Epidemie w literaturze śródziemnomorskiej
Karolina JanowskaJak autorzy z regionu Śródziemnomorza pisali o plagach i zarazach?
Wydaje się nam – i całkiem słusznie – że epidemia, która dotknęła współczesny świat, jest wydarzeniem doświadczającym nas w okrutny sposób. Musimy jednak pamiętać, że pandemie towarzyszą nam od zarania dziejów. Zarazy, które w ciągu ostatnich dwóch tysięcy lat nawiedziły Europę, wielokrotnie opisywane były w tekstach literackich.
Zaraza Ateńska u Tukidydesa
W 430 roku p.n.e., a zatem tuż po wybuchu najdłuższej i najokrutniejszej w historii Hellady wojny zwanej peloponeską, w Atenach pojawiła się epidemia. Była to choroba, której nikt wcześniej nie znał, a która w ciągu bardzo krótkiego czasu zebrała żniwo obfitsze, niż wojna zdołała to uczynić przez 27 lat. Zaczęła się niespodziewanie, a Tukidydes sądził, że przybyła do Aten z Etiopii, nawiedzając po drodze Egipt i Libię. De facto zaraza ta nie ograniczyła się do samych Aten, zaatakowała bowiem całą Attykę, jednak to w mieście uczyniła najwięcej szkody – polis stanowiły wówczas największe skupiska ludności. Dodatkowym czynnikiem przyspieszającym rozprzestrzenianie się choroby był fakt, że spora część ludności Attyki schroniła się w tym czasie w mieście, aby uniknąć konsekwencji najazdu ze strony Spartan.
Nieznany i – jak dotąd – niezidentyfikowany wirus miał w Atenach znakomite pole do popisu. Tukidydes pisał więc, że zaraza ta przewyższała wszystko, co się da opisać. Wybuchała z niebywałą siłą. Gdy ktoś zachorował, nie było dla niego w zasadzie ratunku; zdrowieli nieliczni. Nie było też ponoć żadnego lekarstwa, którego zastosowanie zapewniałoby powrót do zdrowia – to, co pomagało jednym, szkodziło drugim. Pierwszym objawem choroby była gorączka i pieczenie oczu. Później dochodziły duszności i uporczywy kaszel, język puchł, utrudniając oddychanie. Wszyscy cierpieli przez wymioty i biegunkę, a gorączka prowadziła w końcu do śmierci – większość nieszczęśliwców umierała w siódmym lub dziewiątym dniu choroby. Jeśli ktoś przeżył, najczęściej musiał liczyć się z utratą jakiejś części ciała, gdyż, jak pisał Tukidydes, choroba rzucała się na genitalia, na palce rąk i nóg i powodowała utratę tych części ciała, u niektórych także i oczu.
Zaraza ta przewyższała wszystko, co się da opisać. Wybuchała z niebywałą siłą
Najbardziej znaną ofiarą tej epidemii był Perykles, wybitny ateński wódz i strateg. Sam Tukidydes również chorował, udało mu się jednak wyzdrowieć. Opisywał za to ogólne rozprężenie, jakie towarzyszyło tej strasznej zarazie. Ateńczycy bynajmniej nie zostawali w domu, ale wprost przeciwnie – w obliczu nieuniknionego używali życia jak nigdy wcześniej i nigdy później. Do codzienności należały libacje i orgie na ulicy, podobnie jak rabunki, napady, kradzieże i morderstwa. Na ulicach piętrzyły się ciała zmarłych – zaniedbano także święty obowiązek pogrzebu. Ateny wyszły z epidemii osłabione militarnie, politycznie i moralnie. Podczas zarazy zmarła ¼ ludności miasta. Można śmiało stwierdzić, że to właśnie nieznana choroba w głównej mierze przyczyniła się do porażki Aten w wojnie peloponeskiej.
Paradoksem pozostaje fakt, że do dnia dzisiejszego nie ustalono, jaki wirus odpowiedzialny był za tak straszliwą epidemię. Uczeni na liście „podejrzanych” umieścili tyfus, dżumę płucną lub dymieniczą, szkarlatynę, grypę, ospę lub nawet dengę. Nie można też wykluczyć, że chodziło o kilka chorób naraz. Możliwe również, że wirus czy bakteria, które ją wywoływały, przetrwały do dzisiejszych czasów, ale uległy kolejnym mutacjom, które znacząco zmieniły ich działanie.
