Bejruckie wabi-sabi. Rozmowa z Nour Hage
Julia MafaldaLibańska projektantka mody opowiada Julii Mafaldzie o swoim rodzinnym mieście, współpracy z Elie Saabem i o tym, dlaczego tak ważne jest dla niej szukanie piękna w niedoskonałości.
Opowiedz mi trochę o Libanie. Jak wiadomo, jest najmniejszym krajem na Bliskim Wschodzie. Czy ma to jakikolwiek wpływ na Twoją profesję?
Tak, wbrew pozorom rozmiar ma ogromne znaczenie… (śmiech) Kiedy jesteś w Libanie, a szczególnie w samym Bejrucie, od razu czujesz, że to stosunkowo niewielki teren, zwłaszcza, jeśli widziałaś już inne kraje i miasta. Ma to, rzecz jasna, wady i zalety. Zaletą jest to, że kiedy zaczynasz coś nowego, od razu każdy o tym wie. Kiedy stworzyłam własną markę, zaczynał się właśnie designers’ movement [przyp.red. ruch projektantów], dzięki czemu łatwiej było się wypromować. Poza tym fajnie było być tego częścią i poznać innych ludzi, którzy ten ruch współtworzyli – teraz wielu z nich to moi bliscy znajomi. Wadą z kolei jest maleńki rynek, wiec żeby się rozwinąć, trzeba polegać na outsourcingu poza Libanem, a to wcale nie jest takie łatwe, jak w Europie – w naszym kraju niezmiernie trudno jest cokolwiek importować i eksportować, rynek jest generalnie szczelnie zamknięty.
Nawet, jeśli masz sklep online?
Z przykrością odpowiadam, że tak. Jako przykład podam taką sytuację: dostałam zamówienie z Rosji, wysłałam produkt, a jako że libańska poczta też nie należy do najefektywniejszych na świecie, to nie poinformowano mnie, że w Rosji nie akceptują paczek z Libanu, więc przesyłka musiała do mnie wrócić. Dodatkowo zobowiązana byłam opłacić cło…
A jednak libańska moda przeżywa rozkwit. Ciekawa jestem, czy Bejrut, nazywany w latach 60. „Paryżem Bliskiego Wschodu”, jest jedynym libańskim miastem, gdzie młodzi twórcy mają szansę się rozwinąć?
Niestety nie miałam szczęścia poznać tamtego Bejrutu – dziś na pewno nie jest to już Paryż. Większość oryginalnej architektury odeszła w zapomnienie, a zamiast tego na horyzoncie pojawiły się szklane wieżowce, w związku z czym obecnie mamy zupełnie inną linię dachów. Życie nocne jest, co prawda, wciąż bardzo żywe, poza tym mamy i morze, i góry, więc ciągle coś się dzieje i nie można narzekać na brak rozrywek, ale nie porównałabym już Bejrutu do stolicy Francji. Natomiast abstrahując od jego paryskości, Bejrut jest zdecydowanie najlepszym libańskim punktem biznesowym i rozwojowym – to wciąż największe miasto w Libanie, dzięki czemu jest też najbardziej międzynarodowe. Inne libańskie miejscowości może nie są dużo mniejsze, ale Bejrut zdecydowanie odstaje od nich stylem życia i infrastrukturą – wszystko, co uda się importować, trafia do stolicy. Bejrut skupia wszystkich, którzy mają jakiekolwiek większe ambicje. Co za tym idzie – mieszka tam właściwie większość Libańczyków. Bejrut z przedmieściami to prawie 3 miliony rdzennych mieszkańców – proporcje są więc zaburzone, biorąc pod uwagę, że cały Liban liczy 4 miliony zarejestrowanych obywateli…
Pewnie często słyszysz to pytanie w Europie… Bardzo chciałabym je mimo wszystko zadać: czy sytuacja w Syrii ma wpływ na pracę projektanta mody w Bejrucie?
Wojna w Syrii nie dotyka nas bezpośrednio, ale na pewno wpływa na cały kraj – przyjęliśmy przecież 1,5 miliona uchodźców. Tak nagłe i spore zagęszczenie ludności jest odczuwalne, ale nie ma wpływu na funkcjonowanie rynku i życie codzienne. Większość krawców w Libanie i tak pochodzi z Syrii, bo są po prostu najlepsi w swoich fachu – zawsze mieli lepsze fabryki i przemysł włókienniczy, a jako że teraz ich zakłady są pozamykane, wszyscy szwacze i krawcy pracują w Libanie. Jedynym odczuwalnym pogorszeniem w biznesie jest brak stałych klientów. Najwięcej zakupów robili w Bejrucie młodzi majętni Arabowie z Zatoki Arabskiej oraz turyści, a obydwie te grupy przestały nas odwiedzać z uwagi na bezpieczeństwo.
