Hiszpańsko godzino, trwaj! Zapiski fotografa przyrody
Paweł CzapczykJesteśmy w autonomicznym regionie Kastylia-La Mancha, krainie literackiego tchnienia i krwawej corridy, ale obłęd nam nie grozi. Raczej zachwyt i ukojenie. I piękne spotkania z miejscowymi zwierzętami.
Z Madrytu, z jednego z największych portów lotniczych w Europie, jedziemy wprost w objęcia Santa Cruz de Mudela. Nad łagodnymi wzgórzami porośniętymi gdzieniegdzie makią, a przetykanymi głównie równiutkimi gajami oliwnymi i zniewalającymi, sycącymi zmysły polami lawendy, unosi się duch tragikomicznego Don Kichota i jego wiernego a zachłannego giermka, Sancho Pansy. Gdzieniegdzie na wzniesieniach sterczą jeszcze prastare wiatraki, które, owszem, po zachodzie słońca i lekturze odurzających, jakże wzniosłych i pełnych cudowności średniowiecznych eposów rycerskich, można by wziąć za olbrzymy. Tak! Jesteśmy w autonomicznym regionie Kastylia-La Mancha, krainie literackiego tchnienia i krwawej corridy, ale obłęd nam nie grozi. Raczej zachwyt i ukojenie.

Oto znajdujemy się w ekologicznym hoteliku, którego właściciel, José, ujmuje wszystkich przyjezdnych życzliwością. Pomocny i uśmiechnięty, co rano uwija się jak pracowita i miododajna hiszpańska pszczółka, serwując śniadania w postaci grzanek, rogalików i ciasteczek, które można smarować miodem i marmoladą lub – co kto lubi – pastą pomidorową. Namiętnie i maniakalnie piję café con leche, które na hiszpańskiej prowincji ma jedyny na świecie posmak. – Ktoś nie pije kawy? Naprawdę? Ciepłe mleko na śniadanie? Proszę bardzo! Już tylko kawałek dalej na południowy wschód rozciągają się andaluzyjskie góry Sierra Morena, gdzie toczy się akcja innej arcydzielnej powieści łotrzykowskiej, która wyprzedziła swój czas o kilka długości i kilka wymiarów. Jej autor, Jan Potocki, polski magnat, internacjonał o kilku tożsamościach, podróżnik, uczony i fantasta, stworzył Rękopis znaleziony w Saragossie w niejednej wersji – kto nie czytał powieści, na pewno zna genialny film Jerzego Wojciecha Hasa z charyzmatyczną a wyjątkowo nieprzerysowaną kreacją Zbigniewa Cybulskiego. Jak jedno zdarzenie otwiera inne, w pierwszej fabule mieści się druga, a w drugiej opowieści trzecia i da capo, tak my wchodzimy w nierzeczywiste z lekka światy marzeń sennych: wybija 7:40 i oto Pedro wiezie nas o różowosiwym brzasku do wkopanej w ziemię czatowni. I zanim zdążymy się na dobre wypakować – rysie iberyjskie już są. Wyłaniają się bezszelestnie z mgieł i zarośli niczym duchy Penalajo. Ostrożne i czujne, skradają się, węszą, wypatrują dzikich królików, ocierają sierść o dęby korkowe. Niemi z zachwytu, słyszymy jedynie przyspieszone bicia własnych serc. Jest pierwsza połowa grudnia: nad łąką wraz ze słońcem pojawiają się motyle, a nad wodą w bezruchu zastygają ważki. Potem na żerowiska wychodzą, jakby w rytmie flamenco, góropatwy czerwone. Zaś po południu przylecą dudki, by zażywać kąpieli piaskowych i swymi zakrzywionymi dziobami zgrabnie spod ziemi wyciągać monstrualnie duże turkucie podjadki.

