Buon Natale
Agnieszka Poczyńska-ArnoldiSiedzę u fryzjera w gumowym czepku na głowie, spod którego Cinzia wyciąga szydełkiem pasemka włosów do rozjaśnienia. Jest szczupła i wysportowana. Twarz ma przez cały rok brązową od opalenizny, ale dzisiaj widać po niej zmęczenie. Pracuje tu od zawsze, to znaczy od przeszło dwudziestu lat. Myje włosy, nakłada farbę, zamiata obcięte pukle z podłogi. Teraz przed świętami jest największy ruch. Kiedyś odnosiłyśmy się do siebie z dystansem. Ona zamknięta w sobie genuenka, a ja... nie miałam zamiaru się przymilać.
Z czasem jednak coś się zmieniło, wytworzyło się porozumienie i teraz plotkujemy jak najlepsze przyjaciółki. Jestem w dobrym nastroju, lubię atmosferę przedświątecznych przygotowań. Ona mówi, że nie znosi Bożego Narodzenia i nie może się doczekać, kiedy to wszystko się skończy. Przez cały grudzień praca od rana do wieczora, a potem jakiś przymusowy obiad w wąskim gronie rodziny. Kiedyś się na to godziła, ale od paru lat już nie ma ochoty. Jej matka wszystko krytykuje, bratowa przychodzi z obowiązku i przy każdej okazji odciąga męża do swojej rodziny. Kiedy spotykają się przy świątecznym stole, nie mają sobie nic do powiedzenia. Cinzia marzy, by 25 grudnia spędzić pod kocem na tapczanie z kubkiem gorącej czekolady i mężem. Dzieci niestety nie mają, ale to już opowieść na inną okazję. Do rozmowy włącza się Giselle, dwudziestoparoletnia, ładna, trochę pulchna. Jej imię wymawia się z francuska. Ona też nie cierpi świąt. Czuję, jak pod tym gumowym czepcem włos jeży mi się na głowie. Co z nimi jest? – myślę sobie, przecież to najpiękniejsza pora roku, zupełnie magiczna. Giselle opowiada, że jej rodzice rozeszli się, gdy była dzieckiem i na święta każde chciało mieć ją u siebie. Ona wszędzie czuła się niekompletna, będąc z jednym uważała, że zdradza drugie, a teraz każde święta przywołują tamte emocje. Nie lubi nawet prezentów i tej wszechobecnej komercji. Zresztą w tym drugim przypadku trudno odmówić jej racji. Antonio, ich szef, uśmiecha się nie bez satysfakcji. W tym roku ma wreszcie spokój. Co roku na Gwiazdkę jeździł do teściów do Umbrii, żeby zadowolić żonę. Jest jedynakiem, własnych rodziców zostawiał na ten czas samych. Parę miesięcy temu odzyskał wolność: z żoną od dawna się nie układało, każde ciągnęło w swoją stronę i w końcu postanowili się rozejść. Mają dorastające dzieciaki. – W święta będą trochę z ojcem, a trochę z matką – konkluduje z udawaną beztroską i zdaje się, że w ten sposób sam siebie próbuje przekonać, że tak jest okej.
Święta to dziwny czas. Wszyscy pragniemy, żeby były wyjątkowe i chyba wszyscy przeżywamy rozterki, które w tych dniach stają się bardziej dotkliwe. W tej bajkowej i sztucznie wykreowanej atmosferze uwiera każdy brak. Rodziny, domu, przyjaciół, pieniędzy, zdrowia albo perspektyw. Zależy, co komu doskwiera. Czasem staramy się od czegoś uciec albo nadrobić emocjonalne zaległości. Wracają dawne tęsknoty i wspomnienia. Przez chwilę myślę o moim ojcu. Przez niemal całe życie spotykałam się z nim w Wigilię. Kiedyś, po ciemku, na ulicy, przekazał mi ładnie owinięty pakunek. Już nie pamiętam, co było w środku, ale paczka była przystrojona małą, podłużną bombką, która niestety w czasie jazdy samochodem trochę się zgniotła. Najczęściej spotykaliśmy się jednak dwudziestego czwartego przed południem, w kawiarni. Pytał, co u mnie słychać, coś tam opowiadał o sobie, pił kawę, dużo palił, a ja zjadałam duży deser. Wszystko trochę jak przez szklaną szybę. Kiedyś poszliśmy do sklepu z zabawkami i kupiliśmy ozdoby na choinkę. Importowane z Czech pajacyki i wróżki, z delikatnego szkła i kolorowego aksamitu. Mam je do dziś i również w tym roku powieszę na drzewku. Innym razem sprezentował mi małe foremki do ciasta dla lalek. Pamiętam też trochę za dużą dżinsową spódnicę, seledynowy miękki szlafrok z Pewexu – pod koniec lat siedemdziesiątych prawdziwy rarytas. Nigdy nie śpiewaliśmy razem kolęd, nie było wspólnych przygotowań do Wigilii, bo tata dość wcześnie założył drugą rodzinę. Mimo to moje święta były zawsze szczęśliwe, choć z perspektywy czasu uważam, że ciążyła na nich czyjaś nieobecność. Może właśnie taty?
