Casalinga. Pięćdziesiąt odcieni szarości
Agnieszka Poczyńska-ArnoldiDylematy pracujących matek są oczywiste; mniej mówi się o poczuciu odizolowania od „prawdziwego życia” tych, które wybrały lub zaakceptowały domowe pielesze. A Włosi okrutnie dodają, że siedząc w domu się brzydnie.
– Małżonka siedzi w domu – usłyszałam od mężczyzny, którego żona, z wykształcenia prawniczka, urodziła troje dzieci i zajmowała się nimi 24 godziny na dobę. Jasne, to nie to samo co stresująca praca w kancelarii. Ona sama wolałaby pewnie kancelarię, ale w tym temacie nie ma satysfakcjonujących rozwiązań, a decyzje są wypadkową okoliczności. Inna włoska znajoma, która po założeniu rodziny zrezygnowała na kilka lat z pracy, zapytana kiedyś w towarzystwie, czym się zajmuje, odparła: – Między innymi zaopatrzeniem i logistyką. Dbam o to, by nowa rolka papieru toaletowego pojawiła się w łazience dokładnie wtedy, gdy skończy się stara.
W świecie, w którym prawdziwe sukcesy osiąga się w innych dziedzinach, praca w domu nie budzi uznania. Według słownika Treccani casalinga to kobieta zajmująca się własnym domem i nie posiadająca innego zawodu. O wykształceniu i zainteresowaniach mowy nie ma. Definicja odnosi się raczej do stereotypu gospodyni domowej. Dziś chyba żadna kobieta do niego nie pasuje, a przede wszystkim pasować nie chce. Ktoś jednak musi prać skarpetki, gotować zupki i podcierać dzieciom pupki. Można zatrudnić panią do opieki, sprzątania i przygotowywania posiłków, ale do budowania więzi potrzebna jest obecność. Pewna właścicielka dobrze prosperującej agencji turystycznej w Mediolanie w pewnym momencie postanowiła zamknąć interes, ponieważ kiedy już udawało jej się spędzić trochę czasu z własnymi dziećmi, one tęskniły za nianią. Oczywiste są dylematy pracujących matek. Mniej mówi się o poczuciu odizolowania od „prawdziwego życia” tych, które wybrały lub zaakceptowały domowe pielesze. Siedząc w domu się brzydnie – mówią Włosi.
Psycholożka Viviana Chinello twierdzi, że praca gospodyni domowej jest „głuchoniema”. Pozbawiona ram czasowych, struktury i konkretnego wynagrodzenia wystawia na szczególny stres psychiczny i fizyczny. Poczucie osamotnienia, powtarzalność i ulotność wykonywanych czynności rodzą frustracje i wrażenie społecznej nieużyteczności. Zakupy, gotowanie, szorowanie garów, prasowanie, odkurzanie, opatrywanie ran na ciele i duszy to tylko niektóre z przynajmniej pięćdziesięciu odcieni szarej codzienności kobiety, dla której rodzinne lokum nie jest miejscem wypoczynku po pracy, ale miejscem zatrudnienia. Stąd niedaleko już do depresji, uzależnień i kompulsji, poczucia nieadekwatności i wybuchów tłumionej agresji – dolegliwości, na które skarży się wiele zamkniętych w czterech ścianach kobiet. Dochodzi do nich niesymetryczność potrzeb w stosunkach z zapracowanym i spragnionym domowej ciszy mężem, a z czasem syndrom pustego gniazda. Niektórzy twierdzą jeszcze, że dom to naturalne środowisko kobiety, że zawsze tak było… Skąd, wobec tego rozgoryczenie i dylematy? Zmieniły się stosunki społeczne i hierarchia wartości, ale potrzeby emocjonalne pozostały takie same. Wśród nich pragnienie bycia w grupie, przynależności i uznania.
