Zygmunt Kubiak. Pisarz polski, pisarz śródziemnomorski
Paweł CzapczykZygmunt Kubiak uparcie dowodził, że Polska duchowo, w najlepszej części swej tradycji, leży nad Morzem Śródziemnym.
Był humanistą w każdym calu i eseistą w wielkim stylu, który z nieodmienną powagą traktował swoje pisarskie rzemiosło. Uparcie dowodził, że Polska duchowo, w najlepszej części swej tradycji, leży nad Morzem Śródziemnym, a dzieła literackie powstające tu i teraz mają sens o tyle, o ile ich przeznaczeniem jest długie trwanie.
Nie zawsze spotykało się to ze zrozumieniem czy aprobatą.
Sprawy nie ułatwiał sam autor Brewiarza Europejczyka i demonstrowana przezeń po wielekroć niechęć do komunistycznego i postkomunistycznego środowiska literackiego, a także zupełna obojętność wobec gazetowych hierarchii oraz zawirowań na giełdzie literackiej. Wiele drzwi zamykało też przed nim dumne credo, które uznać by można w naszej ponowoczesnej epoce za ontologiczny skandal: Gdy mnie ktoś pyta, czy jestem prawicowy czy lewicowy, odpowiadam zawsze, że moja Polska to Polska śródziemnomorska. Kubiak wygłaszał je, ilekroć ktoś próbował wprząc go w tryby jakiejś powstałej po 1989 r. formacji politycznej lub wypisać jego nazwisko na sztandarach powiewających nad którymś ze stronnictw światopoglądowych.
Partia arystokratów ducha
Wydaje się, że jedyna partia, do której mógłby należeć, to partia arystokratów ducha – elitarna formacja łącząca żywych i umarłych oraz tych, którzy się dopiero narodzą. Jej zwolennicy głoszą suwerenność wobec przemijających wydarzeń zewnętrznych, unikając nadmiernego prestiżu osobistego przeglądającego się w zwierciadle adoracji świata materialnego. Swe prawdziwe uczucia, dążności i powinności lokują gdzie indziej. Statutem takiej partii byłyby zapewne słowa brytyjskiego pisarza Edwarda Morgana Forstera: Wierzę (…) w arystokrację wrażliwych, uważnych i mężnych. Jej programem – inicjalne wersy z Medytacji Marka Aureliusza, słynnego filozofa na monarszym tronie: Urodziliśmy się bowiem do współpracy, jak nogi, jak ręce, jak powieki, jak rzędy zębów górnych i dolnych.
Właśnie taką obojętność, paradoksalną, bo umożliwiającą najbardziej skuteczne czyny i najbardziej realne działania, mędrcy stoiccy z Grecji nazywali ataraksía, niewzruszonością. Zestawiając ją z pokorą, cnotą biblijną, nakazującą kłaść rękę na swoje usta, a także z rzymską trzeźwością, czyli widzeniem świata takim, jaki on rzeczywiście jest, oraz szeregiem innych cnót i wartości, które pierwszy raz ujrzały światło dzienne kiedyś nad Morzem Śródziemnym, kreował Kubiak dobroczynną przestrzeń, umożliwiającą mu ocalenie własnej – jak mówił – substancji duszy. Ale nie tylko własnej.
We wszystkich jego publikacjach, począwszy od wydanego w 1963 r. przez Znak Półmroku ludzkiego świata, przechadzamy się niemal wyłącznie pośród arcydzieł (Inne książki najzwyczajniej w świecie mnie nudzą – wyznał kiedyś). We wszystkich spotykamy się też z jakimś szczególnym oddziaływaniem, tchnieniem, zrównoważeniem aksjologicznym, a jednocześnie z ewidentnym zmaganiem, które wyrasta z bardzo starego przekonania, że spokój ducha nie jest człowiekowi dany, lecz zadany. Dlatego z jednej strony – jak w największych dziełach literatury – panuje w jego szkicach stała temperatura, uobecnia się „wieczne teraz” i trwa wielogłosowy dyskurs anulujący przepływ stuleci i pokoleń. A z drugiej strony – restytuowana zostaje wspólnota tych, którzy niezmordowanie kołaczą do wrót tajemnicy. Tak oto powołane zostaje do istnienia europejskie uniwersum konfesyjne – wielka wspólnota kontemplujących, którzy w zaciszu świątyń, domostw lub parków, nieraz nic o sobie nie wiedząc, pochylają się w skupieniu nad tekstami zdającymi się prowadzić do żarliwego, nieomalże mistycznego wtajemniczenia.
