Egejska Odyseja. Cyklady
Karolina JanowskaWulkaniczne wysepki, suche jak pieprz lub przeciwnie, porośnięte cytrusowymi gajami, skąpane w kobaltowych wodach Morza Egejskiego, sprawiają wrażenie diamentów lśniących w blasku śródziemnomorskiego słońca.
Cyklady cieszą się znacznie większą popularnością niż ich siostry z północy – Sporady. I nic dziwnego, na tle północno-egejskich wysp Cyklady sprawiają wrażenie drogich kamieni połyskujących w blasku greckiego słońca, tworzących swoisty pomost między Europą i Azją.
Co ciekawe, wielu turystów myli dwa archipelagi: Cyklady i Dodekanez, które de facto leżą obok siebie; o pomyłkę nietrudno, gdyż część wysp leżących w obrębie Cyklad należy już administracyjnie do Dodekanezu. W błąd mogą również wprowadzać oferty biur podróży, które proponują rejs po Morzu Egejskim, podając w programie zwiedzanie Cyklad, podczas gdy de facto zwiedza się jedną cykladzką wyspę i całą resztę należącą do innych archipelagów.
Nazwa „Cyklady” jest nieprzypadkowa. Jej pochodzenie wiąże się z okręgiem (kyklos), jaki pozostałe wyspy tworzą wokół świętej wyspy Delos. Według mitologii Cyklady powstały w wyniku gniewu Posejdona, który zamienił nieposłuszne nimfy w wyspy. Jak widać, konsekwencje boskiego gniewu okazały się wspaniałe, zwłaszcza dla nas, potomnych, którzy możemy rozkoszować się urokami Cyklad. Niezaprzeczalne walory owych 2 200 wysp, z których tylko 33 są zamieszkane, doceniano już zresztą w neolicie, o czym świadczą znaleziska datowane na okres od 6 000 do 2 300 lat przed naszą erą. W trzecim tysiącleciu wyspy zostały opanowane w mniejszym lub większym stopniu przez Minojczyków, którzy stworzyli wysoko rozwiniętą, niepowtarzalną kulturę. Przetrwała ona aż do najazdu Dorów w XIII wieku p.n.e.
Delos – centrum okręgu
Delos uważana jest za jedną z najważniejszych wysp w kulturze starożytnej Grecji. To na niej znajdowała się wyrocznia Apollina (druga po delfickiej) oraz świątynia tego boga. Nie bez powodu zresztą – to tu Leto powiła swoje boskie bliźniaki, Apollina i Artemidę. Ołtarz Apollina, który niestety nie zachował się do naszych czasów, zaliczano do siedmiu cudów świata. Według legendy wzniósł go sam bóg i to w wieku zaledwie czterech lat, mając do dyspozycji rogi upolowanych kozic. Na Delos odbywały się igrzyska delijskie, a w latach 478–454 p.n.e. wyspa była siedzibą Związku Morskiego założonego przez Ateny.
W roku 1873 francuscy archeolodzy rozpoczęli na Delos prace wykopaliskowe, w wyniku których natrafiono na ogromny świątynny kompleks: dwie świątynie Artemidy i trzy świątynie Apollina. Potwierdzono też, że Delos była w starożytności bardzo ważnym centrum handlowym, o czym świadczyły choćby wykopaliska portu, miasta portowego i licznych prywatnych domów znajdujących się w jego obrębie. Delijczycy – w przeciwieństwie do większości mieszkańców Hellady – żyli w dostatnich warunkach. Powodziło im się aż do roku 69 p.n.e., kiedy to wyspa padła łupem piratów. Nie wiadomo, co stało się wówczas z ludnością – Pauzaniasz, który odwiedził Delos po tym wydarzeniu, pisał, że gdyby nie nadzorcy i strażnicy, wyspę można by uznać za całkiem wymarłą. Prawdopodobnie część mieszkańców straciła życie z rąk piratów.