Czyli dla tych projektantów, którzy zostali w kraju, to nawet lepiej, że mają zawsze pod ręką świetnych syryjskich krawców?
Teoretycznie tak, ale nie jest to takie proste – Syryjczycy, żeby legalnie pracować, muszą dostać wizy, a rząd nie chce im ich wydawać.
Ty też jesteś emigrantką, bo pracujesz w Londynie. Wracasz czasem do fenickich korzeni, by zaczerpnąć inspiracji do swoich projektów?
Kiedy otwierałam swoją markę, szalenie inspirował mnie Bejrut lat 90. – bo w tych czasach dorastałam, dzięki czemu inspiracje mogłam czerpać z własnych doświadczeń. Wojna domowa skończyła się na początku lat 90. Zniszczono niemalże cały Bejrut: budynki były podziurawione pociskami, a często ostała się tylko ich połowa. To zapoczątkowało architektoniczny boom: wprowadziło ogromną różnorodność, wykreowało nową mozaikę krajobrazu miejskiego – a przeplatające się nowe ze starym od zawsze mnie fascynowało. Już na uniwersytecie starałam się łączyć tkaniny stare z nowymi, co wnosiło do moich projektów ciekawy kontrast. Patrząc na stare bejruckie budynki, odczuwałam nostalgię za minioną erą; widziałam, jak wiele przeszły, ile przeszło całe miasto i jego mieszkańcy. Na studiach odkryłam japoński koncept wabi-sabi, który w jakimś stopniu pokrywał się z tym, co czułam ja – zarówno wizualnie, jak i filozoficznie. Na przykład ta miseczka jest zrobiona według zasad wabi-sabi – nie jest idealna, a właściwie jest, ale właśnie dzięki swojej niedoskonałości. W wabi-sabi chodzi o to, żeby patrzeć na przedmiot przez pryzmat jego historii, tego, co ten przedmiot czy obiekt przeszedł – i tak dostrzec jego piękno. Na przykład, jeśli odpryśnie kawałek tej miseczki, zostawiamy ją taką, bo na tym teraz polega jej piękno. Przedmioty tworzone według zasady wabi-sabi są bardzo proste, skromne, wręcz pokorne. Zaczęłam więc łączyć ten koncept z moimi doświadczeniami w Bejrucie. A od kiedy mieszkam w Londynie, wciąż tęsknię za moim rodzinnym domem… Dlatego obecnie przeprowadzam re-branding: myślę o historii Libanu, o tym, co mogłabym zaczerpnąć z mojej kultury i wpleść w filozofię wabi-sabi, odzwierciedlając całość w kolejnych projektach.
Twoje projekty nie przywodzą na myśl oczywistych skojarzeń – inni projektanci lubią bazować na typowych arabskich elementach ubioru i wręcz dosłownie odwoływać się do kultury wschodniego Śródziemnomorza. Myślisz czasem o podkreśleniu tej śródziemnomorskości w swoich kreacjach?
Teraz bardziej niż kiedykolwiek pragnę wracać w swoich pracach do śródziemnomorskiego klimatu – niezależnie od tego, ile czasu spędzam za granicą, moje serce będzie zawsze należeć do Libanu! Marka nosi moje imię i nazwisko, więc musi mnie w jakiś sposób reprezentować. Pracuję teraz nad integracją wszystkich elementów tej śródziemnomorskiej układanki. A ciężko jest podkreślić libański charakter stroju, nie zahaczając o islamską kaligrafię. Zobaczymy, co wyjdzie z mojej nowej kolekcji…
Od kiedy mieszkasz w Londynie, na pewno łatwiej jest Ci zaobserwować różnorodność kultur i filozofii. Czy pozwalasz sobie również czerpać wenę z londyńskiego tygla kulturowego?
Zawsze chciałam, żeby moja marka kojarzyła się z ekologią i ekorozwojem. Ale od kiedy się tu przeprowadziłam, zauważyłam, jak bardzo Brytyjczycy są świadomi tych ważnych i często ignorowanych aspektów mody. Uznałam, że czas rozwinąć swoją strategię etycznej i ekologicznej mody. Za cel postawiłam ograniczenie marnotrawienia ubrań i materiałów.
