Historia muzyki filmowej, jak cała historia kina, ma swój początek w Europie. Osławiona muzykalność Włochów i tu mocno się zaznaczyła. Włoskie korzenie mają przecież najwybitniejsi w filmowym komponowaniu: Henry Mancini (Śniadanie u Tiffany’ego, reż. Blake Edwards, 1961), Dario Marianelli (Pokuta, reż. Joe Wright, 2007), Piero Piccioni (Pogarda, reż. Jean-Luc Godard, 1963), Giorgio Moroder (Człowiek z blizną, reż. Brian De Palma, 1983), Nicola Piovani (Życie jest piękne, reż. Roberto Benigni, 1997), Luis Bacalov (Listonosz, reż. Michael Radford, 1994). Ta lista może się ciągnąć i ciągnąć. Na ich czele stoją oczywiście Nino Rota (Ojciec chrzestny, reż. Francis Ford Coppola, 1972) i Ennio Morricone. Trudno wyobrazić sobie kino bez nich, a wielu, w tym Rota i właśnie Morricone, należą do wyjątkowej grupy twórców „o dwóch twarzach”, jak mawiał też o sobie nasz Wojciech Kilar. Te dwie twarze to dwoistość muzycznej natury. Pisanie dla siebie i dla kogoś, czyli dla kina. Ten drugi fach, zanim odnieśli spektakularny światowy sukces swoją muzyką filmową, często im wypominano; wyśmiewano ich, lekceważono. A oni – z zemsty, jak to trafnie nazwał Ennio Morricone w dokumencie Tornatorego – postanowili pisać dla sztuki popularnej tak samo dobrze, jak dla tej wysokiej. A może nawet lepiej.
To, że Ennio Morricone był Europejczykiem, wydaje się szalenie ważne w jego karierze i życiu prywatnym. Kontynuował w światowym kinie tradycję muzycznych romantyków ze Starego Kontynentu, których przecież z zachwytem wciąż słuchamy; skutecznie oparł się tyle samo hojnej, co kapryśnej hollywoodzkiej branży, nigdy nawet nie nauczył się dobrze mówić po angielsku. Sprawą najważniejszą zaś była rodzina i to duża rodzina, głośna i radosna, jak to u Włochów. Dla niej zdecydował się nawet w ostatnich latach opanować Skype’a, aby móc rozmawiać z rozsianymi po świecie najbliższymi. Poza tym komputera nie dotykał. A czym jest lub czym może być w filmie jego włoska muzykalność?
Gdy myślimy o muzyce włoskiej, od razu przychodzi nam na do głowy śpiew czy też śpiewność po prostu, i to taka, która od autora i wykonawcy, jak może się wydawać, nie wymaga wielkiego wysiłku. Rodzi się naturalnie, lekko. Jak wysokie C u Luciano Pavarottiego, brane z wdziękiem i bez żadnego trudu. Ten trud jednak zawsze gdzieś tam był, a w połączeniu z wielkim talentem dał nam geniuszy na miarę wszystkich wspomnianych dotąd postaci. O tym opowiada film Ennio. Przedstawia nam drogę młodego trębacza, który początkowo chwyta instrument z przymusu, do tego Morriconego, który jest dzisiaj jedną z ikon X muzy. I to może być dla widza naprawdę zaskakujące.
Film Giuseppe Tornatorego jest długi, trwa ponad dwie i pół godziny. Reżyser przemontowywał go wiele razy, aby w końcu zdecydować się na historię starannie przygotowaną, pełną faktów, anegdot, ale i zakulisowych, nieznanych opowieści. Ktoś może pomyśleć, że te detale, jak liczne nawiązania do muzyki współczesnej, charakterystyka stylu aranżacji kompozytora, wątpliwości i porażki, artystyczna niepewność i konteksty przekraczające daleko ramy samej muzyki, są tu niepotrzebne. Z taką samą radością obejrzelibyśmy przecież przez godzinę z haczykiem to, jak powstawała muzyka do Misji, Dawno temu w Ameryce albo Dobrego, złego i brzydkiego. Jednak nie byłoby to już to samo i nie byłoby w tym człowieka, o którym Tornatore chciał opowiedzieć. Twórcy, który, komponując, czytał, liczył (był zapalonym szachistą i miłośnikiem logiki), doświadczał, potrafił przejść płynnie od symfonii do piosenki i z powrotem. Twórcy, którego następców nie widać. Morricone i Tornatore pracowali razem przy 11 filmach (m.in. Malenie, 1900: Człowieku legendzie i Kinie Paradiso).
