Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność. Irene Solà i realizm magiczny w europejskim wydaniu
Karolina JanowskaPowieść katalońskiej pisarki Irene Solà Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność porównywana jest do książek Márqueza i Cortázara. Co powiecie na realizm magiczny w śródziemnomorskim wydaniu, pełnym mroku, kobiecych historii, legend i ludowych opowieści?
Dałem ci oczy, a ty spojrzałaś w ciemność. W ciemność niezgłębioną, wszechogarniającą, która pochłania wszystko wokół. W ciemność bezkresnego lasu, ciemność starego domostwa, ciemność jaskiń i wąwozów, w ciemność duszy.
Realizm magiczny jest co do zasady domeną latynoamerykańską i czytelnik, nawet ten wytrawny, nie przywykł do szukania go na gruncie literatury europejskiej. Toteż na powieść Irene Solà nie jest przygotowany. Nie sposób być gotowym na takie połączenie mroku i światła, życia i śmierci, legend i rzeczywistości, duchów i żywych. To poraża, odbiera oddech, każe zasłaniać oczy, by nie czytać dalej, a jednocześnie jakaś niewidzialna siła pcha nas do pogrążania się w otchłani tej książki, w jej falujących, rozedrganych wnętrznościach. Głębiej i dalej, w ciemność, mrok, strach i grozę.
A przecież jest to powieść o kobietach! O kobietach połączonych ze sobą więzami krwi, przekleństwem, kłamstwem i karą. O kobietach ułomnych i o ich ułomnych dzieciach, o wybrakowanym potomstwie, niedoskonałym, niezdolnym do życia w pełni. O kobietach brzydkich, zdeformowanych, odpychających, a jednak pełnych uczuć i emocji, pragnących – jak każda inna – miłości i spokoju.
A przecież jest to powieść o grzechu i karze, o pokucie i cierpieniu, o poszukiwaniu… czego? Boga? Szczęścia? Pojednania? Światła? Spokoju?
Nie, tego nie ma i czytelnik nie to otrzyma. Zamiast Boga – demony. Zamiast szczęścia – cierpienie. Zamiast pojednania – walkę. Zamiast światła – mrok. Zamiast spokoju – chaos. Wszystko to przetoczy się przez strony powieści w ciągu jednego dnia, od świtu do nocy, tak jak myśli i wspomnienia tych kobiet, podczas gdy wszystkie czekają na śmierć jednej z nich.
Powieść Irene Solà łączy w sobie barokowy styl obrazu i słowa z latynoamerykańskim oderwaniem od rzeczywistości; granica między tym, co realne, a tym, co niesamowite, jest tu bardzo płynna. Tak jak mistrzowie gatunku – Gabriel García Márquez, Juan Rulfo, Julio Cortázar – katalońska pisarka odwraca świat przedstawiony. To, co nierzeczywiste, ukazuje jako zwyczajne i vice versa, aż do zatracenia, do zagubienia niczym w opisywanym leśnym gąszczu. Frenetyczne sceny, przerysowane, poprowadzone zbyt grubą kreską, doprowadzają czytelnika niemal do obrzydzenia, ale tak właśnie ma być. Jest pięknie i ohydnie, jest bezwstydnie cieleśnie i duchowo zarazem – jak na obrazach Rembrandta i Rubensa, jak w malarstwie Artemizji. Bo autorka pisze obrazami, a jej postacie wyłaniają się z wszechobecnego mroku: groteskowe, odpychające, wykrzywione, zniekształcone. Cuchnące ziemią, brudem, starością, brzydotą i grzechem. A jednocześnie są piękne, zmysłowe, pociągające. Piękno i brzydota, dobro i zło splatają się w odwiecznym tańcu, otoczone legendą, podaniem, ludową historią.
Czas płynie i stoi, cofa się i zakręca, meandruje niczym rzeka, aby na koniec powieści powrócić do głównego koryta. Wśród tych meandrów, wśród zakoli, niczym porozrzucane wysepki, czytelnik napotyka retrospekcje i wspomnienia, wydarzenia oderwane od głównego wątku, a towarzyszy temu polifonia głosów bohaterów, ich myśli i głównej narracji, przenikających się wzajemnie, dźwięczących raz z jednej, raz z drugiej strony, powracających echem i niknących w oddali.
Ta powieść jednocześnie zachwyca i odpycha, zniewala i przyprawia o zgrozę. Jest mistyczna, magiczna, barokowa, wspaniała i okropna, ale nie można jej nie przeczytać, a przeczytawszy – nie można o niej zapomnieć, bo takie dzieło zdarza się rzadko. Pochłania jak jesienna ciemność nadciągająca nad las, jak wzburzone morze, jak nieskończony mrok.