Włoszki emancypowały się późno. Legalizacja rozwodu nastąpiła dopiero w 1970 roku (w Polsce Ludowej w 1945), a dopiero rok później prawo uznało równość małżonków w rodzinie. Przełomem na drodze do wyzwolenia od patriarchatu były protesty 1968 roku, ale zmiany świadomościowe trwały o wiele dłużej. Jeszcze na początku lat dziewięćdziesiątych w domu rodziców mojego włoskiego męża stykałam się z sytuacjami, o których w Polsce uczyłam się ze szkolnych lektur. Najważniejszą figurą w rodzinie był dziadek, padre padrone (ojciec właściciel), ceniony lekarz. Babcia – podziwiana za urodę i inteligentna – skończyła swego czasu trzy klasy szkoły podstawowej. Jej siostra marzyła o studiach medycznych, ale uznano to za fanaberię. Kobieta w latach trzydziestych miała wyjść za mąż, urodzić dzieci i zajmować się domem. I tak też się stało. Dla dziadka praca była pasją i pojawiał się w domu tylko na obiad i kolację. Kiedy nie czuł od progu zapachu przygotowywanego jedzenia, natychmiast indagował, dlaczego palniki są wyłączone. W takim domu wychowała się moja teściowa. Zawsze w cieniu brata, którego posłano na studia inżynierskie; skończyła na początku lat sześćdziesiątych studium nauczycielskie, ale potem nikt już nie zachęcał jej do kontynuowania nauki ani do podjęcia pracy. Ojciec lekarz uważał, że nie powinna zabierać zatrudnienia i zarobku osobom bardziej potrzebującym. Miała w życiu jednego ucznia, któremu udzielała korepetycji. Miała też narzeczonego, a gdy kiedyś wróciła ze spotkania do domu taksówką (!), bo bała się, że nie zdąży na wyznaczoną przez ojca godzinę – ten uznał to za objaw niebezpiecznej emancypacji i urządził jej awanturę. Pewnie dlatego już w wieku 22 lat wyszła za mąż i po roku została mamą. Na szczęście jako pierwszy urodził się syn, oczko w głowie dziadka. Kiedy potem na świat przyszła wnuczka, wydarzenie nie miało już takiego znaczenia – liczył się męski potomek. Gdy w roku 1985 wnuczka zapisała się na uniwersytet, dziadek nie krył swojego zdziwienia. – Po co kobiecie studia?
Moja szwagierka należy już do nowego pokolenia Włoszek, ale matka mojego męża to jeszcze typowa gospodyni domowa, rozżalona na ojca, który nie pozwolił jej rozwinąć skrzydeł. Włoska mamma, zarządzająca rodzinnym uniwersum. Tłumienie własnych potrzeb przez lata obróciło się w nadmierny krytycyzm, zaborczość i niepewność siebie. Do tego te tradycyjne przekonania … Kiedy swego czasu z jeszcze nie-mężem wybraliśmy się do Wenecji, jego rodzice nie pochwalali tej decyzji, bo do Wenecji, można było pojechać co najwyżej w podróż poślubną. Mój przyszły mąż traktował te zalecenia z przymrużeniem oka, ale uważał, że skoro mieszka z rodzicami, to musi zachowywać pozory. A mieszkał z nimi długo – mama nigdy nie zachęcała go do wyprowadzki. Nawet gdy założył w końcu własną rodzinę, nie potrafiła odciąć pępowiny. Klasyczna teściowa, próbowała urządzać nam dom, robić zakupy, decydować, o tym, kiedy i ile będziemy mieć dzieci, w co mamy się ubierać i dokąd jeździć na wakacje. Bombardowała wizytami i telefonami. Matka mojego męża należy do pokolenia Włoszek, które urodziły się zbyt wcześnie, by przyswoić zmiany mentalnościowe po 1968 roku, i zbyt późno, by cieszyć się rolą wszystko wiedzącej matki rodu. Ale nie wszystko stracone, bo nawet jeśli współczesna synowa nie godzi się na narzucanie gotowych prawd, to nadal potrzebuje wsparcia znającej życie kobiety. Wszystko musi się zmienić, by pozostało tak, jak było wcześniej, pisał przecież Tomasi di Lampedusa.
