kultura sztuki piękne podróże

Kolej, mosty i greckie dzieciństwo

Michał Głombiowski

Gdyby nie wiadukty kolejowe na greckim półwyspie Pilion, być może nigdy nie powstałby surrealizm.

Jeżeli chcecie sprawdzić, jak wygląda Grecja z perspektywy stałego lądu, powinniście pojechać na Półwysep Pilion. Najlepiej wybrać się jesienią lub wiosną, gdy nie ma tam tłumów Greków. Grecy całkiem nieźle rozeznają się w tym, co dobre, więc Pilion nie mógł ujść ich uwadze. Gdy potok obcokrajowców rozlewa się po Peloponezie, Chalkidiki, Cykladach i Dodekanezie, Grecy przyjeżdżają właśnie tutaj. Poza latem na Pilionie jest jednak spokojnie i wszystko toczy się leniwym, nieco sekretnym rytmem.

Oprócz wiosek z domami o łupkowych dachach, sadów jabłoni, kameralnych plaż i całego zatrzęsienia ziół i figowców Pilion ma coś jeszcze – kolejkę wąskotorową. Ta linia jest jednym z najbardziej niezwykłych przedsięwzięć inżynieryjnych, jakie powstały w Europie. Wymagała tytanicznej pracy i pomysłowości, pozwalającej górskie szczyty i skalne półki spiąć przemyślanymi mostami i zniwelować ogromne różnice wysokości. Jest jednak coś jeszcze – gdyby nie ta kolej, być może nigdy nie powstałby surrealizm.

Z 60 km linii łączącej Wolos z Milies pozostał dziś zaledwie odcinek z Milies do Ano Lechonia. Od Ano Lechonia tory odbijają ku północy, wbijając się w góry porośnięte gęstym niskopiennym lasem. Po drodze jest kilka stacji z budynkami z czasów belle epoque. Piliońska kolej jest dziś już na wpół martwa. Drewniane wagoniki ciągnięte przez żelazną lokomotywę wyruszają w trasę jedynie w weekendy i większe święta. Zamiast codziennym środkiem transportu są dziś atrakcją turystyczną.


Do weekendu było akurat daleko, zostawiliśmy więc samochód na końcowej stacji Milies i poszliśmy się przejść torami. W tym miejscu ponad wiek temu pociąg kończył bieg, dowożąc pasażerów z Wolos – jedynego większego miasta w okolicy. Taszcząc przywiezione dobra, mieszkańcy okolicznych wiosek rozlewali się falą po zboczach gór.

Opuszczając stację, minęliśmy żelazne obrotowe koło, dzięki któremu pociąg mógł ruszyć w drogę powrotną. Brak wolnej przestrzeni uniemożliwił inżynierom stworzenie pętli nawracających. Cała linia składa się z jednego tylko toru. Wjeżdżano więc lokomotywą na koło, które kilku mężczyzn obracało przy pomocy dźwigni, odwracając tym samym kierunek jazdy ciuchci.


Woda dzieciństwa

Szliśmy torami i rozmawialiśmy o Evariście de Chirico, któremu piliońska kolej wszystko zawdzięczała. W zasadzie bardziej rozmawialiśmy o jego synu. Evaristo był włoskim inżynierem i to on – na zlecenie ówczesnego premiera Grecji, Charilaosa Trikoupisa, któremu zamarzyło się opleść cały region Tesalii siecią nowoczesnej kolei – musiał wykombinować, jak poprowadzić pociąg po tych skalistych wzniesieniach, przeprowadzić przez głębokie jary i wąwozy i pokonać niemal 3-procentowe nachylenia terenu. Zajęło mu to 9 lat (1894–1903). Chirico wiedział, że w tak trudnym terenie nie uda mu się poprowadzić zwykłego pociągu. Zminiaturyzował więc całą linię, kładąc szyny w rozstawie zaledwie sześćdziesięciu centymetrów. Składy miały być lekkie, wąskie i krótkie. Stworzył szereg wieloprzęsłowych mostów i kamiennych wiaduktów, kazał też wykuć w skale półki, po których mógł puścić tory. Szliśmy jedną z nich, mając po prawej wysoką skalną ścianę, a po lewej gęstą od drzew przepaść.

Syn Evarista, Giorgio, spędził znaczną część dzieciństwa, towarzysząc ojcu nadzorującemu budowę kolei. Kiedy prace się zaczęły, miał sześć lat. Gdy masz sześć lat, trudno o lepsze miejsce do życia niż półwysep Pilion. W otoczeniu morza, gęstego lasu, szemrzących strumieni. W bliskości ojca, oskardów ryjących ziemię, drewnianych podkładów kolejowych, gigantycznych żelaznych mostów, przerw na obiad, pogawędek z robotnikami. No i kolejek, wagonów, lokomotyw. W skarbcu detali codziennego życia.

Mały Giorgio wybierał się z bratem, matką i dwojgiem pracowników kolei na wyprawy po okolicach. Dokazywał, bawił się, ale przede wszystkim patrzył.  – Morze było jak lustro – wspominał. – Nigdy w innych krajach nie widziałem już tak pięknej wody.

Nie mógł już jej ujrzeć, bo to nie o miejsce, lecz o czas chodziło. O czas dzieciństwa. Moment życia, który ukształtował go jako człowieka i artystę. Niezależnie od starań, nie da się tego już później powtórzyć.


Wzorzec czasu idealnego

Evaristo zdołał ukończyć budowę kolei i dwa lata później umarł. Dla Giorgia skończył się definitywnie pewien etap w życiu. Tak, jakby został mu wystawiony rachunek za wcześniejsze lata – pełne ekscytacji, cudownych zdarzeń, intensywności. Miał wtedy  siedemnaście lat i żył już z pędzlem i ołówkiem w dłoni. Kilka lat później namalował obrazy z małymi pociągami w tle (Godzina ciszy, Nagrodzenie jasnowidza) i został twórcą malarstwa metafizycznego, które porzucił później dla surrealizmu. W jego twórczości zawsze już był obecny pewien rys melancholii, zrodzony prawdopodobnie z nieustannego poczucia słodkiej utraty. Tych kilka lat dzieciństwa na greckim Pilionie stało się wzorcem czasu idealnego, który jednak bezpowrotnie minął.


Doszliśmy do żelaznego mostu nad jarem Taxiarhis. Szeroka konstrukcja umożliwiała torom zmianę kierunku – zataczając łagodny łuk, kierowały się teraz na południe. Poręcze wiaduktu były brązowe od rdzy. Potężne śruby wyglądały jednak na mocne i starannie zakręcone.

Patrzyliśmy na konstrukcję, myśląc o tym, że wysiłek inżyniera de Chirico poszedł na marne. Kilkadziesiąt lat po oddaniu linii do użytku, głównym środkiem transportu stały się taniejące samochody. Szybkie i zwrotne pojazdy wysłały powolną ciuchcię w niebyt. Pozostały mosty. Żelazne, solidne, spinające przeszłość z teraźniejszością, dzieciństwo ze śmiercią. Gdyby nie one, być może Giorgio de Chirico nigdy nie zostałby jednym z najwybitniejszych malarzy XX wieku.

Więcej o Giorgiu de Chirico przeczytasz tutaj.