artykuły podróże sprawdzone adresy styl życia kuchnia

Sprawdzone adresy: Ristorante Da Mimmo, Bergamo (IT)

Olaszka

Nazajutrz wylatywałyśmy z lotniska udającego Mediolan w kierunku lotniska udającego Warszawę. Pośród rozświetlonych uliczek historycznego Città Alta zamarzyłyśmy o posiłku godnym ostatniej wakacyjnej wieczerzy. Przypadek powiódł nas ulicą Colleoni, prosto do Ristorante Da Mimmo...

Tamtego dnia kończyły się nasze włoskie wakacje. O świcie wylatywałyśmy z lotniska udającego Mediolan w kierunku lotniska udającego Warszawę. Nie miałyśmy wobec Bergamo żadnych oczekiwań: chciałyśmy zjeść polentę z plastikowego talerza, siedząc na krawężniku, a następnie pójść spać. Stało się inaczej, bo Bergamo to nie nędzne non-miejsce z mikrolotniskiem, ale prawdziwy średniowieczno-renesansowy klejnot, od którego nie sposób się oderwać. Pośród rozświetlonych uliczek historycznego Città Alta zamarzyłyśmy o posiłku godnym ostatniej wakacyjnej wieczerzy. Przypadek powiódł nas ulicą Colleoni, prosto do Ristorante Da Mimmo.

 

Bergamo nie jest turystyczną mekką. Nie ma tu restauracji z menu w czternastu językach i parszywym jedzeniem. Nie każda knajpka może jednak poszczycić się takimi tradycjami jak Da Mimmo – rodzinny interes, który pęka w szwach od 1956 roku. Da Mimmo składa się z właściwej restauracji (eleganckie wnętrze i grube obrusy, ale bez zadęcia) i mieszczącego się po drugiej stronie uliczki bistro-sklepiku, w którym można skosztować dań z restauracyjnej karty, a następnie kupić lokalne, rzemieślnicze produkty, z których je przyrządzono. W obydwu lokalach obowiązuje to samo menu, ale inne zasady: w knajpeczce dostaniemy plastikowe sztućce (choć nie kieliszki i talerze), ale unikniemy tzw. coperto, czyli opłaty za obsługę, która w tym przypadku wynosi niebagatelne 3.5 euro od osoby.

mimmo
Ostatni dzień wakacji rządzi się własnymi prawami, więc bez zastanowienia zdecydowałyśmy się na tańszą opcję. Posadzono nas przy nieco niewygodnym blacie (w knajpce są też normalne stoliki, ale w przyjemne wrześniowe wieczory rezerwacja goni rezerwację) i postawiono przed nami koszyk pieczywa. Pogrążone w rozmowie, bezwiednie urwałyśmy sobie po kawałku chleba (kto by nie urwał?) i porządnie wytaplałyśmy go w oliwie. Nie przerywając rozmowy, ugryzłyśmy kęs i… zamarłyśmy. Nie jestem oderwana od rzeczywistości. Bergamo jest dwudziestym włoskim miastem, które odwiedziłam. Zdążyłam się już zorientować, że Włosi nieźle karmią. Jadłam tu wszystko, od margherity z budy po fikuśne risotto z renomowanych jadłodajni, ale taki chleb z oliwą w życiu mi się nie zdarzył. W jednej chwili pojęłam sens połączenia bistro ze sklepem – gdybym mogła (nie mogłam, bo bagaż podręczny ma oczywiste ograniczenia), kupiłabym cztery zgrzewki tej oliwy i dała wszystkim, których kocham, po butelce.

mimmo
Chleb zrobił taką furorę, że na myśl o reszcie posiłku poczułyśmy, że nam gorąco. Zaczęłyśmy od pizzy z sezonowymi warzywami na spółkę, a potem wsunęłyśmy zielone ravioli z pieczonymi liśćmi oregano oraz sałatkę z kozim serem i prażonymi migdałami. Do tego wypiłyśmy po lampce białego wina stołowego. Szpinak, ricotta, oregano, cieciorka. Nie ma w tych smakach nic nieznajomego, a jednak czułyśmy się, jakbyśmy dopiero je poznawały. Każdy kęs utwierdzał nas w przekonaniu, że do tej pory żywiłyśmy się produktami jedzeniopodobnymi, a prawdziwe jedzenie odkryłyśmy dopiero w Bergamo. Jak to możliwe, że tutaj wszystko smakowało bardziej? Odpowiedź na to pytanie jest prosta: w kuchni Da Mimmo korzysta się wyłącznie z produktów o wiadomym pochodzeniu i przyrządza się je zgodnie z filozofią slow food. Restauracja należy także do inicjatywy chilometro zero: składników, które można pozyskać lokalnie, nie ściąga się z drugiego końca Włoch. Nic dziwnego, że nasza kolacja była wyborna – żaden jej składnik nie kisił się w ciężarówce przez dziesięć godzin. Wszystko, co miałyśmy na talerzu, było lombardzkie.

 

Da Mimmo wiedzie prym w zakresie uczciwej gastronomii. Jednym z ich podstawowych założeń jest fakt, że posiłek dla jednej osoby (dwa dania + lampka wina + kawa) nie powinien kosztować więcej, niż 35 euro. My zapłaciłyśmy tyle za dwie osoby, ale obiecałyśmy – sobie i przemiłej rudowłosej kelnerce – że wrócimy tam jeszcze na prawdziwą ucztę, zwieńczoną espresso i tiramisu. Czy wróciłyśmy? Oczywiście! Wystarczyło trochę determinacji i komplet biletów lotniczych za 39 zł w jedną stronę. Przyleciałyśmy, objadłyśmy się po królewsku i wróciłyśmy do Polski. „Kto normalny lata do Włoch na obiad?!” – pytali przerażeni znajomi. Na obiad? Nikt. Ale na najlepszy obiad w życiu? My, oczywiście!