osobiście

Cisza pustyni

Anka Florczak

Nie wie, czym jest cisza, ten, kto nigdy nie doświadczył ciszy pustyni – mówi stare tuareskie przysłowie. Paul Bowles dodaje, że dźwięki przeszywające przestrzeń nie wydają się tam niczym więcej, jak tylko wariacjami ciszy, z której są utworzone.

Kolejny upalny dzień. Mały stolik i krzesło na zakratowanym balkoniku. Próbuję pisać, lecz głowa ciąży jak ołów, a powieki nieubłaganie opadają. Jedyne, co jeszcze dociera do wpół uśpionej świadomości, to dźwięki. Bo w Maroku trudno o ciszę. Od rana do wieczora ulice większych i mniejszych miast wypełnia nieustanny zgiełk. Rozmowy (z każdym znajomym należy wymienić więcej, niż tylko zwyczajowe przywitanie!), widowiskowe uliczne kłótnie, nawoływania handlarzy, krzyki niezliczonej ilości dzieci, pisk opon i kakofonia klaksonów tworzą nieprawdopodobny harmider. Także w domu trudno o wytchnienie – Marokańczycy uwielbiają spędzać razem każdą wolną chwilę, najchętniej w jednym pomieszczeniu, często przy akompaniamencie włączonego telewizora. Przyjmują przy tym kolejnych gości: krewnych, przyjaciół czy wreszcie sąsiadów. Ludzki korowód bez końca.

Ulica w dole faluje w rozgrzanym powietrzu. Jest już jedynie mirażem, tańczącym złotym blaskiem, wciąż dziwnie znajomym. Odgłosy miasta powoli cichną, a mnie zdaje się, że wracam tam, gdzie ja staje się najważniejsze i najmniej ważne jednocześnie.

Pokonujemy kilometr za kilometrem, samochód trzęsie niemiłosiernie. Mimo zamkniętych okien, oddycha się coraz ciężej – wszechobecny pył wnika w każdą, nawet najmniejszą szczelinę. Kiedy w końcu stajemy, nie mogę powstrzymać długiego westchnienia ulgi. Po kilku ostatnich godzinach piesza wędrówka jest zdecydowanie przyjemniejszą perspektywą.

Po drodze obóz nomadów: kilka prowizorycznych namiotów daje schronienie zarówno przed bezlitosnym słońcem, jak i gorącym wiatrem, który smaga ciało niczym bicz. Jest też prosty chlebowy piec, a zza rogu starego wojskowego baraku wyglądają umorusane twarzyczki dwojga malutkich dzieci. Patrzą wylęknione, ale i zaintrygowane – najwyraźniej ciekawość wygrywa z nieufnością. Po chwili pojawia się młoda kobieta. Przynosi herbatę, gestem wskazując na dywany rozłożone pod jednym z zadaszeń. Znika, a mnie, niczym bohaterkę Pod osłoną nieba Paula Bowlesa, uderza panująca wokół cisza. Można by pomyśleć, że w odległości tysiąca kilometrów nie ma żywej duszy. Słynna cisza Sahary. Siadam więc, zamykam oczy i pozwalam myślom swobodnie odpłynąć. Wsłuchuję się w ten prawie zupełny brak dźwięków. Po prostu jestem, tu i teraz. Poczucie zupełnego wyciszenia towarzyszy mi także później, kiedy przechodzę przez opuszczoną wioskę. Pustynia pogrzebała pod sobą kilka na wpół zawalonych domów. Przed drzwiami jednego z nich wzruszająca pozostałość bytności człowieka: znoszona para butów, prawie całkowicie pokryta złotym pyłem. Tak bardzo krusi jesteśmy…

Mijają sekundy, minuty, godziny, powoli tracę poczucie czasu. Zresztą nie mam konkretnego celu, a spokojna monotonia krajobrazu koi umysł i zmysły, przyzwyczajone do natrętnych bodźców. To, co kolorowe, krzykliwe, nieustannie domagające się uwagi, zostało gdzieś bardzo daleko z tyłu. Z perspektywy miejsca, w którym właśnie jestem, moja codzienność wydaje się maleńkim, nic nieznaczącym wycinkiem rzeczywistości. Jak nazwać to zaskakujące uczucie? Na pewno spokojem, zgodą na przyjęcie własnej małości, w zderzeniu z bezmiarem i prastarym milczeniem, po raz pierwszy rozbrzmiewającym niczym echo, również gdzieś w środku mnie samej. I znowu Bowles: Tu na pustyni w jeszcze większym stopniu niż na morzu, miała wrażenie, że znajduje się na blacie olbrzymiego stołu, a horyzont jest brzegiem przestrzeni. Wyobraziła sobie planetę w kształcie sześcianu, zawieszoną gdzieś pomiędzy ziemią, a księżycem, na którą zostali w jakiś sposób przeniesieni. Światło byłoby silne i nierealne, jak tutaj, wiatr równie suchy i porywisty, zarysom krajobrazu brakowałoby kojących ziemskich krzywizn, podobnie jak na tych pustynnych rozłogach. A cisza byłaby niemal absolutna, pozostawiając miejsce tylko na szum powietrza w ruchu.

