrzyk w języku włoskim zwie się il Ponentino. Mieszkańcy Wiecznego Miasta mówią nań troszkę inaczej – er Ponentino, udźwięczniając rodzajnik w charakterystyczny dla siebie sposób.
Miły i przyjazny rzymski wietrzyk w języku włoskim zwie się il Ponentino. Mieszkańcy Wiecznego Miasta mówią nań troszkę inaczej – er Ponentino, udźwięczniając rodzajnik w charakterystyczny dla siebie sposób.

 

Te ostatnie szczególnie dużo wietrzykowi zawdzięczają. W poezji i ludowych piosenkach er Ponentino jest cichym posłańcem, opiekunem szeptanych wyznań, strażnikiem z pasją wyśpiewywanych serenad. W słynnej piosence Roma nun fa’ la stupida stasera staje się wymarzonym wspólnikiem zakochanego młodzieńca. Zmierzwia fryzurę dziewczyny – kosmyk włosków opada na policzek, wręcz prosząc się o odgarnięcie i delikatną pieszczotę.

Ponentino znaczy dokładnie tyle, co "wietrzyk zachodni".
Ponentino znaczy dokładnie tyle, co “wietrzyk zachodni”.

Niestety, z wielu powodów, coraz ciężej jest poczuć w Wiecznym Mieście podmuch Ponentino. Gęsta zabudowa nowych osiedli utrudnia cyrkulację powietrza; swoje robią też niekorzystne zmiany klimatyczne. Warto jednak poszukać jego tchnienia podczas wieczornego rzymskiego spaceru. Er Ponentino jest tak samo ważną i historyczną częścią włoskiej stolicy, jak wiekowe marmury i szumiący Tyber.

Posted on

Wielkanocne hiszpańskie hornazo

W Salamance hornazo tradycyjnie podaje się podczas celebracji Lunes de aguas (dosłownie “poniedziełek wód”), która przypada na poniedziałek tydzień po Wielkanocy. Świętowanie faktycznie odbywa się nad wodą, ale podobno nazwa święta wywodzi się od słowa enagua (halka). Tradycja pochodzi z czasów panowania Filipa II (XVI w.). Król, zagorzały katolik, obawiał się o moralność studentów Uniwersytetu w Salamance, którzy korzystali z usług kobiet lekkich obyczajów. Postanowił usunąć pokusę przynajmniej w okolicy Wielkanocy i wprowadził zakaz prostytucji na czas Wielkiego Tygodnia. Prostytutki wyganiano na drugą stronę rzeki Tormes. Mogły wrócić do miasta tydzień po Wielkanocy, a spragnieni uciech cielesnych mieszkańcy zbierali się na brzegu rzeki, żeby uczcić powrót “halek”. Dzisiaj świętowanie ogranicza się do piknikowania nad rzeką ze sporym zapasem hornazo i czerwonego wina.

 

 


Hornazo

Porcja dla 6 osób

Ciasto:

500g mąki
125 g masła
100 ml wody
7 g suszonych drożdży
1 jajko (w temperaturze pokojowej)
1/2 łyżeczki soli


Nadzienie:

4 jajka ugotowane na twardo
300 g chorizo
+ 1 roztrzepane jajko do posmarowania ciasta

Do dużej miski przesiewamy mąkę, drożdże i sól, mieszamy.
Masło kroimy na kawałki, rozpuszczamy w rondelku na małym ogniu.
Dodajemy wodę i lekko podgrzewamy – mikstura powinna być letnia.
Dodajemy letnią miksturę i jedno jajko do suchych składników.
Mieszamy i wyrabiamy ręcznie lub przy pomocy miksera z końcówką do ciasta drożdżowego przez około 5 minut, aż ciasto będzie gładkie.
Przekładamy do oprószonej mąką miski, przykrywamy ściereczką i odstawiamy na godzinę do wyrośnięcia w ciepłym miejscu.
Piekarnik nagrzewamy do 200 stopni.
Wyrośnięte ciasto dzielimy na dwie części.
Każdą część zagniatamy przez chwilę na oprószonej mąką stolnicy.
Rozwałkowujemy na dwa duże prostokąty.
Z każdego odcinamy wąski pasek (ok. 5cm) do dekoracji.
Jeden z prostokątów układamy na wyłożonej papierem do pieczenia blasze.
Jajka i chorizo kroimy w cienkie plastry.
Układamy na cieście, zostawiając 2cm odstępu z każdej strony.
Smarujemy brzegi roztrzepanym jajkiem.
Przykrywamy drugim prostokątem z ciasta, dociskając brzegi.
Z pozostawionego ciasta wycinamy paski i układamy kratkę.
Wierzch smarujemy roztrzepanym jajkiem.
Pieczemy na złoto przez około 25 minut.
Posypujemy solą i pieprzem.
Podajemy na ciepło lub zimno.

