artykuły kultura historia podróże

Lakki. Niepokojące piękno najdziwniejszej Utopii

Olga Więzowska

Kiedyś nazywało się Portolago, a Włosi wznieśli tu swą charakterystyczną faszystowską zabudowę. Dziś trwa wyrwane z czasu, tonące w rojeniach.

Wjeżdżam do Lakki (Λακκί) od strony Xirokampos (Ξηρόκαμπος), a więc ze skraju Leros – od mieściny, która według przewodnika może poszczycić się piękną plażą, doskonałą do snorkelingu, co nie do końca pokrywa się z moim doświadczeniem.

Wjazd do Lakki jest jak lądowanie na Księżycu. Krajobraz wielkiej pustki i monotonnych barw, rondo za rondem, wybudowane z myślą o niezliczonych samochodach. A jednak, w samo południe, w Lakki dowodów życia jest dokładnie tyle samo, co o tejże godzinie w Hadleyville – nie wiem tylko, czy czyni to ze mnie Franka Millera, czy Willa Kane’a.

Uczucie wymarłego miasta potęguje nieprzystająco monumentalna architektura o faszyzujących konturach: jednocześnie klasycyzująca i ostra, oszczędna w ornamentyce i imponująca. Obok mnie przejeżdża rozklekotany fiat, jedzie prosto przez rondo, pod prąd, nie zawracając sobie głowy wykonaniem łuku. Na piaskowej ścianie jednego z budynków-gigantów fresk przedstawiający mapę Leros pyszni się w słońcu ultramaryną, turkusem i malachitem. Duże kawałki farby łuszczą się, odsłaniając tynk.

Fot. Olga Więzowska
Fot. Olga Więzowska

W 1923 Włosi założyli tu bazę wojskową – Portolago (Πόρτο Λάγο) – i szybko rozpoczęły  się prace nad miastem planowanym, które miało wyrażać włoską potęgę i razionalismo (warto dodać, że to jedyne racjonalistyczne założenie urbanistyczne poza terytorium Włoch). Mussolini wyznaczył dwóch architektów, Armanda Bernabitiego i Rodolfa Petracco, którzy nie zdążyli dokończyć  projektu przed 1947, gdy Leros na powrót została oddana Grecji. Zdążono wznieść: terminal portowy, kino, centrum handlowe i hotel, a także posadzić setki eukaliptusów i sosen. Architekci, oddaleni od Rzymu i bezpośredniego nadzoru o ponad 1 500 kilometrów, puścili wodze fantazji, inkorporując bizantyjskie elementy do modernistycznych brył. To był projekt totalny, miasto budowane od zera, na podmokłym terenie, który zalewano cementem sprowadzanym z samych Włoch.

Rezultat jest o tyleż oszałamiający, co surrealistyczny – nad brzegiem turkusowej zatoki rozsiadła się ponura zgraja budynków –pomników pokonanego państwa Mussoliniego. W utopijnym mieście Bernabitiego i Petracco mieszka dziś w sezonie około dwóch tysięcy osób, a szerokie, paradne arterie, które miały ułatwiać transport cargo ze strategicznie położonego portu, świecą pustką.

Fot. Olga Więzowska
Fot. Olga Więzowska

 

Jednak przytłaczająca powaga, którą narzuca gdzie indziej ten styl architektoniczny, tutaj, w rażącym słońcu, w piekącym upale, oscyluje na krawędzi absurdu. Lakki jest jak komik w garniturze o dwa rozmiary za dużym, który wyszedł na scenę, udając biznesmena, ale robi to, jadąc na skuterze (o dwa rozmiary za małym), z potarganym białym pudlem w goglach przeciw wiatrowi.

Mężczyzna z pudlem w goglach, wspartym o kierownicę skutera, naprawdę mija mnie na rondzie. On również jedzie prosto po lewej stronie pomnika, nie męcząc siebie i psa łagodnym łukiem.

Fot. Spiros Vathis / Flickr, CC BY-ND 2.0
Fot. Spiros Vathis / Flickr, CC BY-ND 2.0

Chwilę później podjeżdża mały samochód z przyczepką, parkuje przy gęsto porośniętym trawniku, dwóch mężczyzn wysiada nieśpiesznie. Spokojnie wypalają po papierosie, opierając się o biały bok przyczepy. Wyciągają z niej unijną flagę. Są jedynymi osobami na rondzie, ja stoję przy barierce, która biegnie wzdłuż nadbrzeża. Przyglądam się masztom prężącym się na trawniku. Niebiesko-białe pasy greckiej flagi są widoczne przy sporadycznych powiewach wiatru – przy tych samych powiewach rozwija się również flaga Unii, zupełnie białe gwiazdy na niebieskim tle. Mężczyźni z samochodu przystępują do wymiany flagi na świeżą, niewypłowiałą od bezlitosnych promieni, a ja kieruję się ku restauracji Thraka (θράκα). Panująca tu atmosfera upadłej świetności nie powinna nikogo zmylić. Po drobiazgowym dochodzeniu przysięgam: mają tu najlepsze souvlaki na Leros.