Dziś Delos należy do wysp zamieszkanych; jest też jedną z najczęściej odwiedzanych cykladzkich perełek. O jej starożytnej potędze świadczą lwy dumnie wsparte na kamiennych postumentach, wpatrzone w horyzont, strzegące delijskich tajemnic.
Kea – przystanek żeglarzy
Dla przeciętnego turysty Kea (Tzia) stanowi wielką niewiadomą, podczas gdy żeglarzom jest doskonale znana – porty pękają tam w szwach niezależnie od poru dnia i roku. Dzieje się tak dlatego, że jachty wyruszające w rejs z przystani w Lavrio lub Atenach robią sobie na Kei pierwszy przystanek. Wyspa ozdobiona jest tysiącem zatoczek, z których każda nadaje się do cumowania statków. Nic więc dziwnego, że jest to istna mekka żeglarzy, którzy – podobnie jak starożytni – płyną w egejską odyseję od wyspy do wyspy.
Kea należy do „zielonych Cyklad” – w starożytności porośnięta była bujnymi lasami dębowymi, których owoce wykorzystywano w rozmaity sposób: osłonki żołędzi służyły do garbowania skór, a same żołędzie do karmienia świń, które tu hodowano, a także do produkcji mąki. Do dzisiaj na Kei można kupić mąkę z żołędzi oraz żołędziowy makaron, ciasteczka i… kawę, która przypomina w smaku naszą polską Inkę. Kea nie przyciąga turystów, stanowi za to sypialnię bogatych Ateńczyków – drugą po Eubei, uważanej zresztą za znacznie skromniejszą.
Kea to przede wszystkim miasta; najważniejsze z nich to Ioulis, stolica wyspy. Miasteczko to charakteryzuje się typowym greckim urokiem – pełne jest wąskich uliczek z przytulnymi kafejkami. Na szczycie wzgórza, na którym zostało ulokowane, zobaczyć można pozostałości po weneckiej twierdzy, natomiast w samym mieście godne odwiedzenia jest muzeum archeologiczne, a także budynek dawnego ratusza. Myli się ten, kto uważa, że wyspa nie była zamieszkiwana w starożytności. Była, a jakże. Jej antycznym strażnikiem jest lew, którego tajemniczy uśmiech przypomina nieco…uśmiech Mony Lizy. Przechodząc obok tego posągu z VI wieku p.n.e., można się zastanowić, nad czym też duma kamienny król zwierząt. Być może rozkoszuje się cudowną popołudniową sjestą w tak uroczym i wolnym od turystów zakątku Cyklad…
O tym, że Kea (podobnie jak pozostałe wyspy) zamieszkiwane były na długo przed Grekami i Minojczykami, świadczą ruiny prehistorycznej osady w Voukari, w zatoce Agios Nikolaos, w sąsiedztwie kościoła Świętej Ireny. Nie wiadomo, jakie ludy mieszkały w tym miejscu, natomiast sama osada służyła jeszcze ich następcom – Mykeńczykom. Jeżeli zaś chodzi o ślady cywilizacji greckiej, odnajdziemy ją bez wątpienia w mieście Karthea (Karathia), gdzie zachowała się świątynia Apollina, domy mieszkalne oraz teatr, który wykorzystywany jest do dzisiaj. W obiekcie tym, mogącym pomieścić z powodzeniem 800 osób, odbywają się koncerty muzyki klasycznej. Specyfika antycznych teatrów sprawia, że dźwięk niesie się doskonale, zatem koncertem może cieszyć się znacznie więcej melomanów.
Kea to także piękny, malowniczy krajobraz. Zatoki, większe i mniejsze, są ogromnie różnorodne: jedne wydają się całkowicie opuszczone, w innych tętnią życiem porty pełne żeglarzy. Część z nich wcina się głęboko w ląd, w innych zbocza łagodnie osuwają się ku morzu. Chwilami można tu mieć wrażenie pobytu na bezludnej wyspie, w oddali od cywilizacji. Tak musieli czuć się starożytni wyspiarze – dalecy od peloponeskich wojen, nieznający ateńskiej demokracji, słuchający cykania szmaragdowych cykad i spoglądający na daleką linię błękitnego horyzontu.