Z czasem również dziadka. Po jego śmierci babcia co roku tłumiła łzy przy świątecznym stole, spoglądając na symboliczne puste miejsce. Do porządku przywoływały ją córki, trochę zniecierpliwione tą jej nieprzemijającą, coroczną nostalgią. Chyba same próbowały zapomnieć i ochronić przed melancholią nasze pokolenie. Dzięki nim długo byliśmy szczęśliwi. Wyliśmy na całe gardło Ej, maluśki, maluśki… albo A teraz śpij dziecino mała… Moja kuzynka miała zawsze ładny głos, śpiewała w chórze, ja nadrabiałam dobrą wolą i anielskim uniesieniem. Uwielbialiśmy tę świąteczną atmosferę, którą stwarzali nam rodzice, dziadkowie i wujostwo. Wzajemne odwiedziny i biesiady. To cudowne poczucie bycia razem.
Włoską ciotkę mojego męża, Laurę, przygotowania do świąt chyba przerażały. W każdym razie takie sprawiała wrażenie. Sceptyczna i bezradna z natury uciekała z domu i chodziła po sklepach. Potem zarzucała nas mniej lub bardziej przydatnymi upominkami. Kochała zakupy, nie chciało jej się jednak ubierać choinki ani wyciągać rodowej zastawy. O gotowaniu nie wspomnę. A stół w Boże Narodzenie jest ważny. Przychodzą mi na myśl słowa mojego dentysty, pana po siedemdziesiątce: – Signora, nie chodzi o to, że miejsce kobiety jest przy garnkach, ale, co by nie było, to ona od narodzin jest żywicielką; karmi i dopieszcza. Taka jest natura rzeczy.
Mój mąż lubi wspominać święta u dziadków: tortellini w rosole, wędzonego łososia, którego kupowano tylko raz do roku, i rozpakowywanie wielkich koszy i paczek. Dziadek był lekarzem i jak niemal każdy medyk we Włoszech przed świętami otrzymywał dary od pacjentów. Zazwyczaj były to wina. On nie był raczej hedonistą i odkładał je zawsze na specjalną okazję, a kiedy odszedł w wieku niemal stu lat, okazało się, że miał pełną kantynę najlepszych trunków i szampanów – nietkniętych i… skwaśniałych. Dziadek kochał swoją pracę, uważał ją za misję. Już przed wojną był pierwszym pediatrą i radiologiem w małej liguryjskiej miejscowości. Miał ogromną wiedzę, podchodził do chorego holistycznie. Do dziś ludzie spotykani na ulicy ciepło go wspominają. Sam jednak był smutny w środku. Może dlatego, że w wieku pięciu lat stracił mamę? W jego domu gotowała signora Marisa: pieczenie na białym winie, ragù, gnocchi i vitel tonnè, czyli cielęcinę na zimno w sosie z majonezu, kaparów i tuńczyka. Dobry duch i świetna kucharka, przeżyła o wiele lat dziadka, pożegnaliśmy ją w zeszłym miesiącu. Dziadek lubił święta i dobre jedzenie, ale nie znosił dostawać prezentów. Potrafił oddać podarek z komentarzem: – Nie chcę miodu. – Nie potrzebuję piżamy. – A po co mi ten parasol? Jak małe i niedopieszczone dziecko.
Mój mąż też dostawał kiedyś w pracy upominki, taki panował tu zwyczaj, ale kryzys i nowe przepisy antykorupcyjne sprawiły, że jest ich coraz mniej. Wiele lat temu przywlókł do domu kołdrę w niebieskie gwiazdki, śpimy pod nią do dziś. Innym razem wielką szynkę parmeńską w całości. Co kilka dni braliśmy tę kilkukilową bestię pod pachę i wyruszaliśmy do zaprzyjaźnionego rzeźnika, żeby nam ją pokroił na cieniutkie plasterki, którymi obdzielaliśmy później rodzinę.