Nic dziwnego, że swoim zachowawczym światopoglądem nawiązywał Kubiak bezpośrednio do Michela de Montaigne’a, twórcy i prawodawcy powszechnego eseju literackiego, który jako szlachcic głosił pochwałę nonchalance i lękał się, by nie posądzono go o nadmierną chęć fabrykowania książek. Udręczony karierą sądowniczą i rozdzierającymi Francję wojnami religijnymi, osiadł on w latach 70. XVI wieku w starej rodowej wieży, pełniącej od niedawna funkcję biblioteki, by czytać łacińskie księgi, sporządzać na ich marginesach notatki, rozpatrywać zdarzenia z własnego życia i lepiej poznawać samego siebie. Niejako przy okazji stworzył nowy typ piśmiennictwa, esej, umożliwiający jednoczesne formułowanie i praktykowanie przekonań. Podobnie jest ze szkicami Kubiaka, które stanowią przejaw warsztatowo-światopoglądowej integralności. Ich gatunkowym rdzeniem jest medytacja. Z niej swój początek biorą także przynajmniej niektóre rozwiązania stylistyczne. Spośród zdań i wskazań powściągliwego Gaskończyka Kubiak za bardzo ważne i wciąż aktualne dla siebie uznawał zaś to, że światu doczesnemu należy siebie pożyczać, lecz nie oddawać.
Człowiek duchowy
Trzeba to powiedzieć wyraźnie: Zygmunt Kubiak to homo religiosus, niezmiernie i nieodmiennie czuły na metafizyczny wymiar sztuki. Przy czym obca była mu wszelka fanatyczna ortodoksja, karmiąca się czystością doktryny i gorliwym obalaniem bogów cudzych. Jako chrześcijanin z żalem patrzył na stygnące miejsca kultu z okresu późnego pogaństwa. W jednym z esejów wspominał, że kiedy raz nieostrożnie nastąpił na ruiny potrzaskanego przez czas i barbarzyńców antycznego ołtarza, długo nie mógł się z tego faktu otrząsnąć. Jeśli gdziekolwiek dostrzegł przejaw nienawiści religijnej – każdorazowo był boleśnie rozdarty. Czy będą to dzieje Tarsycjusza, nastoletniego chrześcijanina zakatowanego przez Rzymian w III w., czy Hypatii z Aleksandrii, pogańskiej filozofki rozwleczonej i zamordowanej w 415 r. przez rozwścieczony tłum chrześcijański, Kubiak zawsze był z nimi, z ofiarami.
I jeśli ma jeszcze dzisiaj sens przypominanie zaproponowanego w 1975 r. przez czeskiego filozofa Jana Patočkę podziału na człowieka duchowego i intelektualistę, to autor Brewiarza Europejczyka był człowiekiem duchowym. Nie olśniewał, nie odgrywał roli, nie przywdziewał przed nikim, a zwłaszcza przed sobą samym, żadnej maski. Był człowiekiem moralnym, a nie historycznym – by z kolei odwołać się do dystynkcji Kazimierza Wyki.
W duchu koncyliacji szukał Kubiak tego, co ludzi łączy. Tym między innymi można tłumaczyć charakterystyczny dla jego krytycznoliterackich tekstów ruch paralel, analogii i ciągłych zestawień. Ale chwyt ten, polegający – mówiąc w skrócie – na komentowaniu jednego pisarza przez pisarza drugiego, drugiego przez trzeciego, a trzeciego przez czwartego, wzmocniony był i poparty stanowiskiem spirytualistycznej krytyki francuskiej z początków poprzedniego stulecia, określanej wspólnym mianem „teorii sympatii”.
Prywatna historia literatury
Wbrew obiegowym opiniom, Kubiak zrzekał się kompetencji historyka literatury. Pisałem zresztą w książce Portret humanisty, że pieczołowite odnajdywanie literackich reguł, badanie porządków przyczynowych i organicznych powiązań między utworami, a także tropienie reprezentatywności dzieł na tle dorobku danej epoki – wszystko to z założenia pozostawiał innym. Jego prywatna historia literatury to raczej historia ludzkich zmagań, bliźniaczo do siebie podobnych wysiłków różnych autorów, którzy niezależnie od czasu i okoliczności, korzystając z rozmaitych poetyk i panujących konwencji, dochodzą do tej podstawowej prawdy, że literatura – jak to wyraził Matthew Arnold – jest krytyką życia. Twórcy ci, uniwersalizując swoje osobiste problemy, zajmują się po prostu przekuwaniem tego, co doczesne i prywatne, w to, co wieczne i powszechne. Na tej drodze powstają arcydzieła.
Budziły one szacunek eseisty już przez sam wysiłek ich twórców. Czy ten szacunek byłby przejawem ogólnej afirmacji życia, łączącej naszego autora z witalistycznymi koncepcjami Henriego Bergsona? Nie ma na to bezspornych dowodów. Tak czy inaczej, szacunek ten czy uznanie nierzadko przechodziły w podziw, który wzrastał i był tym większy, im mocniej krytyk odczuwał uobecnienie się „poezji czystej” – i z reguły nieważne, czy miał do czynienia z całym utworem, czy tylko z jego fragmentem, z poezją lub z prozą (choćby urwaną strofą wiersza bądź wyjętym zdaniem z powieści). W tej zaskakującej wizji wszelkie podziały na rodzaje i gatunki literackie, ujmowane w duchu tradycyjnej genologii, tracą na znaczeniu. Natura „poezji czystej” wiodła Kubiaka jeszcze dalej, aż do samego progu fundamentalnego wtajemniczenia, łączącego się w jakichś niesłychanie trudno wyobrażalnych (i wyrażalnych) rejonach z wtajemniczeniem religijnym. I pewnie dlatego za właściwy sobie sposób interpretacji sztuki obierał on ten, który na przełomie XIX i XX wieku zaproponowany został przez krytyków francuskich (Henriego Brémonda, Charles’a Du Bosa, Alberta Thibaudeta). Sposób ten nie podlega ścisłej dyscyplinie, nie korzysta z teoretyczno-literackich przyporządkowań, nie uznaje diachronicznego porządku – wydaje się zatem wprost wymarzony dla swobodnej formy eseju, którą autor Wędrówek po stuleciach uprawiał z dużym powodzeniem.
