Malta – wyspa niezmienna
Michał GłombiowskiValletta, podobnie jak cała Malta, jest malutka, ale dźwiga historię tak gęstą, że pojedyncze ludzkie losy stają się tu bez znaczenia.
Brnę stromymi uliczkami Valletty – stolicy Malty – czując własną nieistotność. Potykam się o te niekończące się schody, których tak nienawidził lord Byron, mijam domy z żółtego piaskowca, przechodzę pod płachtami ubrań suszących się na morskim powietrzu. Z każdym krokiem czuję ciężar. Klaustrofobiczne poczucie przytłoczenia. Valletta, podobnie jak cała Malta, jest malutka, ale dźwiga historię tak gęstą, że pojedyncze ludzkie losy stają się tu bez znaczenia. Liczy się tylko ciągłość. Powolny senny rytm, przerywanymi wydarzeniami przypadającymi raz na kilka wieków. W przynależnej nam mikrej skali ludzkiego życia, zupełnie się w nim nie mieścimy.
Z naszego punktu widzenia na Malcie nic się nie zmienia. Mieszkały tu setki tysięcy ludzi, których istnienie zostało unieważnione przez powagę historii i czasu. Pomijając kilku szczęśliwców, którym przyszło zbudować tu parę spektakularnych budynków, wygrać jakąś bitwę lub dać się zabić w mniej lub bardziej sensowny sposób – zniknęli pomiędzy kolejnymi następującymi po sobie wydarzeniami kształtującymi wyspę.
Przemierzając Vallettę – jej cudowne barokowe uliczki rodem z Włoch – przypominam sobie, jak jakiś mieszkaniec stolicy wspominał, że w tym mieście to nie ty oglądasz i zwiedzasz. Tutaj to miasto patrzy na ciebie. Jest tak stare i wszystkowiedzące. Pomiędzy jego murami stajesz się drobinką mającą jakieś złudzenia na temat własnej mocy i znaczenia. Tymczasem w tym świecie po prostu nie istniejesz. To uczucie, które może cię dopaść w wielu miejscach o bogatej historii. Malta jednak – nawet jak na Europę, zanurzoną po uszy w minionych zdarzeniach – jest pod tym względem wyjątkowa. W tym miejscu istnieje niemal wyłącznie przeszłość, a próby spojrzenia w nowoczesność kończą się zazwyczaj szybkim dostaniem po łapach.
Nie patrz w przód
W Caffe Cordina, najstarszej kawiarni na Malcie, mającej 180-letnią historię, wyjęcie laptopa okazało się katastrofalnym błędem. Gdy sunąłem na kolanach po podłodze w poszukiwaniu wtyczki, ciągnąc za sobą – niczym nić Ariadny – kabel z zasilaczem, kelnerzy zaczęli mnie ignorować. Dopiero po chwili, gdy już się umościłem za niewielkim stolikiem, ze wzrokiem wbitym w ekran, zorientowałem się, że w tym wydłużonym lokalu o barze obitym blachą, używanie sprzętów podłączonych do prądu skazuje cię na stanie się niewidzialnym. Są one zbyt nowoczesne, zanadto zanurzone w teraźniejszości. Każą myśleć o nadciągających zmianach. O przyszłości. Na Malcie się tego nie robi. Miejscowi – eleganccy panowie i nie mniej dystyngowane panie – sięgają tu po szeleszczące papierem gazety, których aktualne wydania kelnerzy każdego dnia podwieszają pod drewniane uchwyty. Jakby od czasów wymyślenia papieru i prasy nic się nie zmieniło. Jakbyśmy wciąż żyli w świecie szczotek drukarskich i poplamionych tuszem palców zecerów. Jeżeli nie ma się akurat ochoty czytać, nie należy gapić się w telefon, lecz prowadzić z innymi bywalcami Cordiny swobodne rozmowy, przeskakując z języka malti na angielski i wplatając do tego jeszcze włoskie słowa. To lepsze niż uwiecznianie jedzenia komórką i pokazywanie go całemu światu.
Następnego dnia byłem rozsądniejszy. Usiadłem przy malutkim stoliku obok okna. Obok położyłem gazetę. Schowałem wszystkie sprzęty błyskające strugą bitów i elektronów. Nie spieszyłem się. Przez taflę szkła widziałem po drugiej stronie uliczki turystów tkwiących przy stolikach należących do Cordiny. Przybysze z innych krajów, którzy nie bardzo potrafili sobie wyobrazić, by w tej śródziemnomorskiej temperaturze spędzać czas wewnątrz lokalu. Naturalną granicę pomiędzy nimi i przyjezdnymi wyznaczały drzwi do kawiarni. Tu, w jej wnętrzu, istniał świat szykownych ubrań, oszczędnych ruchów i codziennych rytuałów. Tam, na zewnątrz – kraina krótkich spodenek, umęczonych upałem ciał i jednorazowych spotkań.
