Mój Kadyks. Andaluzja bez maski
Julia WollnerNie wiem, czy jest coś takiego, jak prawdziwa twarz miasta, regionu, kraju. Bo czy ktokolwiek takową posiada? Czy nasze oblicze nie składa się raczej z wielu masek, które przywdziewamy w zależności od sytuacji? Pirandello mawiał, że każdy z nas jest jednocześnie nikim, kimś, i stoma tysiącami innych. Z miejscami nie dzieje się inaczej. Mają setki twarzy, a każdy odwiedzający kreśli ich portret własną kreską. Trudno powiedzieć, czy jedno wyobrażenie wyklucza drugie, czy raczej wzajemnie się uzupełniają.
Jaka jest więc prawdziwa twarz Andaluzji? Czy to Andaluzja roztańczona, z Sewillą pachnącą kwiatem pomarańczy, z głośnymi barami, spontaniczna, kolorowa? A może ta skupiona, melancholijna, z Granadą otuloną górską mgłą i poezją Lorki czytaną w starej uniwersyteckiej bibliotece? Czy Andaluzja jest sobą, gdy objawia nam się jako turystyczna mekka, kusząca słońcem i piaszczystymi plażami, czy może udaje najmniej, gdy zniecierpliwieni mieszkańcy Malagi tłoczą się na targu, wybierając ryby na niedzielny obiad? Co jest bardziej autentyczne – zmęczeni imigranci przybywający z nadzieją do portów, stare bezzębne Hiszpanki sprzedające ceramikę w górskich wioskach czy emerytowani Brytyjczycy, którzy na Costa del Sol szukają przygód i utraconej młodości?
Moje zdjęcia z Kadyksu na Instagramie: www.instagram.com/lente_by_julia_wollner
Kadyks znam pobieżnie, a obrazy, z których się dla mnie składa, nierzadko pozbawione są wieku i nazw. Wydaje mi się gorący, brudny, nasycony orientem. Mówi jednocześnie po arabsku i hiszpańsku, pachnie raz morską bryzą, a raz rozkładającymi się rybami. Cieszy oczy rozległymi placami zalanymi słońcem i napełnia lękiem, gdy znajdziemy się wśród jego ciemnych i wąskich zaułków. Góruje nad nim katedra, wachlowana przez majestatyczne palmy; wyniosła i dowcipna zarazem, bo przecież nieustannie puszcza do nas oko. Jej kszałtna kopuła wygląda jak pokryta drogocennym kruszcem; w rzeczywistości zdobią ją płytki azulejos barwione na złoto.
Przy ruinach antycznego rzymskiego teatru traci się jednak chęć do żartów – o kilka centów żebrzą tutaj brudne, niedożywione nastolatki. Pod Mercado Central spacerują otyłe kobiety w brzydkich sukienkach i mężczyźni przebrani w damskie stroje, z grubą warstwą makijażu na twarzach. Owoce pod arkadami sprzedają zafrasowani Jesus i Maria, a tuż obok, w starym garażu, grupa młodych mężczyzn gra wesoło na gitarach, dosadnie komentując brak urody co poniektórych turystek. Kamienice trudno dojrzeć spod kolorowych płacht suszącego się prania, które jeszcze przed zdjęciem ze sznura zdaje się błagać o płukanie. Pył z Sahary osiada tu przecież wszędzie, zmęczony podniebną przeprawą nad śródziemnomorskimi falami.
Na placu Mina mali chłopcy grają w piłkę przed miejskim muzeum; starzy mężczyźni leniwie sączą sangrię w barach, a na jednych i drugich skrzeczą stada papug, które pomieszkują wśród gałęzi tutejszych gigantycznych drzew. W cieniu ich konarów, ubrudzona ptasimi odchodami, chroni się figura Chrystusa. Samotna i zadumana, wzrusza, za towarzysza mając tylko pusty kosz na śmieci.
A potem jest zuchwała zieleń ogrodów Alameda Apodaca, smocze draceny i szmer wody tańczącej w fontannach. Za nimi ogród botaniczny, gdzie wśród fantazyjnie przystrzyżonych okazów południowej flory krążą z gracją białe gęsi. Łebki unoszą wysoko – dumne obywatelki najpiękniejszego parku miasta. Białe są też domki wzdłuż La Caleta, zmęczone upałem, skulone, wiecznie zaplątane we wszechobecne linie wysokiego napięcia. Dalej jest już tylko morze i Maroko, woda i pustynia, i obrazy innego miejsca, do którego kiedyś dotrę.
Im więcej podróżuję, im więcej piszę, tym bardziej przekonana jestem, że prawdziwe są tylko te miasta, które czujemy pod powiekami. Jeśli zostawiły w nas ślad i zapadły w serce, wzruszyły, wzburzyły lub uradowały, nie podlegają polemice, nie dadzą się żadnej dyskusji. Są właśnie takie, jakie je pamiętamy, bo stały się częścią nas, choćby inni widzieli je inaczej. Twarzy mają pewnie co najmniej sto tysięcy, ale ta jedna, jedyna, jest moja.