Posted on

Adam Wodnicki, Lekcja łaciny

Powietrze, dzięki któremu żyjemy, światło, które sprawia, że życie to warte jest pokochania. Drobinki kurzu, swojskie, znajome, a jednocześnie w swym wesołym tańcu i mikroskopijnych rozmiarach cudownie poetyckie. Obraz tych trzech elementów staje mi przed oczami, gdy przymierzam się do opisania Lekcji łaciny – kolejnej zachwycającej książki Adama Wodnickiego wydanej przez Austerię. Kolejnej, a jednocześnie stanowiącej pożegnanie z krainą przedstawianą w poprzednich tekstach: profesor opuszcza ukochane Arles. Rozstanie pełne jest czułości, a wspomnienia, marzenia i fakty nakładają się na siebie niczym obrazy pomieszane ze łzami wzruszenia.

Książkę Lekcja łaciny Adama Wodnickiego zakupić można w naszym sklepie (kliknij tutaj).

Jest w Lekcji łaciny powietrze, bez którego nie można żyć – dom, historia, przyroda i cywilizacja. Jest światło – piękno sztuki, wzruszenia poetyckie, spotkania z największymi. Jest wreszcie kurz – codzienność, szczęk sztućców przy posiłkach, spotkania z przyjaciółmi, wydeptane ścieżki. Są dzieje odkryć archeologicznych przypominające, z jakiej przeszłości przyszliśmy; są opowieści sąsiadów i kroniki lokalnych gazet, a w nich historie, o jakich się filozofom nie śniło. Są pnącza kwitnącego powoju nad ulubioną galerią, są resztki mistralu w koronach drzew, kieliszek wina wypity na placu i zachwyt portalem romańskiej katedry. SĄ, bo zachowane na zawsze w sercu, a jednocześnie NIE MA, bo czas spotkania dobiegł końca. I tylko żal, że książka podąża tym samym tropem: bycia-niebycia, miejsca-niemiejsca. Powitania-pożegnania, bo w końcu trzeba, jak pisze Wodnicki, zgasić lampkę na biurku, wyjść, zamknąć za sobą drzwi biblioteki.

 

Adam Wodnicki, Lekcja łaciny, Austeria, Kraków 2016
Posted on

Bura. O adriatyckim wietrze w kulturze i… kuchni

Wiatrami interesowali się już starożytni: zajmował się nimi Arystoteles, pisał o nich Owidiusz. Pierwszy z nich uważany jest nawet za autora traktatu Położenie i nazwy wiatrów. Owidiusz w Metamorfozach zaproponował literacki opis, w którym wiatry otrzymują we władanie część atmosfery. Burzliwy wschodni Euros dostaje terytoria w krajach Nabata w Persji, łagodny Zefir bierze zachodnie wybrzeże, południe należy do Austera, zaś kraj Scytów i północnych chłodów zajmuje groźny Boreasz. Ten gwałtowny, niebezpieczny, zimny i porywisty grecki wiatr to po włosku bora, po francusku boré,  a po chorwacku – bura.

 

Bura w kulturze…

Nazwa tego słynnego wiatru to świetna okazja do rozważań lingwistycznych. Polacy spędzający wakacje na chorwackim wybrzeżu mogą niejednokrotnie usłyszeć od miejscowych słowo bura w kontekście zmiany aury. Spodziewają się załamania pogody, bo bura kojarzy się z burzą. Tak samo mogą rozumieć burę Rosjanie i Bułgarzy, którzy mają słowo burya, Czesi, u których jest bouře, czy Słowacy z ich búrką. I mają poniekąd rację, gdyż słowiańskie odpowiedniki  tego wyrazu są spójne znaczeniowo z chorwacką, a więc także słowiańską burą. Co więcej, w języku chorwackim istnieje przysłowie z burą w roli głównej, mające odpowiednik w naszym języku. Polskie Kto sieje wiatr, zbiera burzę, to po chorwacku Tko seje vjetar, žanje buru – bura utożsamiana jest więc z burzą, a nie silnym północnym wiatrem. Mieszkańcy kontynentalnej Chorwacji używają słowa bura podobnie jak inni Słowianie, ale historia bury nadmorskiej prowadzi nas do źródła greckiego.

