Plaża
Michał GłombiowskiNa złotym piachu plaż leży odpowiedź na największe życiowe obawy Włochów.
Obok restauracji z drewnianym tarasem jakimś cudem znalazłem wolne miejsce na samochód. Od plaży dzielił mnie jeszcze solidny kawałek drogi. Odległość od morza nie jest jednak dla Włochów żadną przeszkodą. Potrafią zastawić szpalerem aut każdą ulicę w promieniu nawet kilku kilometrów od wybrzeża. Konieczność pokonania sporego dystansu w rozdeptanych klapkach, uginając się pod ciężarem plażowych parasolek i wypełnionych po brzegi lodówek w żadnym stopniu ich nie zniechęca. Godzą się na trud, świecąc czołami zroszonymi potem, jakby ku morzu ciągnęła ich wyższa konieczność. Gdy już docierają na piach, spędzają na nim długie godziny, nie ruszając się niemal z miejsca, poza kilkoma wypadami do wody.
Była dziesiąta rano i oddalonej od brzegu ulicy plażowicze nie zdążyli jeszcze zastawić. Wysiadając, zderzyłem się ze wzrokiem przejeżdżającej obok Włoszki, uczepionej nadziei, że być może właśnie odjeżdżam i zwolnię miejsce, którego ubywało w zastraszającym tempie. Nic z tego. Oddaliła się powoli ku jednemu z samozwańczych parkingów, prywatnym ubitym placom ziemi, które co sprytniejsi właściciele wykorzystują, by zaoferować kilka merów na ustawienie samochodu. Włosi płacą za to bez szemrania, wiedzeni instynktem dotarcia do wody, zdając sobie sprawę, że jeżeli nie przyjadą na plażę rano, mogą zapomnieć o postawieniu auta na darmowych miejscach wzdłuż ulicy. Te zapełniają się szybko, wyłączając zazwyczaj pół jezdni z ruchu. Policja ma to w nosie. Prawdopodobnie większość z zaparkowanych aut zasługuje na wlepienie mandatu, równie dobrze można by jednak próbować wypisać kwitki od razu całej Italii.
Kraina gadżetów
Włoskie plaże. Im bardziej na południe kraju się przesuwałem, tym ten nadmorski świat zyskiwał na odrębności. Stawał się krainą samą w sobie, rządzoną według własnych zasad, samowystarczalną, coraz bardziej odseparowaną od otaczającej ją rzeczywistości. Gdy dotarłem na kraniec włoskiego szlaku – do Sycylii – plażowe szaleństwo przybrało skalę niebotyczną. Od porannych godzin do niezliczonej ilości miasteczek ciągnęły auta wypakowane Włochami spragnionymi złotych plaż. Złaknionych godzin spędzonych na piachu, oddawaniu się pantomimie gestykulacji i ciągłemu gadaniu. Podjadaniu kupionych po drodze lub przygotowanych we własnej kuchni specjałów. Wszyscy mieli opanowaną plażową logistykę do perfekcji, wyposażeni w dziesiątki gadżetów, bez których by zginęli – plastikowe haczyki do podwieszenia na plażowej parasolce toreb, jakieś zadziwiające osłony na japonki, chroniące gumę butów przed nagrzaniem się, terkoczące wentylatorki na baterie, torby chłodnicze lub kompaktowe lodóweczki, cały arsenał urządzeń ułatwiających wkręcenie trzonka parasolki w piach. Patrzyłem na to zafascynowany. Miałem wrażenie, że całe Włochy przeniosły się nad wodę, a wszystko wokół przestało istnieć.
Tłum gęstniał. Rozgadany, gotowy do wślizgnięcia się na cały dzień w przestrzeń zredukowaną do rzeczy podstawowych: złotego piachu, cienia parasolki, zapasów jedzenia, hipnotycznego ruchu fal. Bogactwo codzienności zostało skompresowane do kilku elementów dających nieustanną radość. Reszta na te kilka godzin pozostawała gdzieś poza granicami wytyczonymi pasem piachu, linią wody i wydmami. Jej istnienie zostawało chwilowo zawieszone. Plaża, jako typowe „nie-miejsce” – przestrzeń oparta na tymczasowości – pozwalała zostawić wszystko, co utrudnia codzienność, gdzieś na zewnątrz. Nie dawało się na niej zadomowić, plaża mogła cię najwyżej ugościć. A w gościnie nie zamartwiasz się zwykłym życiem, odsuwasz to na później.
