Wielki nieociosany. Kolos z Maroussi Henry’ego Millera
Julia WollnerU Millera filozofia miesza się z zapiskami jak ze szkicownika; autobiografia z poezją, a wybitna proza z fragmentami ocierającymi się o grafomanię.
Amerykański autor nie słynie w świecie z tekstów podróżniczych; wsławił się raczej krytyką purytańskiego społeczeństwa i śmiałymi erotycznymi wątkami swoich powieści. Z Nowego Świata uciekł do Paryża, gdzie mieszkał przez dekadę, należąc do cyganerii Montparnasse’u; stamtąd na rok wyjechał na grecką wyspę Korfu. Do Hellady zaprosił go Lawrence Durrell, z którym Miller przyjaźnił się i korespondował. Grecja stanie się w jego biografii czymś na kształt interludium – lada chwila wybuchnie II wojna światowa, a autor Zwrotnika Raka wróci do Stanów. Na razie jednak odkrywać będzie skarby starożytności i przeżywać – jak sam mówi – swoistą iluminację. Iluminację także w sensie dosłownym, bo nic nie zachwyciło go tak bardzo, jak jasne, wszechobecne, przejmujące greckie światło.
Kolos z Mourossi – książka, w której zawarł Miller swoje wspomnienia z podróży po Helladzie – jest dziwnym, zaskakującym tekstem, a element zaskoczenia tkwi w jego wielowymiarowości. Filozofia miesza się tu z zapiskami jak ze szkicownika; autobiografia z poezją, a wybitna proza z fragmentami ocierającymi się o grafomanię. Bywa porywająco, ale także – powiedzmy sobie wprost! – zdecydowanie nużąco. Nietrudno zgadnąć, że podróż jest tu na dobrą sprawę tylko dodatkiem, a to, co opisywane, Miller zauważa poniekąd kątem oka. Zajęty jest przecież poszukiwaniem siebie i poszukiwaniem sensu w świecie, który pogrąża się w chaosie. Zwiedzając Grecję, zbiera światło; grzać będzie go ono w czasie mającym okazać się najbardziej odrażającym momentem w ludzkiej historii.
Mimo pewnej trudności w lekturze uważam Kolosa z Maroussi za ważną, a może nawet wielką książkę. Fascynuje mnie obserwowanie, jak w trakcie snucia swojej dosyć chaotycznej opowieści rodzi się pisarz – ktoś, kto przeżywa, a zarazem odczuwa organiczną wręcz potrzebę ubierania przeżyć w słowa i przenoszenia ich na papier. Na kartach Kolosa rodzi się też jeden z nas – ktoś, kto, przed blisko 80 laty, szukał ucieczki od pędu codzienności. Krytykując Zachód, konsumpcjonizm, fascynację maszynami i pieniądzem, nie mówi Miller nic, czego my, dzisiaj, nie znalibyśmy na pamięć. A jednak jego słowa brzmią nieoczekiwanie świeżo – może dlatego, że znamy kontekst, w którym się rodziły, a ich autor jest jednym z najbardziej kontrowersyjnych amerykańskich pisarzy.
Uważa się, że Kolos z Maroussi powstał, by upamiętnić Katsimbalisa – przyjaciela Millera, który w jego oczach uosabiał grecki geniusz. Są też jednak tacy, którzy twierdzą, że tytuł książki wyraża Millerową megalomanię i odnosi się do samego pisarza. Ja pokusiłabym się o podejrzenie, że, być może, dotyczy po prostu samego tekstu-wspomnienia Maroussi. Jest w nim piękno wielkiej, nieociosanej bryły marmuru, przetykanej słowami, które staną się światłem.
Henry Miller, Kolos z Maroussi, tłumaczyła Cecylia Wojewoda, Czytelnik 1976
Fotografia Millera z towarzyszką, odpoczywających na greckiej plaży, pochodzi z roku 1948.