Babcia i matka mojego męża to typ pani domu wywodzący się z klasy średniej, powszechny już przed wojną. Obie nie pracowały zawodowo, ale wynajmowały do pomocy gosposię lub nianię. Bywały w świecie, miały zainteresowania, były częścią wspólnoty niepracujących żon i matek. Począwszy od połowy lat czterdziestych rozpowszechnił się we Włoszech inny model gospodyni. W wyniku industrializacji rzesze robotnic rolnych poczęły migrować ze wsi do okręgów przemysłowych, przerwane zostały więc procesy transmisji wartości i wzorów zachowań dziedziczonych od stuleci w tradycyjnym środowisku wiejskim. Osamotnione w odległych obyczajowo warunkach aglomeracji stały się prototypem przysłowiowej kury domowej. To właśnie w 1966 roku ukuto zabarwiony pejoratywnie termin, który w żargonie dziennikarskim istnieje do dziś: casalinga di Voghera. Telewizja RAI przeprowadziła wówczas badania dotyczące zrozumienia przez przeciętnych Włochów wyrażeń używanych przez polityków i okazało się, że jego najniższy współczynnik odnotowano właśnie w okolicach Voghery, niewielkiego miasta w Lombardii. Od tego momentu określenie „gospodyni domowa z Voghery” to synonim niewykształconej i nieposiadającej zawodu kobiety z prowincji, zajmującej się rodziną i domem, niewymagającej odbiorczyni treści telewizyjnych. W wyniku powyższych zmian, począwszy od połowy lat 50., ukształtował się powszechny do dziś model rodziny składającej się z rodziców i dzieci, samowystarczalnej jednostki spełniającej funkcje emocjonalne, społeczne, wychowawcze i konsumpcyjne.
Dalszą transformację gospodarstw domowych spowodował boom gospodarczy lat 60-ych oraz powszechny dostęp do oświaty. Nowe pokolenia Włoszek zaczęły coraz częściej podejmować studia i pracę poza domem, ale wyzwalając się z przypisanej im od wieków roli matki i żony podwoiły jedynie ilość obowiązków, a dylemat kariera czy rodzina pozostał nierozwiązany do dziś, zresztą nie tylko w Italii. Żłobki, przedszkola, nianie, szkolne stołówki, świetlice i mrożonki tylko częściowo uprościły życie pracujących kobiet. Instytucja babci nie do końca się sprawdza, bo często rozżalone na los kobiety z pokolenia mojej teściowej, a nawet te młodsze – już wyemancypowane i wreszcie na emeryturze – nie chcą zajmować się wnukami. Wzrost dobrobytu i szybkie zmiany kulturowe doprowadziły do zachwiania międzypokoleniowych mechanizmów i więzi.
