kultura kino

Film Maria Callas Pabla Larraína

Julia Wollner

Maria Callas z głośną rolą Angeliny Jolie to opowieść o pasji, cierpieniu i niebezpiecznym pędzie do doskonałości.

Idąc na pokaz prasowy filmu Maria (tytuł polski: Maria Callas), poświęconego greckiej diwie operowej, zastanawiałam się, czy uda mi się napisać o nim coś, co pasować będzie do tematu SPOTKANIA. Jako Greczynka urodzona w Nowym Jorku, która osiąga mistrzostwo we włoskiej sztuce opery, jak również gwiazda, która ugina się pod ciężarem własnej legendy, Callas zdecydowanie bardziej pasowała mi do rozważań, które czyniliśmy tu w roku ubiegłym. W jednej z pierwszych scen filmu pada zresztą pytanie, na ile stała się więźniem własnej tożsamości – retoryczne, bo każdy, kto choć trochę zna jej historię, wie, że przez całe życie walczyła o wydostanie się z rozmaitych klatek. Im bliżej końca seansu, tym bardziej czułam jednak, że to właśnie o Spotkaniu, a raczej bolesnym braku takowego, opowiada nowy film Pabla Larraína.

Chilijski reżyser zdecydował się pokazać na ekranie ostatni tydzień życia śpiewaczki. Jest wrzesień 1977 roku; grana przez Jolie Maria Callas, wyobrażając sobie, że szykuje się do spisania swojej autobiografii, wspomina wybrane momenty z przeszłości, nie potrafiąc pogodzić się z końcem kariery i upływającym czasem. Czarno-białe kadry przenoszą nas do lat 50., kiedy święciła największe triumfy na międzynarodowych scenach i kiedy rozpoczęła się jej burzliwa relacja z Aristotelisem Onasisem (Nihat Haluk Bilginer); cofamy się także do czasów wojny, na które przypadła jej wczesna młodość – trudna nie tylko ze względu na światowy konflikt, ale także z powodu niezdrowej relacji z matką. Najwięcej czasu spędzamy jednak z Callas w barwnej, zachwycającej scenerii eleganckiego Paryża: w pustym teatrze, w którym próbuje odzyskać panowanie nad utraconym głosem; w ogromnym, kunsztownie urządzonym apartamencie, gdzie większość dnia spędza w towarzystwie swego lokaja Ferruccia (Pierfrancesco Favino) i gospodyni Bruny (Alba Rohrwacher); w kawiarniach, które odwiedza, by raz jeszcze poczuć się adorowaną gwiazdą, i na bulwarach, po których przechadza się w swych wyrafinowanych strojach, tęskniąc za uwielbieniem i światłem jupiterów. Wszędzie zgorzkniała i nieszczęśliwa, pozbawiona wiary i celu.

Ból i cierpienie, które wypełniają ostatnie dni Marii Callas, to przede wszystkim skutek ogromnej samotności. Niełatwe dzieciństwo, konflikty w rodzinie, nieudane życie miłosne, wreszcie dojmujące poczucie niezrozumienia przez wielbiącą, a zarazem niewybaczającą potknięć publiczność układają się w historię o braku prawdziwej, bliskiej relacji. Callas-Jolie podkreśla, że ludzie zawsze ją rozczarowują, choć trafniej byłoby chyba powiedzieć: wykorzystują i ranią. Jedynym prawdziwym, choć krótkim Spotkaniem jest dla niej czas spędzony z pokojówką i kamerdynerem, zaś trwająca zaledwie chwilę scena, kiedy, żartując, grają w karty przy małym kuchennym stole, ściska za serce bardziej, niż zdjęcia z wielkich operowych przedstawień. Notabene to właśnie w tych ostatnich najlepiej sprawdza się dostojna Angelina Jolie, zdecydowanie mniej przekonująca w pozostałych fragmentach. W jej posągowej urodzie i równie posągowej grze zabrakło mi jakiejś rysy, pęknięcia, które pozwoliłyby mi uwierzyć, że naprawdę stała się Marią – kobietą przez całe życie walczącą nie tylko z licznymi demonami, ale i z ogromnymi kompleksami na punkcie tuszy, urody i pochodzenia. Tuż przed napisami końcowymi pokazano zresztą historyczne kadry z udziałem śpiewaczki; widać na nich postać niezwykle delikatną, której kruchość i dziewczęcość wyraźnie kontrastują z przydomkiem La Divina (wł. ‘boska’). Poruszyły mnie one bardziej niż głośna kreacja hollywoodzkiej aktorki, co nie zmienia faktu, że film naprawdę warto zobaczyć. Choćby po to, by przypomnieć sobie, że sukcesy, bogactwa i tytuły nie zastąpią bliskości, poczucia akceptacji i przynależności. Nie bez powodu melodia Va, pensiero*, która rozbrzmiewa w sali kinowej na zakończenie filmu, to jeden z najsłynniejszych chórów w historii muzyki operowej. Siła i moc tkwią we wspólnocie, a nawet największa solowa kariera nie równa się życiowemu spełnieniu.

*chór niewolników z III aktu Nabucco Giuseppe Verdiego, swego czasu nieformalny hymn Włoch