Wielki ład
Tradycję ludzką pojmował Kubiak jako czas przemieniony w przestrzeń – stale dostępną, niemal na wyciągnięcie ręki. W takim wszechogarniającym ujęciu jak w przeogromnym tyglu spotykają się ze sobą najlepsze warstwy literatur nowożytnych (głównie angielskiej, francuskiej, nowogreckiej, amerykańskiej, włoskiej i polskiej). Ujęte wyobrażeniowo, syntetycznie i asocjacyjnie, przeglądają się w rudymentach swego grecko-rzymskiego, biblijnego i egipskiego dziedzictwa. Stosunki sukcesji i chronologii zostają w tak rozumianej tradycji przetłumaczone na stosunki oboczności. (Najlepszym przykładem jest tutaj dzieło Konstandinosa Kawafisa, samo w sobie „transhistoryczne”, a płynnie przecież spolszczone i naturalnie włączone w krwiobieg literatury rodzimej przez Kubiaka). I wszystko, co tylko wielkiego i arcydzielnego choć raz się wydarzyło, nie przepadło, lecz trwa w innym wymiarze. I składa się – jak u Thomasa Stearnsa Eliota – na wielki ład współistniejący.
Oczywiste jest zatem, że Kubiak, inaczej niż autorzy postmodernistyczni, skłonni do retorycznej swady i intelektualnej fanfaronady, zawzięcie stronił od żywiołu ironii i swego pisarstwa nigdy nie sprowadzał do kategorii pastiszu. Inaczej też niż popularni mistrzowie utylitarnej adaptacji, tacy jak Richard Rorty, bronił się przed przyjęciem i symulowaniem przed sobą iluzorycznych tożsamości. Jego więzi ze społeczeństwem nie miały charakteru sarkastycznego. Za nic miał polityczną poprawność (nigdy nie siadał pierwszy w towarzystwie nawet dużo młodszej kobiety), za to niemal w każdym zapisanym przez siebie akapicie wydawał się przygwożdżony odpowiedzialnością za słowa.
Był wyznawcą zdań odczutych, brzemiennych doświadczeniem i wypełnionych treścią, która nie mogłaby wybuchnąć z równą siłą gdzie indziej i u kogo innego. Mimo poruszania się po ogromnych połaciach wielu kultur i zaskakiwania rozległością skojarzeń nie przytłaczał czytelników nadmierną erudycją. Jako pisarz był po to, aby służyć.
Swoją pracę pisarską pojmował po organicznikowsku: dopóki starczało mu zdrowia i sił, jeździł nawet do małych miejscowości, by stymulować czytelnictwo. Notabene poza trzema latami spędzonymi w Krakowie w redakcji „Tygodnika Powszechnego” nigdy nie został zatrudniony etatowo. Żył – jak mówił – zamurowany w pracy dla czytelników. Zainteresowanie z ich strony stanowiło dla niego potwierdzenie słuszności obranej w chłopięctwie drogi, kiedy przepisał sobie gramatykę grecką z pożyczonego kajetu. Łacinę poznał wcześniej na tajnych kompletach gimnazjalnych. I kiedy po wojnie wstępował na Uniwersytet Warszawski, był już człowiekiem niemal bez reszty ukształtowanym przez świat czytanego w oryginale Platona i Wergiliusza.
Ostatecznie nic dziwnego, że jego swoiste opus magnum stanowiła inicjująca trylogię antyczną Mitologia Greków i Rzymian, w całości poświęcona światu klasycznemu, który – zdaniem Kubiaka – istnieje zawsze. Wraz z publikacją Mitologii… spadł na niego ogromny sukces. Zainteresowanie książką przeszło najśmielsze oczekiwania krytyków i wydawcy. W krótkim czasie książka osiągnęła zawrotny nakład ponad 200 tys. sprzedanych egzemplarzy, stając się swoistym bestsellerem dla intelektualistów. Także wówczas Zygmunt Kubiak pozostał jednak człowiekiem skromnym. Do końca twierdził, że lepiej terminować w szkole mistrzów, aniżeli na siłę szukać oryginalności, której ceną stałoby się zerwanie z tradycją.
Zmarł ponad 20 lat temu (19 marca 2004) – nagle, podczas pracy nad przekładem Ewangelii.