Istnieją prawniczki, lekarki, nauczycielki, ekspedientki, specjalistki od marketingu itd., które przetrwały i wychowały dzieci, zatrudniając tzw. colf (skrót od collaboratori familiari), czyli współpracowników rodzinnych ogarniających całokształt prac domowych, odbieranie dzieci ze szkoły itp. Pomoc taka pochłania zazwyczaj pensję jednego z małżonków, ale stanowi bez wątpienia pewne rozwiązanie. Wiele kobiet w momencie pojawienia się potomstwa pozostaje jednak w domu, bo towarzyszenie w dorastaniu własnemu dziecku warte jest porzucenia słabo opłacanej, całodziennej pracy. Model dziecka z kluczem na szyi się nie sprawdził, a współczesne technologie tworzą nowe zagrożenia dla pozostawionych samym sobie dzieciaków. Idealny byłby part-time, ale jest go ciągle mało. Są więc kobiety umęczone pracą i takie, które chętnie pracowałyby w niepełnym wymiarze, żeby wspomóc domowy budżet, albo po prostu wyjść z domu i mieć własne pieniądze. Pewnym sposobem na kontakty społeczne jest wolontariat. Moja przyjaciółka M., magister ekonomii z dyplomem szkoły średniej dla nauczycieli, po odchowaniu dzieci, została więc nieodpłatnie dyrektorką przedszkola, które ledwie wiąże koniec z końcem, bo sektor publiczny jest niedofinansowany. Placówka daje zatrudnienie przedszkolankom i stanowi azyl dla dzieci pracujących matek, dlatego szkoda byłoby ją zamykać. Nie każdą kobietę stać jednak na taki wybór, zwłaszcza, gdy potrzebne są środki do życia. Młoda znajoma ze stopniem magistra psychologii właśnie urodziła dziecko. Wcześniej pracowała przez 10 godzin w tygodniu w szkole „na zastępstwie” i zarabiała grosze. Postanowiła się przebranżowić i właśnie wygrała konkurs na zawiadowcę stacji kolejowej w swoim mieście. Teraz co miesiąc będzie przynosić do domu kilka tysięcy euro, a w przypadku ciągłych spóźnień pociągów, doprowadzających do furii pasażerów, jej umiejętności socjotechniczne na pewno się nie zmarnują. Córeczką pod nieobecność mamy zajmą się krewni. Różne bywają sytuacje rodzinne, a decyzje kobiet są ich wypadkową, bo to kobiety są najczęściej na pierwszej linii frontu w urządzonym głównie przez mężczyzn świecie.
Niełatwo jest w nim również wchodzącym w życie młodym ludziom, nie tylko kobietom. Uczą się i studiują bez większych perspektyw na pracę, jak tu więc myśleć o stworzeniu własnego domu? – Ja nie będę miała dylematu rodzina czy kariera, bo po prostu nie będę miała pracy – dowcipkuje sobie moja córka. Absolwentom wyższych uczelni firmy proponują niekończące się staże i praktyki i jeżeli w ogóle płacą, to grosze. Młoda architektka w Mediolanie zarabia 600 euro na miesiąc, a pracuje na cały etat, projektując wystrój sklepów dla znanej sieci telefonii. Mieszka z rodzicami, bo za 600 euro w „stolicy mody” nie wynajmie nawet małego mieszkanka. Niespełna trzydziestoletnia nauczycielka tańca skończyła Akademię Sztuk Pięknych, a instruktorka gimnastyki jest po antropologii kulturowej. Dorabia cały dzień w różnych miejscach, by się samodzielnie utrzymać. Córka znajomej, po studiach ekonomicznych, pracowała przez prawie dwa lata u Valentino, ale był to odnawiany co kilka miesięcy staż… Zarabiała niewiele, na szczęście za mieszkanie w Mediolanie płacili rodzice. Firma nie podpisała z nią stałego kontraktu, bardziej opłacało im się zatrudniać co jakiś czas nowych stażystów. Dziewczyna dobija trzydziestki, ale w takich warunkach trudno jest się usamodzielnić. Wielu młodych Włochów wyjeżdża więc za granicę. Para trzydziestolatków świetnie prosperuje w Londynie, ma jedno dziecko, ale o kolejnym nawet nie myśli. Mały jest cały dzień w szkole, trochę agresywny – skarżą się nauczycielki, a rodzice – reagują nerwowo. Z kolei początkujący notariusz z Genui i jego żona pracują oboje przez cały dzień. Ich dwie bliźniaczki chodzą już do przedszkola. Mają szczęście, ponieważ do pomocy były zawsze chętne obie babcie. Najlepiej chyba powodzi się córce znajomych, którzy od pokoleń prowadzą własny hotel. Skończyła technikum turystyczne i powoli przejmuje biznes po rodzicach. Póki co lubi to, co robi, i już dobrze zarabia. Na razie jest bardzo młoda, ma chłopaka, który za pracą wyjechał na drugi kraniec Italii. Spotykają się sporadycznie; zobaczymy, jak z nimi będzie. Oni akurat mają jeszcze czas, żeby zakładać rodzinę. E. z kolei studiuje farmację, ponieważ odziedziczy po mamie aptekę. Nad apteką jest mieszkanie po babci, może w przyszłości będzie miała gdzie mieszkać, a jeśli zostanie pracującą matką, będzie miała blisko do pracy. Jedno jest pewne: rola matki i żony ewoluuje pod wpływem zmian społecznych, a termin „gospodyni domowa” dawno już utracił tradycyjne konotacje. Przytoczone historie to przykłady z bliskiego otoczenia, opisują więc jakąś tendencję. A wniosek nasuwa się jeden, właściwie niezależnie od okoliczności… każdy ma pod górkę.