Chorwaci nadmorscy też jednak nie dają za wygraną w sprawie “burowej” etymologii. Najbardziej znane renesansowe dzieło literackie Planine (czyli po polsku Góry) zadarskiego pisarza Petara Zoranicia przedstawia alternatywną genezę tego słowa. Bohater powieści przeżywa zawód miłosny. Zrozpaczony po utracie nadziei na szczęście u boku ukochanej, udaje się w wędrówkę po masywie Velebit. Nagle zrywa się gwałtowny wiatr. Nimfa, przewodniczka bohatera po górach, wyjaśnia mu, że to bura. Wiatr zawdzięcza imię hardej i dumnej dziewczynie, która odrzucała dobrych i szlachetnych zalotników, a i nimfy traktowała z wyższością i nieuzasadnioną butą. Wszechmogący skazał dziewczynę na wieczne męki. Podobny los spotykał inne dziewczęta i od tej pory każdy podmuch bury oznacza westchnienie cierpiącej niewdzięcznicy.

Petar Zoranić nie jest jedynym pisarzem, który pisał o burze.  Wiatr ten, podobnie jak inne spektakularne zjawiska atmosferyczne, inspirował wielu innych chorwackich twórców. Bura w literaturze chorwackiej to niezwykła destrukcyjna siła, która wdziera się do domostw, pędzi ulicami, świszczy w kominach. Piszą tak o niej Vjenceslav Novak, Josip Draženović, August Senoa, Duran Andrijašević. Większość z wymienionych pisarzy i poetów pochodzi z wybrzeża; co ciekawe, najważniejsi z nich urodzili się w miejscowości Senj, słynącej z wyjątkowo dotkliwych i częstych porywów bury. Sławę tamtejszego wiatru odzwierciedla wyrażenie senjska bura, które jest używane w całym kraju.

Z Senja pochodził też twórca chorwackiego nazewnictwa wiatrów, Pavao Rittner Vitezović – popularyzator teorii głoszącej, że Chorwacja była początkiem Słowiańszczyzny. Opracował on słownik łacińsko-chorwacki oraz chorwacką wersję róży wiatrów. Chorwaci oprócz bury zawdzięczają mu także maestral, jugo,  oštro, lebić czy tramontanę.

 

Zimowa bura w Senj, fot. Roberta F. / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0
Zimowa bura w Senj, fot. Roberta F. / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0

 

…i w  życiu codziennym

Bura jest suchym, zimnym wiatrem katabatycznym, to znaczy schodzącym z gór. Wieje z północnego wschodu kraju w stronę Adriatyku. W przypadku chorwackiej bury masywem górskim, z którego wiatr ześlizguje się do morza, jest wspomniany wcześniej Velebit. „Ześlizguje się” nie jest zresztą, być  może, najtrafniejszym określeniem – bura uderza bowiem z wielkim impetem, nagle i niespodziewanie. Bardzo trudno przewidzieć jej nadejście, dlatego jest ona bardzo niebezpieczna dla osób przebywających na morzu. Wieje głównie zimą, destabilizując nie tylko pracę rybaków, ale uniemożliwiając ruch drogowy na mostach i ulicach nadmorskich miast. Podczas jej ataków nie mogą się czuć bezpieczni także piesi w adriatyckich kurortach oraz na terenach gęsto zabudowanych przy morzu i na wyspach. Meteorolodzy zalecają wówczas pozostanie w domach, gdyż bura dewastuje otoczenie, łamie drzewa i przewraca mniejsze i większe obiekty w przestrzeni miejskiej. Osiąga duże prędkości: rekordowego pomiaru dokonano w 2003 roku i było to 307 kilometrów na godzinę. Wieje na całym wybrzeżu adriatyckim, a w Chorwacji na terenach nadmorskich od Rijeki do Splitu, od Kwarneru do wschodniej Dalmacji.

Imponujące podmuchy bury z jednej strony budzą grozę, z drugiej zaś zachwyt i fascynację. Wystarczy wejść na dowolny portal żeglarski, żeby przeczytać o burze rozprzestrzeniającej się w kształcie wachlarza w każdej zatoce, do której dotarł wiatr.  Spektakularny efekt bury widać w słoneczny dzień na morzu: z jednej strony błękitne niebo, z drugiej zaś niewysokie, krótkie fale wyrywające pianę wodną tworzą  krystaliczno-srebrne impresje z kropli wodnych. Najlepiej obserwować to zjawisko z bezpiecznego miejsca podczas leniwego urlopu – bura występuje bowiem również latem. Jest słabsza, mniej dotkliwa, ale równie niebezpieczna i nieprzewidywalna. Trwa dwa do trzech dni (i nocy, kiedy jest najsilniejsza), wstrzymuje ruch promowy i wymusza zamykanie mostów na wyspy, ale dla tych, którzy się nie spieszą, jest niezapomnianym przeżyciem. Po zachodzie słońca bura obniża temperaturę o 10-15 stopni: upał w Zadarze czy Szybeniku zamienia się po zmroku w dotkliwy nocny chłód. Mimo że niebezpieczna, to jej słabsze podmuchy w lecie inspirują doświadczonych żeglarzy do wyjścia w morze, dając możliwość przeżywania momentów pełnych adrenaliny.

