Okropne Włochy
Julia WollnerCukier zdrowy nie jest, a Italię przedstawia się prawie zawsze jako ojczyznę dolce vita. Na szczęście z pomocą przychodzą mądre książki. W niektórych można dokonać fascynującego odkrycia: chodzili po tej ziemi ludzie, którym Italia jawiła się jako miejsce najgorsze z możliwych. My żarliwie ją kochamy, oni równie żarliwie krytykowali.
I tak na przykład, w wieku XVI wielu Europejczyków uważało Włochy za kraj zepsuty, pełen rzezimieszków. Okropnie bano się również inkwizycji, która bez ceregieli mogła wtrącić do lochu każdego obcokrajowca. A lochy są przecież wszędzie równie paskudne; nawet pod południowym słońcem straszą zimnem, wilgocią i obecnością towarzyszy z długimi różowymi ogonami.
Jeszcze w XVIII wieku śmiałkowie, którzy mimo wszystko decydowali się na podróż do Italii, robili to podobno głównie dlatego, aby zabawić się z miejscowymi… prostytutkami. Wymagało to odwagi nie byle jakiej ze względu na pewną modną przypadłość, którą włoskie damy obdarzały wraz z pozostałymi wdziękami. Mowa o, ehm, syfilisie. Notabene, ówczesne kobiety lekkich obyczajów były podobno tak obrotne, że dzięki swym usługom zarabiały krocie, a w przerwach między klientami zwinnie prowadziły swoje gospodarstwa. To od słowa puttana pochodzi rzekomo nazwa popularnego dania na bazie makaronu, pasta alla puttanesca, które można błyskawicznie ugotować między jednym chętnym a drugim.
Oczywiście, do Włoch jeździło się nie tylko „na dziewczyny”. Zdarzali się również szczerzy miłośnicy sztuki i tradycji. Musieli jednak być naprawdę zdeterminowani. Wystarczy pomyśleć, jak ciężko było dostać się do naszego ukochanego kraju, zazdrośnie strzeżonego przez góry, w czasach, gdy nie prowadziły do niego autostrady, a samoloty nie lądowały z gracją na Fiumicino czy Malpensie. Niejednego podróżnika zaatakowały w Alpach wilki; nie każdy był też zapewne zachwycony, musząc mozolnie pokonywać strome przełęcze wśród śnieżnej zawieruchy. Europejskie arystokratki, wychowane na puchowych poduszkach, z pewnością nie widziały powodu, aby tak okropnie narażać życie i zdrowie. Nawet dla widoku Koloseum. Zresztą, ja chyba też bym się nie skusiła. Sama myśl o bliskim spotkaniu z canis lupus przyprawia mnie o dreszcze.
Angielski poeta romantyczny P. B. Shelley, którego dobrze znają wszyscy miłośnicy Rzymu, pisał o współczesnej sobie Italii, że jest spodlona, obrzydliwa i wstrętna. Nie do końca w tonie Pod słońcem Toskanii! I tak jak my z miejsca zakochujemy się w malowniczych uliczkach włoskich miast, tak dziewiętnastowieczni podróżnicy czuli się absolutnie porażeni ich… brzydotą. W swoich pamiętnikach odnotowywali, że na każdym kroku odbywa się na nich handel warzywami, a okrzyki sprzedawców nie pozwalają kulturalnemu człowiekowi skupić myśli. Trudno powiedzieć, czy uszy mieli wydelikacone, czy Włosi naprawdę tak okropnie krzyczeli. Grunt, że najwidoczniej nie pomagało wieczorne nadrabianie przy dźwiękach mandoliny.
Dziś, w czasach, gdy podróż do Rzymu czy Florencji trwa tyle, co spacer po centrum handlowym, a zmęczeni anonimowością europejskich stolic z radością odkrywamy beztroski włoski rozgardiasz, wspomnienie historycznej niechęci przeciętnego Europejczyka do Belpaese wydaje się żartem, który trąci myszką. Może jednak wspomnicie o nim, gdy fejsbukowi znajomi znów uraczą Was przesłodzonymi fotkami pełnymi cyprysów, lodów i innych okropności. „Obrzydliwa i wstrętna”. Poeta nie mógł się mylić. Piszą o nim przecież w encyklopedii!