Nie ma sytuacji idealnych, powtarzam sobie niemal codziennie. Mam dom i rodzinę. Czasem coś tłumaczę, piszę teksty. Pracując w domu, zdarza mi się jednak tęsknić do ludzi. Kiedyś pracowałam w korporacji, mogłam robić karierę… – myślę, stojąc przy desce do prasowania. Właśnie wyszło bezlitosne słońce i przy zawiasach od zmywarki dostrzegam pokłady brudu, a przecież niedawno dokładnie ją myłam! Po chwili sprawdzam, czy rośnie ciasto na pizzę. – Zrobiłabyś mi herbatkę? – woła ze swojego pokoju córcia, która uczy się intensywnie do egzaminów. Potem próbuję coś napisać na komputerze, ale z drugiego pokoju wychodzi mąż, który od miesięcy pracuje zdalnie z domu. Mówi, że jest już głodny. Wstawiam pizzę do piekarnika. Potem siadamy do stołu, jemy i gadamy. Jest wieczór, jest dobrze. Minął kolejny dzień.
Kiedy poznałam moją teściową, od razu postanowiłam, że nie chcę być taka jak ona: skoncentrowana na domu żona, przesadnie związana z dziećmi matka. Nuda. Miałam inne ambicje i tylko częściowo udało mi się je zrealizować, nie wszystko zależy bowiem od naszych postanowień. Istnieją wokół nas inni ludzie i ich potrzeby, istnieją niezależne od nas okoliczności. W “Tygodniku Powszechnym” trafiam na wypowiedź siostry Barbary Chyrowicz, filozofki: W każdym wyborze jest coś niewybranego, a w każdej miłości coś niekochanego. Nie ma co sobie wmawiać, że trafny wybór to taki, w którym nie ma buntu, bólu, cierpienia i zmagania. No tak, święta racja. Bisogna tener duro, trzeba przetrzymać – mówią Włosi. Trzeba przeczekać, bo wszystko minie – powtarza w momentach zwątpienia moja stuletnia babcia. To właśnie jej, a także pracującej przez całe życie zawodowo mamie i zastępującej ją nierzadko cioci dedykuję ten tekst. Stworzyły team, bez którego nie byłoby domu i rodziny. A ja? O dziwo! Odkrywam w sobie coraz więcej tolerancji dla mojej zdeprymowanej teściowej. Jej ojciec pediatra znajdował dla niej czas tylko wtedy, kiedy była chora. Dlatego zawsze wyolbrzymiała swoje dolegliwości. Do dziś potrafi bez końca mówić o chorobach. A ja, żyjąc na własny rachunek, ciągle staram się zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. I stwierdzam, że chyba przede wszystkim o emocje. Obojętnie, jakiego dokonamy w życiu wyboru, to one są najważniejsze. To, dlatego, nawet jeśli wszystko się zmienia, nadal pozostaje takie jak dawniej. Inni już dawno odkryli tę prawdę.
Zdjęcie główne: Neapol, lata ’50, fot. Vittorio Pandolfi