Mykonos
Na tej wyspie, zwanej wyspą wiatraków, spokoju trudno szukać, zwłaszcza w pełni sezonu, dlatego warto się tu wybrać raczej na początku jesieni lub wiosną. Nie bez powodu Mykonos nosi drugą nazwę „greckiej Ibizy”. Faktycznie pod pewnymi względami ją przypomina – odbywają się tu huczne i liczne imprezy. Mykonos to wyspa elit w dosłownym tego słowa znaczeniu – przyjeżdżają tu nie tylko turyści, ale również celebryci, gwiazdy, międzynarodowe sławy. Ceny na wyspie są wprost porażające, dla przeciętnego słowiańskiego turysty często niebotyczne, produkty w sklepowych witrynach oszałamiające, luksus wyzierający z każdego zakątka przyprawia o zachwyt. Tak, luksus, bo Mykonos nastawione jest na bogatych klientów z całego świata, aczkolwiek na lampkę greckiego wina i przekąskę w jednej z licznych tawern zapewne skusi się każdy. Najważniejszym miastem wyspy jest Chora. Zachęca labiryntem wąskich, krętych uliczek, bogactwem tawern, które znajdują się dosłownie jedna przy drugiej, a każda wabi zapachami, wystrojem albo wystawionymi na ulicę stolikami. Oszałamia gwarem, międzynarodowym tłumem, w którym człowiek czuje się jednocześnie swojsko i obco. Bardzo łatwo się w ten tłum wmieszać, zgubić wśród różnie brzmiących języków; zlewamy się z nim, a z drugiej strony zawsze jakoś wyróżnamy. To jeden z paradoksów takich miejsc jak Mykonos, gdzie poszczególne grupy turystów co godzinę dowożone są promami lub przypływają na luksusowych rejsowych statkach. Do całkowicie niewiarygodnych atrakcji tego miejsca należy potencjalność spotkania lub chociaż ujrzenia z daleka jakiejś sławnej osobistości, której na pierwszy rzut oka nie rozpozna się w falującym wieloetnicznym tłumie. Celebryci na Mykonos, szczególnie właśnie w Chorze, udają, że wcale celebrytami nie są i spokojnie popijają swoje schłodzone wino, zupełnie nic sobie nie robiąc z faktu, że wszyscy ich rozpoznają.
Widoków i zabytków na Mykonos ze świecą w ręku szukać, ale też nie na tym polega niepowtarzalny klimat tej wyspy. Jej wizytówką, poza wiatrakami, jest biała cerkiew Panagia Paraportiani. Ten jedyny w swoim rodzaju obiekt przypomina bryłę soli; w rzeczywistości stanowi połączenie kilku odrębnych kościołów. Budowa świątyni rozpoczęła się w 1425 roku i trwała aż do XVII wieku. Drugą atrakcję stanowi tzw. „Mała Wenecja”, czyli rząd domów zbudowanych na palach, wzniesionych w XVIII i XIX wieku. Z rzeczywistą Wenecją mają poza palami niewiele wspólnego – ich wizerunek jest typowo grecki, o czym świadczą urokliwe niebieskie i czerwone balkony i tarasy. Najsłynniejszym elementem miejscowego krajobrazu są rzecz jasna wiatraki – młyny wzniesione w XVI wieku. Przywodzą nieco na myśl Hiszpanię, ale wystarczy skręcić nieco i wrócić do labiryntu białych uliczek, by przypomnieć sobie, że jest się jednak w Grecji, i to w jej najpiękniejszej bez wątpienia części, jaką są Cyklady.