Mroczny przedmiot pożądania
Kiedy w dzieciństwie przeglądałem stare encyklopedie i atlasy zwierząt, moje zezujące od czasu do czasu oczy uciekały w stronę pardela. Ten dzikszy, jak mi się wówczas zdawało, a zarazem smuklejszy i piękniejszy kuzyn naszego rysia euroazjatyckiego był wówczas bliski wymarcia. Jego zdobna żółtobrunatna szata we frędzelki i cętki, ergo: futro godne największych monarchów Europy. stało się zarazem jego największym przekleństwem, czyli mrocznym przedmiotem pożądania klas wyższych. W pierwszej dekadzie naszego wieku ten szczytowy drapieżnik stanął wręcz na krawędzi zagłady. – Ostało się jeno około 100 osobników, reprezentujących kilka izolowanych populacji – mówi mi Antonio, czynnie zajmujący się ochroną przyrody. Partia sceptyków rosła w siłę. A jednak przyrodnicza chluba Półwyspu Iberyjskiego przetrwała. Do pardela uśmiechnęło się szczęście. I, mimo powszechnego wymierania gatunków, podzielił fortunny los białowieskiego żubra. Oto przyrodnicy amatorzy wspólnie z badaczami akademickimi oraz przedstawiciele lokalnych społeczności wespół z włodarzami z agend rządowych dokonali niemal cudu. Było to możliwe dzięki powszechnemu zaangażowaniu: ograniczeniu inwazyjnego rolnictwa i wszędobylskiej presji człowieka – z jednej strony, a z drugiej – zapewnieniu bazy pokarmowej w postaci odradzających się kolonii dzikich królików i ptaków (kaczek, pardw, góropatw czerwonych). Właśnie dlatego ten wspaniały dziki kot, nocny łowca i niestrudzony tropiciel, a nade wszystko skoczny i waleczny endemit z Półwyspu Iberyjskiego, spotykany dziś głównie w górach Sierra Morena, przeżył.

Alejandra, nieco wyniosła fotografka zwierząt o baśniowej urodzie Południa, pyta w hotelowej knajpce o rysie iberyjskie. Dwa razy już tu była i znów wraca na tarczy. Wprawdzie nie daje nic po sobie poznać, ale kiedy pokazuję jej zdjęcia z porannej sesji, przez skórę czuję, że gorąca krew odziedziczona po mauretańskich przodkach pulsuje i wrze z zazdrości. José tylko się uśmiecha i proponuje zagorzałym miłośnikom dzikiej przyrody kawę i ciasteczka. Urodzony rozjemca. Jednak życie towarzyskie i uczuciowe zaczyna się tu po 20:00. Ulice wypełniają się wówczas energią i gwarem młodych ludzi, a starzy zaczynają polityczne debaty i przyjacielskie biesiady w knajpach. Za rok tu wrócę, a dziś ani myślę się jeszcze pakować. Hiszpańska godzino, trwaj!

Damy z Belle époque
Jeszcze na początku XX wieku gniazdowały w Pieninach i Tatrach. Ostatni lęg wyprowadziły w 1914 roku w Pieninach – choć nie ma na to twardych dowodów. Nasi przodkowie nieraz z ukontentowaniem, a nierzadko z niepokojem, zadzierali głowy i wypatrywali, jak podniebnie kołują, wypatrując martwej zdobyczy lub jeszcze żywej a zabłąkanej na hali pojedynczej ofiary: sarny, kozy lub owcy. Wodzili za nimi wzrokiem i podziwiali majestatycznie rozpościerane skrzydła zakończone lotkami wyglądającymi jak rozczapierzone palce. Patrzyli dalej, jak genialnie nawigują i szybują, korzystając z prądów wstępujących i kominów powietrznych, choć te pojęcia w ich czasach nie były znane.
Sępy płowe, wielkie ptaki o pierzastych kryzach wyglądających jak szale „boa” u wytwornych dam z Belle époque. Te jastrzębiowate mają mocno zakrzywione dzioby i hakowato wygięte długie szyje. Po co? Po to, by móc wprawnie dobierać się do wnętrzności i, przeniknąwszy przez powłoki skórne, rozrywać trzewia padłych ofiar. Krążą nad nami, kiedy w południe wychodzimy z czatowni. W skupieniu stąpamy po historycznej ziemi. Prawdopodobnie w 772 roku, niedaleko stąd, rozegrała się bitwa pod Covadongą, która w źródłach chrześcijańskich urosła do miana legendy i mitu założycielskiego Rekonkwisty (w bitwie miało polec aż 124 tysiące muzułmanów). W źródłach arabskich wzmiankowana jest zaś jako nic nieznacząca potyczka. Tak czy inaczej, to właśnie w Asturii w Górach Kantabryjskich, pod wodzą wizygockiego szlachcica Pelayo (Pelagiusa), wybuchło powstanie inicjujące kilkusetletni krwawy proces wypędzania Maurów z Półwyspu Iberyjskiego.
Sępy krążą nad nami. Ale z bliska, a nawet z bardzo bliska, zobaczę je za tydzień, kiedy po ciemku będziemy się wspinać do innej czatowni. O chłodzie i głodzie przesiedzimy kilka godzin, by potem zdecydować się na jeszcze jeden desperacki krok: poczekać na ptaki do końca. Brak ciepłej herbaty zostanie wynagrodzony. Usłyszymy bowiem odgłosy przyprawiające o dreszcze na skórze. Zobaczymy też prawdziwą jatkę – nalot trzydziestu potężnych osobników i walkę o kości przyobleczone w tkanki miękkie. Z bliska rozpoznamy pary i układ hierarchiczny luźnego stada. Ale to będzie za tydzień.