Spotkania plażowe
Wkręciłem parasolkę, bez której w sycylijskim upale nie sposób przetrwać, otworzyłem książkę. Fabuła nie wciągała, wokół rozgrywał się dużo ciekawszy spektakl. Dwie starsze kobiety tuż za mną rozprawiały o rodzinie. Z ich ust płynął potok plotek, wyłaniał się obraz ludzi, którzy byli częścią ich życia, a których ja nigdy nie spotkam. Bezczelnie podsłuchując, gubiłem się w plątaninie imion i zawiłych korelacjach, wyłapywałem jednak cały wachlarz emocji, który się z nimi wiązał: radość, dumę, zaniepokojenie, rozczarowanie, długo chowane urazy. Pomiędzy opowieściami o tych efemerycznych postaciach pojawiały się jakieś mgliste plany i dużo konkretniejsze obrazy dotyczące minionych i nadchodzących posiłków. Włosi nie potrafią nie rozmawiać o jedzeniu. Słuchałem tego z fascynacją, patrząc równocześnie na trójkę młodych ludzi – dwóch chłopaków i dziewczynę – którzy popalali papierosy i ekscytowali się przyniesionymi kanapkami. Zaglądali sobie nawzajem w chleb trzymany w dłoniach, żywo zainteresowani komu trafiła się szynka, komu mortadela, a kto ma tylko ser. Wymieniali się jedzeniem, a te kromki pieczywa stawały się w ich dłoniach centrum wszechświata. Próbowałem wyłuskać z ich gestów, ułożenia młodych ciał, kto komu jest tu najbliższy, czy łączy ich jedynie młodzieńcza przyjaźń, czy rodzą się tam jakieś uczucia, nadzieje, szybsze bicie serca. Zanim coś wymyśliłem, młodzi mężczyźni wstali i śmiejąc się poszli objęci popływać. Ich towarzyszka odprowadziła ich wzrokiem i obróciła się na brzuch, by opalić smagłe już plecy. Niedaleko, po prawej, matka z cierpliwością spełniała wszelkie zachcianki córki, obie czekały aż przyjedzie jej dziadek, który rzeczywiście pojawił się po godzinie, niosąc kolejne plażowe gadżety. Pomyślałem o ojcu dziecka, mężu kobiety. Jego brak pozostał nierozstrzygnięty: tkwił właśnie w pracy, czy wiódł już inne, odrębne życie?
Największy lęk
Był czas, gdy tłok na włoskich plażach działał mi na nerwy. Bliskość plażowiczów i ich nieustanne gadanie irytowały. Nie dawały możliwości zaczerpnięcia oddechu, zmuszały do zgadzania się na kompromisy i znoszenie czyichś nóg leżących na twoim ręczniku. Nie pomagało nawet cudowne śródziemnomorskie światło, zmieniające wszystko wokół w złotą mgiełkę.
– Zawsze tu taki tłok na plaży? – spytałem kiedyś barmana, gdy spełzłem na chwilę z piachu w poszukiwaniu kawy.
Podniósł wzrok, odrywając go na chwilę od strużki naparu spływającej z ekspresu.
– Włosi się tłoczą, bo się boją samotności – powiedział po chwili milczenia. – To nasz największy lęk. Obawa, że moglibyśmy zostać sami.
Gwar tysięcy wypowiadanych słów, ręcznik ułożony w ręcznik, lodówka stojąca przy lodówce, ciało przy ciele. Od tej rozmowy nigdy się już na to nie boczyłem. Gdy dzień się kończył, Włosi powoli rozjeżdżali się do domów. Zadowoleni i spokojni, znaleźli bowiem swój Złoty Róg, sposób odpędzenie tego, co najgorsze – oblepiającego poczucia samotności.