Santorini (Thira)
Choć wyspie tej można bez wątpienia zarzucić, że jest przereklamowana, to jednak Santorini stanowi prawdziwy must w programie zwiedzania Cyklad. Jej charakterystyczny kształt półksiężyca ze stożkiem wciąż aktywnego wulkanu w środku jest pamiątką po niesławnym (albo właśnie bardzo sławnym) wybuchu wiele setek lat przed naszą erą. Wybuch ten przyczynił się między innymi do upadku pierwszych pałaców na Krecie, gdyż spowodował ogromne tsunami, które błyskawicznie dotarło do położonej raptem 110 km na południe Krety. To, co zwiedzamy obecnie, to kaldera, czyli pozostałość po kraterze wulkanu (reszta wyspy została zatopiona), w dodatku jedna z największych na świecie, bo licząca sobie 10 km średnicy. Pierwotna nazwa Santorini brzmiała prawdopodobnie Strongili, czyli okrągła, po wybuchu zaś przemianowano ją na Thirę. Nazwa ta funkcjonowała aż do XIII wieku naszej ery, kiedy to wyspę ochrzczono raz jeszcze od imienia świętej Ireny.
Nadal trwają spory o dokładną datę wybuchu wulkanu; naukowcy umiejscawiają go w przedziale od 1750 roku p.n.e. aż do roku 1540. Najnowsze badania wskazują na wczesny wiek XVI. Faktem pozostaje, że do owego feralnego dnia Thira, a zwłaszcza dzisiejsze miasto Akrotiri, stanowiło centrum kultury egejskiej, podobnej do kultury minojskiej na Krecie. Charakteryzowała się ona bardzo wysokim stopniem rozwoju oraz – co ciekawe – uprzywilejowaną pozycją kobiet.
Samo wpłynięcie na tutejsze wody stanowi nie lada przeżycie. Na wyspę zazwyczaj płynie się z Krety; Santorini jest doskonale widoczna już po mniej więcej godzinie rejsu, jakkolwiek dotarcie do niej zajmie co najmniej kolejne 90 minut. Im bliżej jesteśmy, tym wyżej wznoszą się szczyty niegdysiejszego wulkanu, potężne niczym niezdobyta forteca. Do zatoki wpływa się przez stosunkowo wąski przesmyk, by zaraz zderzyć się z potęgą natury: brunatne klify przyprawiają o dreszcze. Statki cumują w niewielkiej przystani, skąd trzeba dostać się na szczyt kaldery, ponieważ miasta na Thirze – Oia, Akrotiri, Fira czy Emporio – znajdują się właśnie tam. Drogi do nich są dwie: albo wybierze się kolejkę linową, dość powszechny i mało interesujący środek transportu, albo… pojedzie się na grzbiecie muła krętą kamienną ścieżką na sam szczyt. Jazda na mułach dostarcza dość emocji i wrażeń na kilka kolejnych dni, zwłaszcza gdy muł zdecyduje się wybrać stronę zewnętrzną, czyli tuż nad oszałamiającą przepaścią. Plusem tego wyboru są niewątpliwie przecudne widoki (im wyżej, tym piękniejsze), o ile jeździec usiłujący okiełznać niesforne zwierzę ma jeszcze siły i taką podzielność uwagi, by podziwiać je bez przysłowiowego „serca w gardle”. Po drodze zdarzyć się nam mogą rozmaite przygody: bywa, że muł postanowi porozmawiać sobie z innym i stanie w poprzek wąskiego szlaku, albo, co gorsza, zdecyduje się nagle zawrócić. Uśmiech bohaterów, którzy dotrą na szczyt, mówi najczęściej sam za siebie.
Panuje powszechne przekonanie, że Santorini, pod względem imprez, knajp, turystów i tłumu celebrytów, przypomina Mykonos. Na szczęście Santorini to przede wszystkim historia: stanowisko archeologiczne w Akrotiri, które każdy miłośnik starożytności musi zwiedzić; białe cerkwie z błękitnymi kopułami, które w blasku zachodzącego słońca nabierają odcienia głębokiego bursztynu; osadzona na klifie wioska Oia; plątanina uliczek, które prowadzą wszędzie i nigdzie; najlepsza na świecie mrożona kawa w kawiarni naprzeciwko wulkanicznego stożka. Ten skrawek ziemi, liczący sobie bez mała kilka tysięcy lat, oddycha wciąż w rytm pulsującej w wulkanie lawy; sam wulkan zaś, na razie uśpiony, choć czuwający, wydający z siebie raz po raz pomruk.