Odnajduję oazę. W otaczającym mnie złotym uniwersum wydaje się małym rajem, miejscem nie z tego świata. Tu cisza jest inna, nabiera całkiem nowego wymiaru. Przechadzam się po zacienionych alejkach, wsłuchuję w szmer przepływającej wody, dzięki której ten odizolowany kawałek ziemi jest tak zadziwiająco zielony, tak cudownie chłodny. Dostrzegam niepodziewaną plamę koloru, a pomiędzy intensywną zielenią roślin wyłapuję beztroski trel niewidzialnych ptaków. Tak właśnie wyobrażam sobie miejsce, które musieli opuścić Adam i Ewa; po raz pierwszy jestem w stanie zrozumieć ich rozpacz. Wygnanie musiało być potworną karą dla istot nawykłych do ciszy utkanej ze szmeru.

Słońce powoli zachodzi, a potworny upał ustępuje miejsca przyjemnemu ciepłu. Kolebiąc się na grzbiecie wielbłąda, przemierzam kolejne kilometry. Wokół nie ma nic poza coraz ciemniejszymi połaciami piasku. Układają się to w mniejsze, to większe wzgórza; tworzą doliny, przepaście i niepodziewane równiny, potężny piaskowy ocean z zamarłymi wirami na wierzchołkach wydm, nieruchomy i niemy. Jest zwierzę i jego miarowy krok, jestem ja, jest moja ufność w umiejętności przewodnika. Wszystko, co mnie otacza, powoli niknie. Gaśnie niebo, jeszcze do niedawna jarzące się nieznośnym blaskiem. Jego kolor, na początku wpadający w róż, przechodzi w fiolet, granat, a wreszcie w czerń. Podnoszę wzrok i oto noc zapala się tysiącem gwiazd. Takiej ich ilości nie widziałam nigdy wcześniej. Tylko dzięki nim i niezwykle jasnemu księżycowi dostrzegam cokolwiek. Mam wrażenie, że rozświetlony firmament żyje, pulsuje niewidzialną energią. Roztapiam się w tym uczuciu, w absolucie, którego doświadczam po raz pierwszy tak wyraźnie.

Wielbłąd staje, przyklęka, a ja zeskakuję na nadal rozgrzany piasek. Niczym nieograniczona przestrzeń daje poczucie wolności. To dzięki niej i we mnie rodzi się miejsce na nowe, odżywa dotąd nieznana kraina, gdzie wracają stare baśnie dzieciństwa. Zdejmuję buty i biegnę. Pustynia osuwa się spod nóg, kiedy pędzę w dół, zupełnie jak ze zjeżdżalni. Za chwilę wdrapuję się z powrotem, tym razem na najwyższą wydmę w okolicy. Padam na piasek. Cisza Sahary przemawia do mnie głośniej i dobitniej, niż jakiekolwiek słowa.

Nad ranem zachodzi księżyc i nie widać już nic. Z każdej strony jest tylko nieprzenikniona ciemność i równie nieprzenikniona cisza. Słucham więc. Własnego oddechu, niespiesznego bicia serca, które nagle wydaje się tak głośne. Gwiazdy gasną, a niebo przybiera złoto-różową barwę. Hipnotyzujący spektakl delikatnych kolorów.

Powoli wracam do uśpionego obozu. Tylko przewodnik krząta się, szykując poranną herbatę. Słucham. Pierwsze znikome dźwięki przeszywające przestrzeń nie wydają się niczym więcej, jak tylko wariacjami ciszy, z której są utworzone.

 

Cytaty pochodzą z książki Pod osłoną nieba Paula Bowlesa w tłumaczeniu Tomasza Bieronia, Świat Książki 2015
Wszystkie zdjęcia: Anka Florczak