Jedna z Twoich pierwszych serii to szaliki robione z ostatnich sztuk poprzedniej kolekcji…
Tak, uwielbiam projekt Soji – szale rozeszły się w ciągu jednego dnia! Być może dlatego, że wypuściłam je kilka tygodni przed świętami, więc były kupowane jako prezenty. Ale tak czy owak – to ogromny sukces. Mój mąż namawia mnie ciągle, żebym to powtórzyła!
Podobna jest chyba historia projektu Travel Book…
Dotychczas skonstruowałam dwie edycje Travel Booka – jak widzisz, ten podróżny notes jest w pełni zrobiony z papieru z recyklingu oraz z różnych zeszytów, które były „do wyrzucenia”, bo zostało w nich tylko kilka wolnych kartek. W jednym z nich wykorzystałam nawet źle wydrukowane ulotki promujące moją kolekcję ubrań. Sama nazwa Travel Book wskazuje na to, że zabierasz go ze sobą w podróż – dlatego z tyłu znajdują się małe kopertki, w które można schować jakieś wizytówki czy ulotki, do których chcesz wrócić. Całość oprawiałam do tej pory skórą z recyklingu, ale w kolejnej edycji wykorzystam biodegradowalną skórę z ananasa, tzw. piñatex.
Jakie inne aspekty ekologii chciałabyś poruszyć w swojej firmie? Może zmienić materiały na kompletnie organiczne?
Materiały to, oczywiście, jeden z najważniejszych elementów całej produkcji – odgrywają kluczową rolę od samego początku do końca. Ale trudno znaleźć materiał, który jest w 100% przyjazny środowisku. Weźmy jako przykład bawełnę: do jej uprawy potrzebna jest ogromna ilość wody, zatem uprawa bawełny przyczynia się do znacznej jej utraty. Organiczna bawełna podlewana jest wyłącznie deszczem, ale kiedy sezon jest suchy, organiczna bawełna nie urośnie… Jest to więc bardzo trudne do przewidzenia i zaplanowania. Zatem sposób produkcji materiału nie może być priorytetem. Najważniejszą dla mnie kwestią jest ograniczenie konsumpcji ubrań. Dzisiaj kupujemy o wiele więcej niż potrzebujemy, potem to wyrzucamy, zmieniając swoją garderobę każdego sezonu. Ponad to, ubrania kupowane w sklepach jak H&M czy w innych sieciówkach są bardzo złej jakości, więc nawet jeśli chcielibyśmy ponosić taki ciuch dłużej, to po paru praniach nie będzie się do tego nadawał. Kiedy przyleciałam do Londynu i przeszłam się po Oxford Street, gdzie znajdują się wszystkie ubraniowe sklepy – i kiedy zobaczyłam, ile ludzie kupują, ile toreb wynoszą z każdego sklepu, przeraziłam się, myśląc sobie „co oni będą robić z tymi wszystkimi ubraniami?!”. Speszyło mnie to na tyle, że wycofałam się wtedy na chwilę z branży modowej, a następnie olśniła mnie myśl – powinnam jeszcze prężniej zacząć działać na rzecz zmniejszenia tego marnotrawstwa. Kiedy już moja marka się rozrośnie, zamierzam wprowadzić darmową usługę naprawiania moich produktów. Klientki, zamiast wyrzucać rozdartą bluzkę, będą mogły nadać jej nowe życie!
Jak wygląda proces produkcji kolejnych kolekcji w Twojej firmie?
Przede wszystkim cały czas poszukuję. Spędzam dużo czasu na czytaniu rozmaitych tekstów, oglądam filmy, chodzę na wystawy. Ciągle dowiaduję się o czymś nowym, aż w końcu coś szczególnie przykuwa moją uwagę. Jak tylko wyklaruje się w mojej głowie pomysł na kolekcję, zaczynam szkicować, po czym robię pierwszy egzemplarz 3D, na podstawie którego pracuję dalej nad projektem; wracam do projektu w 2D, czyli do szkiców, potem znów uzupełniam egzemplarz 3D i tak ciągle, dopóki nie dobrnę do satysfakcjonującego mnie efektu. Materiałów szukam w sklepach i fabrykach lub u projektantów i zawsze staram się wybierać tylko te, które miałyby zostać wyrzucone, bo są stare (a tak naprawdę wiele materiałów zrobionych 10-20 lat temu jest o wiele lepszej jakości niż te produkowane dzisiaj). Mam też w najbliższych planach projektować biżuterię – londyński rynek bardzo mi w tym pomoże, ale surowce będę być może ściągać z Libanu.