Cyklady mniej znane, a nie mniej piękne
Cyklady to nie tylko Mykonos i Santorini, ale ponad dwa tysiące innych nie mniej pięknych wysp i wysepek. Jeśli chcemy doświadczyć ich czaru i uroku, wybierzmy się na Naksos, mitologiczne miejsce narodzin Zeusa. Znajdziemy tu góry i morze, jaskinie i morski brzeg, starożytne ruiny i bizantyjskie kościoły. Nie omińmy Paros, wyspy marmuru, z którego wykonano choćby Wenus z Milo i Nike z Samotraki – do dziś można tu zwiedzać tunele starożytnych kamieniołomów. Niewątpliwą atrakcję wyspy stanowi marmurowe miasto Parkiia – w całości wzniesione z tego właśnie budulca. Udajmy się też na Milos, do ojczyzny słynnej Afrodyty odnalezionej tu w 1820 roku, obecnie rezydującej w Luwrze. Milos stanowi zresztą prawdziwy raj dla miłośników starożytności – mogą oni zwiedzić amfiteatr, ołtarz dionizyjski i fragmenty gimnazjonu. Jeśli pragniemy zaspokoić potrzeby religijne, pojedźmy na Tinos, gdzie znajduje się cerkiew Zwiastowania z cudowną ikoną Matki Bożej. Niewątpliwie wyjątkowym miejscem na Cykladach jest też Ios – w jednym ze starożytnych grobowców pochowany miał być sam Homer, a współczesny port uważany jest za jeden z najpiękniejszych na Cykladach. Jeśli zaś chcemy całkowicie uciec od cywilizacji i innych turystów, udajmy się na Folegandros, niewielką wysuszoną na wiór wysepkę, gdzie jedyną turystyczną atrakcją jest znajdująca się na szczycie wzgórza niewielka cerkiew. Poza nią nie znajdziemy nic oprócz przypominających kostki cukru domków, wszechobecnych kotów i paru niewielkich tawern. Jest za to spokój nie mający sobie równych, jest błękitne morze, blask słońca i cykady umilające czas odpoczywającym mieszkańcom… i gościom.
Z Egejskiej Odysei czas wracać
Kto raz ujrzał Cyklady, nimfy zamienione w wyspy, nigdy nie przestanie darzyć ich miłością i tęsknić za ich ponownym spotkaniem. Mówi się, że „wyspiarska” Grecja jest zupełnie inna niż lądowa, i to bez wątpienia prawda. Jest pełna błękitu i bieli, tętniąca życiem lub przeciwnie – cicha i spokojna, wręcz leniwa, trwająca od wschodu do zachodu słońca. Nic dziwnego, że olimpijscy bogowie tak ukochali Cyklady, że właśnie na nich najchętniej widzieli miejsca swego kultu. Zawieszone w połowie drogi między Grecją a Egiptem, między Persją a Kartaginą, później zaś przechodzące z rąk bizantyjskich do weneckich i tureckich, wyspy nasiąkały wielokulturową atmosferą, jednocześnie pozostając tak bardzo, do bólu wręcz greckie. Odwiedzane rokrocznie przez miliony turystów, trwają we właściwym sobie statecznym bezruchu, skąpane w kobalcie morza, oblewane srebrzystymi falami, jakby ów napływ masy ludzkiej w ogóle ich nie dotyczył.
W naszym sklepie znajdziesz teraz kolczyki w kolorze intensywnego turkusowego błękitu z jaśniejszym wzorem, inspirowane Cykladami – zerknij tutaj