podróże

El Rocío. Senny western w Andaluzji

Olga Więzowska

El Rocío to miasto piaszczystych dróg, złotej Madonny o poważnym spojrzeniu, brodzących flamingów, koni i jeźdźców, koni i wozów, miasto pielgrzymek torreadorów, cyganów i Hermandades. Zdaje się wyśnione, zanurzone w onirycznej atmosferze. Jest zarazem nierzeczywiste i bardzo realne, jakby esencja życia była tu łatwiejsza do uchwycenia.

Do El Rocío można dotrzeć samochodem z Malagi w nieco ponad trzy godziny, lecz gdybyśmy jechali sto lat – podróżując w czasie wstecz – efekt mógłby być podobny. Małe miasteczko położone na północno-zachodnich obrzeżach parku narodowego Doñana liczy sobie około tysiąca mieszkańców. Jego historia sięga XIII wieku. Król Alfons X Mądry zlecił wówczas budowę sanktuarium maryjnego w miejscu, gdzie według legendy myśliwy spostrzegł twarz Madonny w korze drzewa.
XIII-wieczne sanktuarium uległo zniszczeniu w czasie trzęsienia ziemi w 1755 roku, lecz figura Virgen del Rocío przetrwała. W trakcie budowy nowej świątyni, cudowna figura przebywała w sąsiedniej wiosce, Almonte. Nota bene, w 1653 roku mieszkańcy Almonte przypisywali wstawiennictwu Virgen del Rocío cudowne uchronienie przed zarazą.

Dziś Madonnę możemy podziwiać w monumentalnej świątyni, wzniesionej w latach 60. ubiegłego wieku. Trwają spory historyków na temat dokładnego datowania rzeźby. Łatwiej ustalić wiek zdobnej sukienki, w którą jest odziana, gdyż od 1631 roku prowadzono szczegółowy rejestr tychże szat. Obecne okrycie liczy sobie blisko siedemdziesiąt lat.

To właśnie cudowna figurka Matki Boskiej jest celem pielgrzymek, które tłumnie zjeżdżają się do El Rocio, pięćdziesiąt dni po zakończeniu Wielkiego Tygodnia – na święto Zesłania Ducha Świętego. Do miasteczka (które, przypomnę, liczy sobie poniżej tysiąca mieszkańców) przybywa wtedy ponad pół miliona pielgrzymów (tzw. rocieros) i około 20 tysięcy koni.

Jednak zanim o pielgrzymkach, cofnijmy się do pierwszego spojrzenia na El Rocio w pozostałe dni roku – aby wyobrazić sobie to miejsce, trzeba zanurzyć się w jego przedziwnej, westernowej atmosferze.

Jem ogony wołowe w sosie własnym, w barze El Murciano. Ulicą jedzie bryczka – i kolejna, i kolejna. Jedną z nich powozi chłopiec, na oko trzynastoletni. Warto dodać, że słowa “ulica” używam wyłącznie z braku bardziej adekwatnego określenia. W El Rocío nie ma bowiem asfaltowych jezdni, cały ruch odbywa się po piaszczystych ścieżkach – wąskich w bocznych przejściach i szerokich jak autostrady w centrum. Ruch kołowy stanowią bryczki; nieliczne samochody pojawiają się tylko, gdy przyjezdny turysta próbuje odnaleźć adres swojego hotelu. Jeźdźcy na koniach pozdrawiają się z daleka. Spod kopyt wzbijają się tumany suchego piachu. Przed restauracjami stoją specjalne poręcze, przy których można uwiązać wierzchowca, choć wszyscy klienci baru El Murciano najwyraźniej przyszli piechotą.

El Rocío to miasto piaszczystych dróg, złotej Madonny o poważnym spojrzeniu, brodzących flamingów, koni i jeźdźców, koni i wozów, miasto pielgrzymek torreadorów, cyganów i Hermandades. Zdaje się wyśnione, zanurzone w onirycznej atmosferze. Jest zarazem nierzeczywiste i bardzo realne, jakby esencja życia była tu łatwiejsza do uchwycenia. Swój krajobraz zawdzięcza Bractwom (zwanym tu Hermandades). Ten rodzaj zrzeszeń, mających na celu stać na straży pokoju, wykształcił się w średniowiecznej Hiszpanii. W XII wieku zakładano je jako tymczasową pomoc w zwalczaniu bandyckich napadów i utrzymywaniu pokoju na terenach wiejskich. W 1370 roku Henryk II unormował ich działalność królewskim dekretem. Dziś, w szczególności na południu Hiszpanii, Bractwa pełnią ważną funkcję w organizacji życia społecznego  – od aranżowania kameralnych imprez, przez mediacje w konfliktach, po flagową działalność: organizację ogromnych festiwali religijnych.