Bura, w przeciwieństwie do innych śródziemnomorskich wiatrów, nie wpływa silnie na samopoczucie fizyczne i psychiczne człowieka.  Może jednak budzić niepokój, a moment jej nadejścia wywołuje u niektórych skoki ciśnienia, mniej lub bardziej nieprzyjemne pobudzenie czy rozdrażnienie. Jednak znacznie bardziej dotkliwe skutki dla zdrowia ma inny chorwacki wiatr – ciepły i wilgotny jugo wiejący z południa. Wywołuje on obniżenie nastroju, czasem depresję, w najlepszym razie melancholię. Tymczasem bura to wiatr występujący przy bezdeszczowej pogodzie, czystym niebie i wysokiej przejrzystości powietrza; powoduje podwyższenie ciśnienia atmosferycznego, co, na ogół, wpływa pozytywnie na dobrostan fizyczny i psychiczny. Istnieje jednak rodzaj bury zwanej ciemną, która związana jest z nadejściem niżu i zwiększeniem wilgotności powietrza. Ten wiatr jest mniej lubiany przez meteopatów i osoby mające problemy z krążeniem.

Paški sir, czyli ser, który powstaje dzięki burze. Fot. Isiwal / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0
Paški sir, czyli ser, który powstaje dzięki burze. Fot. Isiwal / Wikimedia Commons, CC BY-SA 3.0


Bura w kuchni?

Chorwaci z wybrzeża, podobnie jak inni mieszkańcy nadmorskich krajów, traktują burę jak integralną część swojego życia, która reguluje rytm dnia, wymuszając lub ograniczając wiele codziennych aktywności. Potrafią też docenić wkład bury do chorwackiej… kuchni! Bura wraz w wodą wylewaną na brzegi roznosi sól, która po opadnięciu na trawę zjadana jest przez miejscowe owce. Z mleka owczego powstaje ser o charakterystycznym smaku. Najpopularniejszy przysmak, który zyskujemy dzięki burze i nanoszonej na łąki soli, to paški sir. Jego wyjątkowość polega na tym, że powstaje on z mleka owiec, które żywią się tylko i wyłącznie ową zasoloną trawą na wyspie Pag. Producenci dodają do niego tymianek, szałwię i rozmaryn. Twardy, o wyrazistym aromacie, jest prawdziwym przebojem chorwackich stołów i przykładem tego, jak pasja i umiejętność wykorzystania naturalnych warunków i bogactwa przyrody może wynieść produkt kulinarny do rangi sztuki.

Na Pagu, jednej z najpopularniejszych chorwackich wysp, pozyskuje się też najwięcej soli morskiej. Jej produkcja ma długotrwałą tradycję; sól z tego regionu cieszy się zasłużoną sławą w kraju i za granicą. Ze względu na odpowiedni klimat, dużą liczbę słonecznych dni i naturalne warunki na wyspie uważana jest za jedną z najczystszych i najbardziej wartościowych na naszym kontynencie.

Inny produkt z chorwackiego wybrzeża, który swój niezrównany smak zawdzięcza burze i innym miejscowym wiatrom, to suszona szynka, czyli pršut (nieprzypadkowa zbieżność nazwy z włoskim prosciutto). Naturalny sposób wytwarzania tego specjału plus dodatek cennej soli morskiej powoduje, że zarówno dalmatyńska, jak i istryjska odmiana jest jedną z lokalnych delicji najchętniej wybieranych przez miejscowych i turystów. Chorwaci, mistrzowie autoreklamy, umiejętnie serwują też informacje o pršucie. Właściciel wytwórni tradycyjnych produktów wędliniarskich Slavko Coza z regionu maslenickiego, zdobywca złotego medalu na targach żywności w Nowym Sadzie, tak opisuje sposób wytwarzania najsłynniejszego ze swoich produktów: Szynka musi suszyć się przynajmniej przez rok. Sąsiedztwo morza gwarantuje w tym czasie dostęp soli do każdej partii pršitu, który przyjmuje ją kołysany podmuchami velebickiej bury (adarskilist.hr).

 

Źródła:
Arystoteles, Dzieła wszystkie, t.2, Warszawa 1990
Leszek Małczak, Wiatr w literaturze chorwackiej. O figurze literackiej wiatru w XIX i XX-wiecznym piśmiennictwie chorwackim strefy śródziemnomorskiej, Katowice 2004
Predrag Matvejcić, Brewiarz śródziemnomorski, Sejny 2003
Owidiusz, Metamorfozy, Wrocław 1995
zadarskilist.hr
morski.hr
prirodahorvatske.hr