A skąd pomysł na nazywanie kolejnych kolekcji kolorami?
Pierwsze trzy kolekcje faktycznie tytułowałam w ten sposób. Jako że marka ma się kojarzyć z czymś czystym i prostym, wybrałam trzy podstawowe kolory do określenia poszczególnych serii – niebieski, żółty i czerwony. Wszystko bazuje na czerni, bo ja sama ubieram się tylko i wyłącznie na czarno, ale klienci lubią kolory, więc postawiłam na absolutną bazę kolorystyczną. Kolejne kolekcje to również przewaga czerni plus jakiś jeden wybrany kolor, ponieważ najbardziej przemawiają do mnie projekty monochromowe; nie przepadam za przesytem kolorów, dlatego zawsze wybieram tylko jeden mocny akcent kolorystyczny.
A opowiesz trochę o swoich ulubionych libańskich projektantach?
Gdy byłam mała, to wpatrywałam się w starszych projektantów – oczywiście głównie w Elie Saaba, który zawsze tworzył nietuzinkowe bajkowe kreacje, wzbudzające we mnie chęć projektowania. Nigdy jednak nie inspirowałam się rzeczami Saaba tak naprawdę – mnie interesuje kompletnie inna moda. Dzisiaj do moich faworytów należą młodzi projektanci. Wymienię tu markę produkującą t-shirty, należącą do moich dwóch przyjaciół: Second St. Kolejnym zaprzyjaźnionym brandem jest L’Artisan du Liban – kiedyś zrobiłam zresztą projekt z jednymi i drugimi. L’Artisan du Liban jest o tyle ciekawy, że współpracuje z innymi libańskimi artystami. W naszym wspólnym przedsięwzięciu użyliśmy resztek materiałów innych projektantów i rezultat był zaskakujący. Poza tym jest cała masa świetnych libańskich kreatorów ubioru: Timi Hayek, Lara Khoury, Krikor Jabotian… Mamy równiez darmową szkołę mody Creative Space, gdzie zresztą uczę. Sara, założycielka tej szkoły, jest też jedną z projektantek w Second St. Creative Space pod swoim szyldem produkuje także linię ready-to-wear – zresztą tak samo znakomitą i wykorzystującą pozostałości tkanin od Donny Karan i innych. Sto procent zysków idzie na utrzymanie szkoły, dzięki czemu jest ona samowystarczalna.
Czy libańscy projektanci mocno ze sobą konkurują?
Ja nigdy nie patrzyłam na innych projektantów jak na konkurencję, bo po pierwsze – każdy z nas ma zupełnie inną estetykę i styl, a po drugie – nie nosimy w sobie negatywnej energii, raczej wzajemnie się wspieramy. Na początku mojej ścieżki zawodowej otrzymałam pomoc m.in. od jednego z moich znajomych, Bashara Assafa, który rok wcześniej założył pierwszą firmę. Pomógł mi zlokalizować fabryki tkanin, których potrzebowałam. W Libanie traktujemy się jako sieć kontaktów, nie jak obozy wroga. Nawet jeśli jesteś klientem i nie znajdujesz u któregoś z designerów tego, czego szukasz – oni z chęcią polecą Ci kogoś innego, kto może to mieć. Jako że w Bejrucie wynajęcie przestrzeni np. pod pop-up store jest szalenie drogą sprawą, a sprzedaż w butikach również wiąże się z kosztami, półtora roku temu wraz z czterema innymi projektantami (m.in.tymi od Second St. i szkoły Creative Space) zorganizowałam pierwszy duży sklep tego typu. Dzięki temu stać nas było na pokrycie kosztów. Nazwaliśmy się Design Collective i od tamtego czasu regularnie organizujemy wspólnie rozmaite wydarzenia i wyprzedaże naszych projektów.
A jak postrzegasz globalny sukces Elie Saaba? Ciekawa jestem, dlaczego taka rozpoznawalność jest trudniejsza do osiągnięcia dla innych Libańczyków.
Saab był tak naprawdę pierwszym libańskim projektantem, który faktycznie zabrał się za modę tak, jak to się robi na całym świecie. Był też w stanie dosięgnąć takich rodzimych klientów, którzy polecali go dalej w świat i tak jego marka rosła w siłę. Elie jako pierwszy libański projektant ubrał gwiazdy na rozdaniu Oskarów, prezentował swoją kolekcję na wybiegu mody w Paryżu, a że tworzy haute couture, to szansa na powodzenie była ogromna.