W Boże Narodzenie wspominamy zawsze ciotki mojego teścia z Piemontu. Le zie. Maria i Teresina. Dwie siostry, które nigdy nie wyszły za mąż i należały do świeckiego zakonu franciszkanek. Prowadziły ascetyczny tryb życia, ale rozpieszczały wszystkie dzieci w rodzinie. Urządzały pyszne podwieczorki, a na święta wręczały bardzo wyczekiwane przez najmłodszych koperty. Obdzielały wszystkich po równo. Zresztą do dziś robi tak również moja niemal stuletnia babcia z Kujaw. Najbardziej cieszy się, kiedy może obdarować wnuków i prawnuków, a my trochę skrępowani przyjmujemy te podarki…. żeby nie sprawić jej przykrości, oczywiście.
Mistrzynią domowego zacisza jest nasza dobra znajoma Rina z Arenzano – tytan pracy i kobieta niezłomna. Nikt tak jak ona nie potrafi skupiać wokół siebie ludzi. Jest już po osiemdziesiątce i nigdy nie miała lekkiego życia, ale wszystkie trudności pokonywała z zadziwiająca determinacją i pokorą. Jest bardzo religijna i chyba właśnie z wiary czerpie siły. W jej domu w Boże Narodzenie spotyka się od dwudziestu do trzydziestu osób. Ma wielką rodzinę, z którą utrzymuje zażyłe stosunki. Każdy przynosi jakąś potrawę, a potem siedzą, gadają i śpiewają. Również po polsku. Są rodziną muzykującą, stanowią trzon miejscowej parafii. Grają na fletach, gitarach, skrzypcach i oboju. Kiedy zorientowali się, że w święta robię się czasem markotna, nauczyli się kilku naszych kolęd. Teraz na każdej Pasterce, prócz Tu scendi dalle stelle… rozbrzmiewa Lulajże Jezuniu i Mizerna cicha. W zeszłym roku młodsza siostra Riny przygotowała niestandardową szopkę. Pasjonuje się ceramiką i wykonuje z niej różne przedmioty. Ulepiła więc z precyzją figurki wszystkich członków rodziny i to ich umieściła w stajence. Potem każdy zabrał do domu swoją podobiznę.
Chciałoby się rzec, że jaki człowiek, takie Boże Narodzenie. Nie licząc sytuacji losowych, każdy ma to, na czym mu najbardziej zależy. Niektórzy wyjeżdżają na narty albo na Karaiby. Inni świętują na plaży na Kanarach, na statku rejsowym, albo w Australii. Ja kocham przybrane lampkami miasto, studiuję bożonarodzeniowe witryny. Znakomicie nadają się do tego małe genueńskie sklepiki le drogherie, w których pakują towary w szary papier i obwiązują sznurkiem, kawę mielą na miejscu, a cukierki, czekoladki i kandyzowane owoce przechowują w wielkich, starych słojach, lub drewnianych gablotach w stylu retro. Zaliczam kursy przygotowywania świątecznych potraw. Wiem już, jak zrobić cappon magro – kolorowe dania z ryb, skorupiaków i warzyw. Razem z córką pieczemy polskie pierniki. Palimy świece i kadzidła, robimy stroiki ze świerku, ostrokrzewu i mandarynek. Łączymy w naszym domu różne tradycje. Co roku odwiedzamy szopki w kościołach na genueńskiej Starówce – niektóre z nich mają po kilka wieków, słuchamy koncertów, a potem idziemy na gorącą czekoladę i rogaliki do kawiarni Douce. Prowadzi ją Michele Paquier – francuski cukiernik, który odkrywa przed nami swoje sekrety. Co roku przygotowuje Bûche de Noël – czekoladowe ciasto gwiazdkowe w kształcie gałęzi i migdałowe Galette des Rois. To ostatnie jest typowym wypiekiem na dzień Trzech Króli, z dołączoną złotą koroną i porcelanową figurką – przyniesie szczęście temu, kto na nią trafi w swojej porcji. Lubię tę międzynarodową atmosferę i łączenie różnych zwyczajów. Gdy tylko jest to możliwe, pielęgnuję w sobie stan świątecznego błogostanu. Moje wewnętrzne dziecko domaga się ciągle, żeby było radośnie i pięknie, a ja raz po raz mu folguję. Ponoć trzeba umieć zadbać o siebie, wtedy czujemy się szczęśliwsi i bardziej spełnieni. I właśnie tego Wam wszystkim najbardziej życzę. Wesołych Świąt! Buon Natale a Tutti!