Czarna śmierć. Boccaccio, Manzoni, Camus
Dżuma zawitała na nasz kontynent w średniowieczu. Myli się jednak ten, kto sądzi, że dotarła do Europy dopiero w XIV wieku – obecna była już w Konstantynopolu za panowania Justyniana, a zatem w VI stuleciu. Nie wiadomo, skąd się tam wzięła, jednak przypuszcza się, że przybyła z Egiptu. „Dżuma Justyniana” stanowiła epidemię na niespotykaną wcześniej skalę – po Konstantynopolu zalała dosłownie całą Europę, Azję Centralną i Afrykę Północną. Najpierw spustoszyła portowe miasta, zabijając ludzi w takim tempie, że brakowało miejsc do pochówku. Według szacunków naukowców, w samym Konstantynopolu miało dziennie umierać nawet 5 tys. osób, zaś na całym świecie (czyli na starych kontynentach) życie straciło wówczas około 100 milionów ludzi. Wracała co pokolenie aż do roku 750, kiedy to dała ludziom odetchnąć na całe 600 lat.
Jej powrót w roku 1348, kiedy to na grzbietach szczurów wkroczyła triumfalnie do Italii, stanowił początek tzw. „czarnej śmierci” – najpotężniejszego i najstraszniejszego ataku dżumy w historii ludzkości. W niektórych rejonach zmniejszyła populację nawet o 80% i spowodowała daleko idące konsekwencje demograficzne, kulturowo-społeczne i polityczne. Symbolem dżumy stał się charakterystyczny ubiór ochronny, noszony w czasie epidemii przez lekarzy: z maską w kształcie dzioba, gdzie wkładano wonne olejki tłumiące fetor rozkładających się zwłok. W kanonie literatury zaraza zapisała się również, a to za sprawą Giovanniego Boccaccia. Pisarz podał ją jako przyczynę ucieczki do w willi poza miastem szlachetnie urodzonych florentyńczyków (7 panien i 3 młodzieńców), którzy przez kolejne dziesięć dni opowiadali sobie dla zabicia czasu rozmaite historie.
Chorzy mieli dwie możliwości – umrzeć lub wyzdrowieć
Boccaccio zaczyna swe dzieło od prologu, w którym zawarty jest wyczerpujący opis choroby i jej skutków – jakże podobny do opisu Tukidydesa: Choroba nie objawiała się u nas tak jak na Wschodzie, gdzie zwykłym znamieniem niechybnej śmierci był upływ krwi z nosa. Zaczynała się ona równie u mężczyzn, jak u kobiet od tego, że w pachwinach i pod pachą pojawiały się nabrzmienia, przyjmujące kształt jabłka albo jajka i zwane przez lud szyszkami. Wkrótce te śmiertelne opuchliny pojawiały się i na innych częściach ciała; od tej chwili zmieniał się charakter choroby: na rękach, biodrach i indziej występowały czarne albo sine plamy; u jednych były one wielkie i rzadkie, u drugich skupione i drobne. Na chorobę tę nie miała środka sztuka medyczna; bezsilni byli też wszyscy lekarze. Możliwą jest rzeczą, że przyrodzenie choroby już takim było, albo też, że lekarze nic nie wiedzieli.
Dalej autor przechodzi do opisu rozpusty i upadku moralnego Florencji. Nietrudno sobie wyobrazić straszliwy obraz dżumy szalejącej po Toskanii, dziesiątkującej ludność, która w akcie rozpaczy zrywa się ku temu, co zakazane i niemoralne, by za chwilę ponieść okrutną śmierć w straszliwych męczarniach. Warto nadmienić, że podobnie jak Tukidydes, autor Dekameronu zdawał czytelnikom relację „z pierwszej ręki” – swe dzieło zaczął pisać w roku 1350, kiedy dżuma przeszła już z Italii na północ Europy, by dalej zbierać tam czarne żniwo. Możemy się tylko domyślać, jaki koszmar stał się udziałem średniowiecznej ludności, nie wyposażonej w szczepionki czy choćby jakiekolwiek skuteczne lekarstwa. Chorzy mieli dwie możliwości – umrzeć lub wyzdrowieć. Niestety w większości przypadała im ta pierwsza. Zapewne strach i cierpienie, jakie odczuwali mieszkańcy XIV-wiecznej Italii, były nieporównywalnie gorsze od tych, które są dziś udziałem naszego społeczeństwa.