Rzadki dzikus
Tymczasem schodzimy z gór, brnąc po kolana, po uda, a miejscami po pas w kopnym śniegu. Kiedy się przewracam, nie mogę wstać – pierwszy plecak z przodu, drugi plecak z tyłu i jestem bezradny jak niemowlak. Pomocną dłoń wyciąga do mnie Adam. W telewizji pokazują prawdziwy armagedon: wichury śnieżne zaskoczyły Hiszpanów. Wczoraj wywracało drzewa, gwardia narodowa zabroniła wychodzenia w góry i rano koczowaliśmy w hotelu. Biały puch szybko przenosi się do mediów: pokrywa szpalty „El Pais” i, ma się rozumieć, pierwsze strony lokalnych gazet. Mario, nasz przewodnik, prze do przodu. Kroku dotrzymuje mu Zygmunt, który zawstydza mnie, gdyż jest ode mnie niemal o dwie dekady starszy.
Jednak nasze rumiane od mrozu twarze i świecące oczy znamionują sukces: zobaczyliśmy nie tylko orła przedniego, mocarza przestworzy, który w Polsce nie ma sobie równych (idąc na solo, pokonuje nawet bielika); zobaczyliśmy też żbika, najtrudniejszego do sfotografowania kota Europy. Ten jeden z protoplastów kota domowego może się z nim krzyżować – podobno w naszym kraju, nie dość, że skrajnie rzadki, to nie występuje już w postaci czystego genetycznie dzikusa. Kiedy pytam o ewentualną hybrydyzację, Mario, prawdziwy mężczyzna gór (kocie ruchy i gibkość nie kłamią – w wolnym czasie wspina się na skałkach w Pirenejach), spogląda na mnie z wyrzutem i politowaniem. Niemal go obraziłem. – Hybrydy spotyka się, owszem, u was, w Europie Środkowowschodniej. Tu masz pewność, że to stuprocentowy „wild cat” – zamyka dyskusję.

Lojalne i wierne
Lothar jest powściągliwy i dystyngowany, ma czterdzieści siedem lat, nosi japońskie nazwisko i – jako pilot – lata airbusami w Lufthansie. Od dwóch godzin wspólnie warujemy w podszytej wiatrem czatowni na wysokości około 1200 metrów n.p.m. Nieopodal, z niejakim trudem, umościli się Michał z Mariuszem. Ruchy i szepty ograniczamy do niezbędnego minimum. Uparcie, jako jeden czterogłowy organizm fotograficzny, czekamy. Najpierw przy padlinie pojawiają się czarnowrony i sroki, ale odlatują. Powoli upływają minuty. Staramy się nie oddawać ciepła mroźnej i śnieżnej przestrzeni. Z wolna mija godzina za godziną. Lothar zaciera ręce. Bardziej z zimna niż w nadziei, że w końcu przylecą. Jednak czekamy. W tym czekaniu jesteśmy szalenie zgodni i psychopatycznie konsekwentni. Okolicę penetruje urodziwa kania ruda. Krąży daleko, ale w przezroczystym górskim powietrzu dobrze widać jej charakterystyczną sylwetkę. Po sześciu godzinach, kiedy pojawiają się kruki, nadzieja wzrasta. Ale odlatują. Nadzieja umiera podobno ostatnia, ale moje myśli krążą już wokół ciepłej kolacji i rozgrzewającej ciało i umysł herbaty.
I oto są! Nagle i niespodziewanie rozpoczyna się furkotliwa i jazgotliwa walka o zmrożone części ofiary. Momentalnie robi się nam gorąco.
Inaczej niż orłosępy, nie połykają kości. W stadzie są zhierarchizowane i występują zwykle w parach, które pozostają sobie dozgonnie lojalne i wierne. Rokrocznie wspólnie wychowują potomstwo – jedynaka bądź jedynaczkę – które opuści gniazdo po trzech miesiącach. Jeśli dopisze mu szczęście, dożyje ponad czterdziestu lat. Jeśli będzie to ona (zwyczajowo większa i cięższa od niego), rozpiętość jej skrzydeł osiągnie nawet 280 cm.
W Hiszpanii sęp płowy nie jest zagrożony wyginięciem, ale też nie jest specjalnie lubiany – wini się go za zabijanie zwierząt gospodarskich, podczas gdy w Polskiej Czerwonej Księdze Zwierząt figuruje jako „wymarły ptak lęgowy”.