Kelner podszedł dopiero, gdy dobrnąłem do połowy gazety. Spytał o wyniki meczu. Valletta F.C. radziła sobie dobrze i były szanse na dalsze prowadzenie w maltańskiej Premier League. To napawało optymizmem. Pomyślałem, że na moment zostałem potraktowany przez stojącego przede mną mężczyznę jako przedstawiciel jego grupy. Miałem trochę szczęścia i tym razem udało mi się nie zostać wykluczonym. Gestem przynależnym naszemu gatunkowi od początku naszego istnienia zaliczył mnie do własnego plemienia. Pogrupował ludzi będących w Cordinie na swoich i obcych. Uporządkował rzeczywistość. Robiliśmy to od zawsze i robimy nadal. Jesteśmy zwierzętami stadnymi. Potrafiącymi przetrwać jedynie w sprawdzonej grupie.
Kawa oblepiała gęstością ścianki filiżanki. Była mocna i dobra.
Ludzka wędrówka
W Hagar Qim myślałem o ludziach, którzy żyli na tej wyspie dobre 7 tys. lat temu. Dotarli do leżącego na środku morza skrawka ziemi, ulegając instynktowi, który jest w nas od zawsze – przymusowi przemieszczania się, nomadycznemu genowi każącemu nie zatrzymywać się. Szukać własnego miejsca. Czynić życie znośniejszym.
Najbardziej prawdopodobne, że przybyli z Sycylii. To mniej niż 150 km, odcinek, który da się pokonać mając do dyspozycji nawet, gdy ma się tylko marne łodzie. Zatrzymali się na kilka tysięcy lat. Jakby dalej nie dało się już iść – Malta stała się kresem stabilnego świata, za którego granicami była tylko woda. Stworzyli cywilizację, o której niezbyt wiele wiemy. Znaleziska archeologiczne sugerują, że hodowali trzodę i uprawiali pszenicę, soczewicę i jęczmień. Handlowali z mieszkańcami innych wysp, ale byli raczej oszczędni w kulturalnej wymianie. Wygląda na to, że mieli na tym słonecznym kawałku ziemi wszystko, co im było potrzebne do udanego życia. Nie znaleziono broni ani murów obronnych, być może więc nie prowadzili wojen. Niektórzy twierdzą, że lud ten rządzony był przez kobiety. Nie jest to wykluczone.
Około 5.5 tys. lat temu zaczęli wznosić gigantyczne kamienne budowle. Ġgantija na Gozo, Tarxien, Mnajdra, Hagar Qim… Megalityczne kolosy o nieznanym nam do końca przeznaczeniu. Ich liczba zadziwia – na wyspie zamieszkałej przez nie więcej niż 10-11 tys. osób powstało kilkadziesiąt kamiennych obiektów. Gargantuiczne bloki ciętego piaskowca układane w sklepienia i bramy. Niektóre z tych kamieni mają po 6 metrów wysokości i ważą ponad 20 ton. Budowa megalitów musiała być kolosalnym wysiłkiem. To jedne z najstarszych wolnostojących budowli wzniesionych przez ludzi.
Cywilizacja potrafiąca uporać się takim wyzwaniem, zniknęła niemal równie nagle, jak się pojawiła. Około 2500 r. p.n.e. po tych ludziach słuch zaginął. Rozpłynęli się w niebycie. Zostali zgładzeni, zginęli z głodu, dopadła ich jakaś zaraza? Dobrowolnie opuścili wyspę? Podjęli przerwaną przed tysiącami lat wędrówkę? Nie wiemy.
Prosta betonowa ścieżka prowadzi mnie w dół, ku krawędzi klifu, na którym – dziś pod ochronną płachtą wielkiego białego namiotu – stoją kamienne bloki Hagar Qim. Przestępuję próg, schylając głowę pod ważącą kilka ton kamienną belką opartą na dwóch głazach. Ich powierzchnia jest wygładzona przez czas i nigdy nie gasnący wiatr.
Stoję w kamiennym pomieszczeniu, idealnie rozplanowanym, perfekcyjnym, mając świadomość, że ten megalit wznieśli ludzie na długo przed tym, gdy spisano Stary Testament. W czasach, gdy egipskim faraonom nie śniły się jeszcze sfinksy i piramidy, bo spędzali wtedy noce w lichych namiotach rozstawionych na piachu afrykańskiej pustyni. Hagar Qim już wówczas istniało. Wyznaczało nasze ludzkie aspiracje, pragnienia, wiarę. To stąd, spomiędzy tych grubo ciosanych głazów ruszyliśmy w wędrówkę ku cywilizacyjnej przyszłości. Zostawiając je za sobą jako ślad naszego człowieczeństwa.