Wybaczyłam Orianie Fallaci
Julia WollnerOd lat patrzę na nią jak na bliską mi kobietę. Człowieka, który gotowy był walczyć o dobro świata. I choć jej ostatnie teksty wywołują dziś mój głęboki sprzeciw, to sama Oriana niezmiennie budzi we mnie przede wszystkim czułość.
Kiedyś, jako młoda studentka, bałam się Oriany Fallaci, jednocześnie bojąc się samej siebie. To był czas, kiedy samoloty roztrzaskiwały się o nowojorskie wieże, pociągając za sobą tysiące niewinnych istnień. Oriana kipiała gniewem, unosiła się dumą. Jej bezkompromisowa postawa przerażała mnie i uwierała; skłamałabym jednak pisząc, że jej emocje były mi obce. Obserwowałam zderzenie kultury europejskiej i arabskiej w rodzinie mojej mamy. Widziałam, kto wyciąga rękę, a kto ją cofa. I też czułam gniew, niepokojąc się, co będzie dalej.
Minęło kilka lat, a ja, zakładając rodzinę, planując macierzyństwo, odkrywając swoją kobiecość, ale i borykając się z nią w męskim świecie, odkryłam także inną Orianę. Orianę delikatną i czułą, ciepłą i wrażliwą. Mistrzynię słowa nie tylko niesionego wysoko jak tarcza, ale i szeptanego sottovoce. List do nienarodzonego dziecka wpisałam na listę najważniejszych życiowych lektur, a we fragmentach prywatnej korespondencji Fallaci znajdowałam echo swoich miłości, rozterek, bolesnych wyborów i rozczarowań ludźmi.
Potem przyszedł listopad 2015 roku i zamach w Paryżu. Byłam przy komputerze, gdy media podały wiadomość o tragedii. “Czyżby Oriana miała rację?” – napisałam na Facebooku wcześniej, niż pomyślałam. Dzisiaj nie powtórzyłabym tego błędu, chcąc wierzyć, że słowo wypełnione miłością może więcej, niż to wypełnione gniewem.
W listopadzie tego roku warszawski Teatr Studio, tuż przed premierą monodramu Ewy Błaszczyk Oriana Fallaci: chwila, w której umarłam, prosi mnie o poprowadzenie zajęć językowo-kulturowych poświęconych włoskiej ikonie dziennikarstwa. Czy była bardziej reporterką, czy może jednak pisarką? Jakim językiem mówiła, jakie rzeczowniki określały jej świat, jakie przymiotniki i czasowniki budowały jej tożsamość? Na swoją opowieść mam dwie godziny. Wedle planu, jedną poświęcić mam jej życiu prywatnemu, drugą – warsztatowi dziennikarskiemu. Zaczynam więc mówić o kobiecie, która nade wszystko ukochała rodzinę, Florencję i wolność. O osobie wiernej, lojalnej, odważnej. Zegarek wciąż pokazuje mi, że przede mną jeszcze dużo czasu – spokojnie zdążymy więc przyjrzeć się sztuce reportażu. Mówię dalej, nie przestaję. Że pod koniec życia Oriana się pogubiła. Że w moim przekonaniu była dobrym człowiekiem, który dziś walczyłby o syryjskie dzieci i wyczerpane kobiety dryfujące na tratwach u brzegów Lampedusy. Nagle słuchacze zwracają mi uwagę, że czas się skończył, że jest już po zajęciach. Jak to, przecież nie zamknęłam jeszcze pierwszej części?! Okazuje się, że gdzieś w trakcie opowieści zatrzymał się mój zawsze niezawodny, szwajcarski zegarek. Jakby była z nami, jakby chciała, bym powiedziała wszystko to, co miałam do powiedzenia.
Wybaczyłam Orianie jej gniew, bo wybaczyłam go i sobie – wynikał z lęku, potrzebował czasu, by przekuć go na coś dobrego. Myślę, że gdyby było jej dane być tu z nami dzisiaj, wróciłaby do nas Fallaci sprzed 11 września – ta, która, jako małe dziecko, opierała się faszyzmowi; ta, która nade wszystko kochała życie, wsłuchiwała się w lament świata i była gotowa o niego walczyć.
Czy i jak czytać dzisiaj Orianę Fallaci? Posłuchajcie, co powiedzieli mi tłumacze jej tekstów na język polski (kliknij w nazwisko, aby przejść do nagrania audio):
Anna Osmólska-Mętrak, Joanna Ugniewska, Tomasz Kwiecień.