Epidemia w Narzeczonych pełni swoistą funkcję Nemesis
Dżuma nawiedzała Europę przez kolejnych kilka stuleci, a na karty literatury zagościła ponownie w roku 1827 za sprawą Alessandra Manzoniego. Wybitny włoski pisarz nawiązał do niej w swej powieści Narzeczeni (I promessi sposi), której akcja rozgrywa się dwieście lat wcześniej. Autor opisuje epidemię dżumy mającej miejsce w Lombardii w roku 1630. Choroba została prawdopodobnie przywleczona przez oddziały francuskie i niemieckie, które rok wcześniej dotarły do Mantui. Jak to zwykle bywa, również i ta epidemia szła w parze z okrucieństwami wojny – tym razem wojny trzydziestoletniej – dodając swoją prywatną listę umarłych do ogółu populacji przeznaczonej na śmierć w wojennej zawierusze.
Manzoni koncentruje się przede wszystkim na odmalowaniu obrazu Mediolanu, zniszczonego w wyniku działań wojennych, zdziesiątkowanego przez epidemię. Okrucieństwo zarazy ukazał autor w sposób, który na zawsze wbija się w pamięć: oto widzimy matkę trzymającą w ramionach umierającą córkę. Twarz matki jest pełna bólu, rezygnacji, ale także bezradności, gdyż dotarło do niej, że wyrok na dziecko został wydany, a jednocześnie umysł wciąż się przeciwko niemu buntuje – pomimo świadomości, że nie ma przed nim ucieczki. Dżuma w wydaniu Manzoniego jest nie tyle okrutna, co napełniająca lękiem i smutkiem, przede wszystkim tym drugim. Co ciekawe, epidemia w Narzeczonych pełni też swoistą funkcję Nemesis – z jej ręki ginie antybohater powieści.
W odróżnieniu od Włochów Boccaccia i Manzoniego, urodzony w Algierii Albert Camus uczynił dżumę główną bohaterką swego dzieła. Ta wydana w 1947 roku powieść traktowana jest jako utwór o uniwersalnym charakterze, ponieważ wydarzenia rozgrywające się w Oranie odsyłają czytelnika do treści szerszych i bardziej refleksyjnych, takich jak ekspansja zła i skrajnie różne ludzkie postawy. La Peste to powieść paraboliczna, a odnosi się do zagadnień aktualnych w każdym miejscu i epoce. Wszystkie wydarzenia podporządkowane są, a jednocześnie wywołane przez tytułową zarazę (dżumę), którą można interpretować na różne sposoby: dosłownie jako epidemię, która zaatakowała Oran; przenośnie jako wojnę, która bywa postrzegana jako „dżuma”, „plaga”, „epidemia” ludzkości; wreszcie metafizycznie, jako zło tkwiące w człowieku. Utwór Camusa jest silnie związany z filozofią egzystencjalną; autor posłużył się pojemną metaforą epidemii śmiertelnej choroby, by zwrócić uwagę czytelnika na takie zagadnienia jak wojna, zło, samotność, izolacja czy absurd życia.
Wspólnym mianownikiem wszystkich wymienionych dzieł poświęconych epidemii jest fakt ostatecznego zwycięstwa nad chorobą. Zarówno u Tukidydesa, jak i u Camusa zło wreszcie odchodzi, jakkolwiek ślady, które po sobie pozostawia, naznaczone są łzami, cierpieniem i strachem. Miejmy nadzieję, że nasza pandemia niebawem też odejdzie do historii. Zostawmy jednak w sercach miejsce dla jej śladów – tych, których zabrała. Ich wspomnienie będzie zapewne długo żywe.