Adam Wodnicki, Tryptyk oksytański
Julia WollnerW Tryptyku oksytańskim współistnieją erudycyjny esej i swojska opowieść, zapraszając zarówno do medytacji, jak i do prędkiego zawiązania rzemyków w wygodnych sandałach, gotowych do marszu.
Do Prowansji wracam tego lata po blisko 20-letniej nieobecności, przerwanej tylko krótką, bo kilkugodzinną wyprawą do Menton podczas zeszłorocznej podróży do Ligurii. Kraina, w której, w dzieciństwie, spędzałam z rodzicami większość wakacji, już lada dzień zderzy się przed moimi oczami z ogromem wspomnień, z jednej strony wyraźnych, bo zachowanych w sercu, z drugiej zaś – niejako zamkniętych za szklaną taflą, rozmytych przez czas.
Przygotowania do tej sentymentalnej niewątpliwie wycieczki wymagały chwili z wyjątkową książką, która przypomni wyblakłe barwy, wzmocni brzmienie na wpół zapomnianych melodii, przywoła dawne zapachy i smaki. Zadaniu nie podołał lubiany skądinąd przeze mnie Durrell, którego brytyjskiej mentalności okazało się nie po drodze z obrazami z mojego dzieciństwa. Na szczęście gdzieś, najpewniej w “Zeszytach literackich”, którym ufam ślepo i bezkrytycznie, natknęłam się na wzmiankę o książce krakowskiego profesora, Adama Wodnickiego.
Tryptyk oksytański to pokaźny tom, w którym zebrano aż trzy książki autora: Notatki z Prowansji, Obrazki z krainy d’Oc i Arelate. Obrazki z niemiejsca. Wydawca – krakowska Austeria – zachęca do lektury, twierdząc, że, złączone w jednym tomie, zyskują nową tożsamość. Opisy, obrazy ukazują w nim pełniejszy obraz kraju, który – choć zbudowany z mitów i marzeń – jest bardziej rzeczywisty niż rzeczywistość. Trochę jak moje wspomnienia, rzeczywiste i nie.
I w rzeczy samej jest Tryptyk książką w pełni zasługującą na czas, który jej się poświęci; książką zbudowaną na zachwycającym mnie niezmiennie kontraście między historią a dniem dzisiejszym, legendą a twardymi faktami. Van Gogh jeszcze ciągle, niepostrzeżenie, przebiega uliczkami Arles, ale Wodnicki zatrzymuje się w jego zaułkach, by pogawędzić z miejscową studwudziestolatką, celebrującą kolejne urodziny. Z dalekiego Rzymu galopują rumaki Juliusza Cezara, ale przy bulwarach des Lices i Clemenceau kupcy, jak co tydzień, szykują się do sobotniego targu; w kawiarniach dyskutuje się o literaturze, ale najspieszniej biegnie się do lektury pliku listów pisanych przez żonę przyjaciela. Zatopiony w prowansalskiej ciszy Petrarka kreśli swoje wzniosłe wiersze, a my wsłuchujemy się w huk silników dawnych samolotów, z których jeden zabrał do nieba Antoine De Saint- Exupéry’ego.
Erudycyjny esej i swojska opowieść współistnieją w Tryptyku, zapraszając zarówno do medytacji, jak i do prędkiego zawiązania rzemyków w wygodnych sandałach, gotowych do marszu.
Panie Profesorze, chapeau bas.