książki

Sándor Márai, Porwanie Europy

Julia Wollner

Wielcy piszą najprościej. Zrozumienie ich nie wymaga naukowych tytułów, certyfikatów i lat przygotowań – co najwyżej skupienia, a przede wszystkim otwartego serca.

Dlaczego nie czytamy największych? Bo się boimy. Wydaje nam się, że nie dorośliśmy, że nie pojmiemy. Albo że nas zanudzą, upajając się swą mądrością, która zupełnie nie przystaje do naszej zwyczajnej, zabieganej codzienności.

To jednak pomyłka, która może nas wiele kosztować. Stracimy szansę na zadanie najważniejszych pytań i znalezienie najważniejszych odpowiedzi. A wielcy piszą najprościej. Zrozumienie ich nie wymaga naukowych tytułów, certyfikatów i lat przygotowań – co najwyżej skupienia, przede wszystkim zaś: otwartego serca.

Bardzo chciałabym, by właśnie z takim nastawieniem jak najwięcej czytelników sięgało po pisma Sandora Maraiego. W Polsce kilka dni temu ukazało się Porwanie Europy w doskonałym (jak zwykle) tłumaczeniu Ireny Makarewicz. Są to spostrzeżenia i refleksje z podróży, jaką węgierski pisarz odbył tuż po zakończeniu II wojny światowej, kierując się do Szwajcarii, Francji i – co z naszej śródziemnomorskiej perspektywy najistotniejsze – do Włoch. Na okładce cytat: Czy istnieje jeszcze Europa duchowa?… Czy są tylko kraje, granice, systemy finansowe, ustroje polityczne, a z całości pozostał tylko chorobliwy nacjonalizm? Mocne, aktualne, na czasie, ale też, w moim mniemaniu, nie do końca oddające istotę Maraiowych opowieści.

Książkę <em>Porwanie Europy</em> kupisz w naszym sklepie (tutaj)
Książkę Porwanie Europy kupisz w naszym sklepie (tutaj)

 

Wielki prozaik analizuje Europę, historię i nas, jej uczestników, przez szczegół, nie poprzez wyliczanie poważnych rzeczowników. Polityczne rozważania i refleksje nad procesami dziejowymi zdają się tu wplecione w równie istotne rozmyślania o tym, co najbliżej – i w czasie, i w przestrzeni. Jest pociąg i kichający współpasażer, jest chłód Mediolanu i Neapol z jego hałaśliwą zmysłowością. Jest błękitne niebo Italii, która przegrała wojnę, ale człowiek, który do niej wjeżdża, odnosi wrażenie, od razu na granicy, że został obdarowany. Jest obiad u podnóża Koloseum, ze spaghetti i karczochami w oleju, popijanymi winem frascati. Rzym lśni w zimowym słońcu, jest spokojny, czysty i szczęśliwy. Dwa tysiące lat, kilka wojen światowych, jeden i drugi dyktator, co to ma za znaczenie, w Rzymie? Podnoszę frascati ku słońcu; to ciemnobrązowe lśnienie znam z obrazów weneckich mistrzów. To nie banalna, egzaltowana myśl wędrującego po Półwyspie. To moment, dzięki któremu możemy zrozumieć stulecia; mały punkt, który staje się szerszym kontekstem. Chwila, która pozwala nam zapytać, co dalej. Pociągi kursują, turbiny się kręcą, politycy zarzucają świat wielkimi planami, jakby bili w dzwony, poeci śnią albo wrzeszczą, wszyscy działają zgodnie z naturą własnej osobowości. Ale po nikim i po niczym nie czuć tego, że wierzy w powołanie Europy. Oto refleksja Maraiego, której, jak podpowiada mi intuicja, nie byłoby bez infekcji gardła, zatłoczonej kolejowej stacji i krzykliwych sprzedawców na targu. Pytanie brzmi: co z nią dalej zrobimy? Jak zadbamy o nasz wspólny dom? To powinno martwić nas i niepokoić zdecydowanie bardziej, niż wyimaginowana trudność tekstów wielkiego pisarza.

Sándor Márai, Porwanie Europy, tłumaczyła Irena Makarewicz, Czytelnik, Warszawa 2022