Fot. Olga Więzowska
Fot. Olga Więzowska

 

Odwiedzając Leros za dnia, zalane morderczym, lipcowym słońcem, można odnieść wrażenie, że to nieuzasadniona narośl na egejskim krajobrazie, przerośnięta scenografia jakiegoś widowiska o astronomicznym budżecie. To prawda, czasy prosperity, gdy Lakki mogło poszczycić się ośmioma tysiącami mieszkańców, minęły zapewne bezpowrotnie. Z porzuconych pereł włoskiego modernizmu emanuje uczucie dziwnego niepokoju, freudowskiego unheimlich, przeplatające się z farsą tam, gdzie następuje zderzenie monumentalizmu z codziennością, jak w sklepie rybnym. Po południu lśniący kontuar mógłby służyć za lustro, a przeznaczenie lokalu zdradza jedynie szyld oraz mural na ścianie. W sklepie stoi jedno krzesło, a na nim siedzi kobieta. Wskazując na mural, pytam ją, czy mogę zrobić zdjęcie. Fishfish – tłumaczy. Pokazuję palcem swój aparat i jeszcze raz, palcem, mural. Kobieta zdziwiona kiwa głową i przestaje zwracać na mnie uwagę.

 

Fot. Olga Więzowska
Fot. Olga Więzowska

Jednak Lakki ożywa – nocą. To tu przybijają kaszaloty greckiej floty pasażerskiej, kobaltowo-białe promy Blue Star Ferries, przybyłe z Pireusu, albo kierujące się właśnie w dziesięciogodzinną żeglugę ku stolicy. Kiedy przychodzi czas pożegnania z wyspą, przyjeżdżamy wcześniej czekać na prom, który ma odbić o 22:50 (co w typowo grecki sposób pozostaje godziną zupełnie orientacyjną, do której nie należy zanadto się przywiązywać). Od 20:00 powoli zapełniają się nadbrzeżne kafejki, mężczyźni rozstawiają stojaki pod kilkumetrowe wędki, na jachtach w marinie świecą się światła – widać grupki grające w karty albo pogrążone w rozmowie.

Tłum zebrany w kafejkach jest różnorodny, wszakże z zauważalną przewagą szczupłych mężczyzn o ciemnej karnacji, którzy nie rozmawiają po grecku. Na Leros (tak jak Lesbos, Chios, Samos i Kos) Komisja Europejska ustanowiła punkt rejestracji uchodźców. GAS (Greek Asylum Service), z pomocą Europejskiego Urzędu Wsparcia w dziedzinie Azylu, dysponuje tu budynkiem administracyjnym, „mobilnym” biurem; jest też zakwaterowanie w obozie uchodźczym. Od sąsiada dowiaduję się, że bywają tygodnie, w których na Leros ląduje po sto osób każdego dnia. Wyspa ma 74.17 km2 powierzchni.

 

Promenada w Lakki
Promenada w Lakki

 

Lakki nocą pulsuje życiem – traci poetycką aurę ghost town, lecz opada jeszcze głębiej w deliryczną dziwność. Niczym Alicja w króliczej norze, docieram do krainy rojeń i purnonsensu. Zza gmachu kina wyziera atrium w kształcie latającego spodka. Palmy podświetla fluorescencyjny zielony reflektor. W czarnych falach, które łagodnie rozbijają się na skałach, ganiają się ławice maleńkich rybek. Ostatnią godzinę przed promem spędzamy pod portowym terminalem, gdzie za trzy euro można zjeść przyzwoity szaszłyk i wypić piwo. Tu tynk łuszczy się najbardziej, albo najbardziej rzuca się to w oczy. Wielka hala poczekalni zastawiona jest stolikami, przy których nikt nie siedzi, bo z powodzeniem można by tu urządzić chyba tylko stypę, więc wszyscy klienci rozsądnie oblegają stoły ustawione wzdłuż morza. Tandetne pamiątki opatrzone motylą sylwetką wyspy z podpisem „Leros” obrastają kurzem, a drzwi w toalecie są tak wypaczone od wilgoci, że nawet nie da się ich już zamknąć. Kiedy przystaję, kontemplując przykurzone kieliszki do wódki za euro pięćdziesiąt, trzy pary oczu śledzą każdy mój ruch z umiarkowanym zaciekawieniem. Mężczyźni za barem nie mają chwilowo nic do roboty, choć zapewne w ten jeden wieczór oczekiwania na prom do Aten mają największy ruch w całym tygodniu.

 

Lakki to odpowiedni port do opuszczenia Leros. Bezpańskie koty włóczące się wokół portowych budynków – równie zaniedbanych, co one same; wielki pionowy rożen z baraniną i trzech zmęczonych mężczyzn za barem; pamiątki, których nikt nie kupuje. Port Lakki udziela melancholii, aby opuścić maleńki raj, jakim jest Leros, w odpowiedni sposób: pogrążonym w zadumie. W zadumie nad rojeniami, które sprowadziły nad tę bajeczną zatokę optymalizację godną Bauhausu i w zadumie nad przyszłością Lakki, która zdaje się niepewna. Lakki na razie sennie trwa, wyrwane z czasu – całkiem dosłownie, gdyż na wieży zegarowej każda tarcza wskazuje inną godzinę. Lecz jak długo? Zastanawiam się nad tym, moszcząc się na mocno spóźnionym promie, gdzie wykładzina wydziela silny zapach środków czystości.