Bractwa rozpoczęły regularne pielgrzymki do El Rocio już w XVII wieku, lecz do połowy XX wieku przy moczarach Doñana poza sanktuarium istniała jedynie mała wieś. Zmiana przyszła, gdy dziewięćdziesiąt Bractw wzniosło w El Rocio okazałe, murowane siedziby. Miasteczko narosło niejako wokół nich – paradoksalnie więc, to miejsce o zupełnie niedzisiejszej atmosferze nie liczy sobie nawet stu lat. Siła Bractw umiejscowiła El Rocío na mapie; siła Bractw stoi też za olbrzymią religijną fiestą, w której rokrocznie bierze udział niemal milion osób.

Obchody Zesłania Ducha Świętego, którym towarzyszy gigantyczna procesja z cudowną figurą Madonny, są jedynym momentem w roku, gdy członkowie wszystkich 90 Bractw tłumnie zjeżdżają się do El Rocío. Tradycja nakazuje, aby podróż odbyć wozem zaprzężonym w konie, na końskim grzbiecie, lub piechotą. Rocieros zaczynają się zjeżdżać w piątek przed Pięćdziesiątnicą przypadającą na poniedziałek; tydzień później miasteczko znów przypomina porzucony plan surrealistycznego westernu.

Mogę tylko wyobrażać sobie cały ten przepych, rwetes, podniecenie, bogactwo dźwięków i barw, gdy zmierzam na kawę, w przejmujący chłodem, kwietniowy poranek. O ósmej rano słońce stoi wciąż bardzo nisko i nie rozproszyło jeszcze nocnych chłodów. Chcąc się ogrzać, zamawiam café con leche. Kobieta za ladą proponuje mi desayuno, ale po nocnych ogonach wołowych nie w głowie mi śniadanie. Grzecznie odmawiam i siadam przy stoliku, który stoi obok zakurzonego flippera. Chwilę później staje przede mną dwumetrowy brodacz i z szerokim uśmiechem stawia przed mną dwie pajdy chleba, gestykulując w stronę kontuaru, gdzie w rzędzie stoją różne smarowidła. Próbuję oponować, ale ponieważ bez desayuno najwyraźniej się nie obędzie, wybieram z kontuaru dwa pojemniki ze zdjęciami warzyw. Oba smarowidła okazują się smalcem. Jeden z nich ma dodany aromat wędzonej papryki.

El Rocío nie jest miejscem szczególnie przyjaznym wegetarianom. Lecz, poza pielgrzymami, to właśnie pasjonaci ekologii (a konkretniej: ornitologii) stanowią tu drugą najliczniejszą grupę turystów. Centrum Ornitologiczne Francisco Bernis oferuje teleskopy dla tych, którzy nie przyjechali zaopatrzeni we własny sprzęt – to najlepszy punkt do obserwacji ptaków. Taras widokowy przy bagnach Parku Narodowego daje możliwość zobaczenia tysięcy ptaków wodnych – flamingów, czapli, bekasów – a także niezwykle rzadkiego orła cesarskiego. Rozległe widoki na lśniącą w promieniach słońca taflę wody stoją w rażącym kontraście do ascetycznych ulic El Rocío, gdzie piach gryzie w oczy wraz z każdym przejeżdżającym wozem. Trudno uwierzyć, że te dwa tak odmienne światy sąsiadują ze sobą na wyciągnięcie ręki. I choć przyszłość parku narodowego jest dziś niepewna, gdyż rozrastający się nieopodal kurort Matalascañas stanowi ekologiczne zagrożenie (zwłaszcza dla części pustynno-wydmowej Doñany), na razie ptasie migracje trwają z równie precyzyjną powtarzalnością, co nadciągające rokrocznie tabory wiernych.


Pielgrzymka do El Rocío w czasie Zesłania Ducha Świętego musi być wstrząsającym i doniosłym przeżyciem. Lecz El Rocío zawsze wywołuje zawroty głowy. Białe miasteczko – pełne pyłu unoszącego się nieustannie z piaszczystych ulic, wypełnione szalonym jazgotem ptaków, które przyleciały na porę lęgową na mokradła Doñana, przesiąknięte zapachem kwiatów, które wybuchły eksplozją obfitości – zniewala wszystkie zmysły. Z tarasu widokowego Centro Francisco Bernis obserwuję różowe flamingi, podrywające się chmarami do lotu. Przechadzając się po rozgrzanym, suchym piasku, nie dostrzegam żadnych reklam; jedyne sklepy to te oferujące dewocjonalia i stroje do jazdy konnej oraz flamenco. W porze niedzielnego obiadu przyglądam się mieszkańcom – nienagannie odzianym, z wręcz operową elegancją. W El Rocío panuje magiczne zawieszenie czasu; wystarczy doba, aby zapomnieć, że żyjemy w XXI wieku. Kto wie, może to kolejne błogosławieństwo zesłane przez Świętą Dziewicę?

Mieszkając w vivenda rurale – rustykalnym pokoju wychodzącym na wspólne patio, które do żywego przypominało scenografię filmu Almodovara – co wieczór z mieszkania zajmowanego przez właścicieli, dochodziły mych uszu dźwięki westernu. Tętent kopyt, charakterystyczna muzyka, dźwięki ścierających się szpad. Jakże adekwatnie! Nie wyobrażałabym sobie, by oglądać tu jakikolwiek inny film.