Ennio zaprasza nas w świat muzyki filmowej od kuchni, a jest to kuchnia efektowna i jednocześnie mało powierzchowna. Prawie każda partytura brzmi poprzez chwytliwe melodie i pomysły instrumentacyjne przystępnie, łatwo, jakby stworzona lekką ręką. Okazuje się jednak, że to, co brzmi tak dobrze, że niemal odnosimy wrażenie jakbyśmy sami byli w stanie coś podobnego napisać, nie mogłoby powstać bez autora, który miał doskonałe wykształcenie, rzadko spotykane w rozrywce. Idealnym przykładem jest fragment o Misji (reż. Roland Joffé, 1986), w którym kumuluje się ogromna wiedza Morriconego, jego wiara, umiejętność patrzenia na film z wielu różnych perspektyw, inwencja melodyczna. Pokazany jest również ten niezwykły moment w procesie tworzenia, w którym artysta daje się ponieść Muzie, puszczając na chwilę kontrolę i zasady. To bez wątpienia jeden z najbardziej poruszających momentów tego filmu, bo widać w nim bohatera nagiego w obliczu wyzwania i poczucia obowiązku wobec widzów.
Takich momentów jest zresztą więcej. Dziarski starszy pan znany nam z wywiadów zmienia tu oblicze i odkrywa się przed nami. Widać jego wzruszenie; towarzyszymy mu ono w trudnych wspomnieniach, a twarz Morriconego przynajmniej kilka razy ściąga się do płaczu. Bo Ennio nie jest wcale laurką. Mieszają się w nim historie prześmieszne (gdy wyrzucany był ze studia przez producentów i zmuszany do poprawiania utworu, czego nie znosił) i rozdzierająco piękne (jak jego relacja z mistrzem, kompozytorem Goffredo Petrassim). W urzekający sposób kamera pokazuje Morriconego nawet wtedy, gdy mówią inni, jakby oglądał ten film razem z nami, z dystansu.
Włoskość dokumentu Tornatorego widzę również w tym, jak pokazano siłę muzyki. Oto najwięksi aktorzy, reżyserzy, muzycy, producenci (wśród nich Quentin Tarantino, Clint Eastwood, Pat Metheny, Bruce Springsteen) śmieją się, nucą motywy z filmów, tańczą, używają słów najprostszych i najbardziej skutecznych. Jak dzieciaki. Nie ma tu pozy, udawania, nikt tego filmu nie zaplanował gdzieś w klimatyzowanym biurze w Los Angeles. Czym to jest, jak nie słynnym carpe diem Horacego – maksymą głośną i popularną w dzisiejszych czasach, wypełnionych ciągłą pogonią? Natomiast włoska śpiewność gra tu jedną z głównych ról. Dosłownie. Ennio Morricone używał bowiem ludzkiego głosu w swoich ścieżkach często i chętnie – zarówno chórów, jak i piosenek, wokaliz, a także wszelkich odgłosów, jakie wydać może ludzkie gardło, niekoniecznie miłych dla ucha. Tornatore zgromadził w swoim filmie wielu wykonawców muzyki Morriconego, w tym wiele kobiet, które śpiewały dla niego najwięcej, jak chociażby Edda Dell’Orso. Jej sopran słyszymy między innymi w Ecstasy of Gold z westernu Dobry, zły i brzydki (reż. Sergio Leone, 1965). W świecie kina mogą wciąż panować mężczyźni – reżyserować, płacić i wymagać. Ale Ennio Morricone, Europejczyk, oddaje hołd kobiecie, a szczególnie swojej żonie, Marii. Była inspiracją, opiekunką, królową domowego ogniska i współpracowniczką (napisała sporo tekstów do ścieżek męża, w tym do Misji). Od pewnego momentu – także pierwszą i najważniejszą słuchaczką. Reżyserzy dostawali tylko te utwory, które podobały się Marii.
Ennio Giuseppe Tornatorego to piękny i uczciwy film. Trudniejszy, niż możemy przewidzieć, głęboki. Wart uwagi nie na raz; wart powrotów i wspólnego oglądania. Gdy na napisach końcowych pojawia się wreszcie lista filmów z muzyką Morriconego, z których sceny pokazano, białe litery na czarnym tle zdają się nie mieć końca. W dorobku artysty jest ponad 500 tytułów. Nie to jest jednak najważniejsze, a fakt, że Ennio opowiada o tym, jak muzyka uczy myślenia o życiu. I że w muzyce, jak w życiu, zaczynamy od białej, pustej kartki. Co na niej umieścić? Jego kartka była rękopisem, którego nie da się skopiować, ale z którego z pewnością będzie można czytać i za sto lat. Jak z najwybitniejszych dzieł kultury śródziemnomorskiej.
Ennio, scenariusz i reżyseria: Giuseppe Tornatore
polska premiera: 6 lipca 2022
Dystrybutor: Best Film