Swoją drogą, odbyłam staż u Elie Saaba – oczywiście go nie poznałam, bo jego dom produkcyjny jest wielki, ale osoby, z którymi miałam przyjemność tam pracować, bardzo wiele mnie nauczyły. Był to staż w dziale tworzenia naszywek i innych detali. Zaczęłam sama wymyślać wzory do kolejnych kreacji Saaba, wyciągając z tego okresu maksymalnie dużo doświadczenia. Ale po tych praktykach wiedziałam, że nie chcę pracować w modzie haute couture – to zdecydowanie nie moja działka!
Pracowałaś też z Oscarem de la Rentą – opowiedz, jak w ogóle dostałaś się na te wszystkie staże?
Zgadza się, były to praktyki w jego showroomach. Zdobyłam wiedzę na temat tego, jak wygląda proces sprzedaży ubrań do butików i sklepów. Samo zainteresowanie praktykami tego typu zaszczepiła we mnie koleżanka, która kończyła studia, kiedy ja dopiero je zaczynałam. Jej jedyną – i bardzo cenną – radą było: „zapisuj się na wszystkie szkolenia i staże, jakie znajdziesz, wykorzystuj każdą możliwość!”. Kiedy ogłoszono konkurs na staż u de la Renty, pamiętam, że wszyscy omijali go szerokim łukiem, bo był to okres tuż przed egzaminami i nikt nie miał czasu na przygotowywanie rozbudowanego, poważnego zgłoszenia, a tym bardziej zaangażowanie się w samą pracę. Ja mimo wszystko się zgłosiłam, co znajomi uznali za kompletne szaleństwo. A jednak dostałam się i dałam radę! Było dużo pracy, ale bardzo owocnej. Zresztą zawsze lubiłam się mobilizować i dawać z siebie jak najwięcej.
Damir Doma to kolejne znane nazwisko, u którego szlifowałaś swoje umiejętności…
Tak, u tego chorwackiego projektanta pracowałam dużo później, już po skończeniu uniwersytetu, ale gdy wciąż mieszkałam jeszcze w Paryżu. Niestety musiałam przerwać tę współpracę, ponieważ skończyła się ważność mojego pozwolenia na pracę i nie dostałam przedłużenia, jako że było to tuż przed wyborami prezydenckimi.
Niedawno przyjechałaś jednak do jednej z ważniejszych metropolii na mapie świata. Wolisz Londyn czy Paryż?
Dzisiaj zdecydowanie Londyn! Paryż jest pięknym miastem z doskonałym wykwintnym jedzeniem, wspaniałym winem itd., ale nie dzieje się tam aż tak wiele ekscytujących dla mnie rzeczy. Londyn natomiast oferuje całą gamę rozrywek, jest wesoły, daje mi wrażenie, że mogę podbić świat. Jest szyty na miarę młodych ludzi. W Paryżu chętnie zamieszkam, jak dożyję 50-tki i będę chciała prowadzić spokojne życie, delektując się ślimakami! (śmiech)
Dlaczego wiec wybrałaś Paryż, a nie Londyn, kiedy planowałaś studia za granicą?
Koniecznie chciałam iść do Parsons School of Design, a że ta uczelnia ma tylko dwie filie – jedną w Nowym Jorku, a drugą właśnie w Paryżu, to miałam ograniczony wybór. Moja mama bardzo bała się mnie puścić do Stanów, jako że są bardzo daleko od Libanu, a że w Paryżu mieszkał też mój brat, to decyzja była prosta.
Gdzie można kupić Twoje projekty?
Póki co, sprzedaję swoje produkty w sklepie internetowym Lebelik (http://lebelik.com/).To sklep dla libańskich projektantów, który dystrybuuje na cały świat. Można znaleźć tam nie tylko ubrania, ale też akcesoria do domu itp. W wymarzonym scenariuszu miałabym sklep stacjonarny (w dużym międzynarodowym mieście jak Londyn; Bejrut to niestety za mało, aczkolwiek o tym też marzę…), w którym każda rzecz byłaby na sprzedaż. Na przykład, jeśli byłby tam stolik z biżuterią, to stolik również byłby na sprzedaż. Dzięki temu sklep ciągle by się zmieniał, byłby żywym organizmem…
Życzę Ci więc spełnienia marzeń! I dziękuję za rozmowę.