Historia pewnej oliwki
Julia WollnerHistoria, którą chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, pozornie pozbawiona jest morału. Pozory jednak lubią mylić, a uważny czytelnik wychwyci prosty przekaz zawarty między słowami w kolorze srebrzystej zieleni...
Historia, którą chcę Wam dzisiaj opowiedzieć, pozornie pozbawiona jest morału. Pozory jednak lubią mylić, a uważny czytelnik wychwyci prosty przekaz zawarty między słowami w kolorze srebrzystej zieleni…
Był początek lat dwutysięcznych. Niby nie jakaś odległa epoka, a jednak na parapetach królowały fikusy i juki; drzewa oliwne stanowiły prawdziwą rzadkość i kosztowały fortunę. Któregoś dnia podczas zakupów wypatrzyłam ją wśród sklepowych półek; pamiętam, że, według informacji na kawałku tektury wetkniętej między gąszcz gałązek, pochodziła z południa Włoch. Jej cena stanowiła równowartość mojego studenckiego stypendium. Bez żalu, choć na głębokim wdechu, pozostawiłam je kasjerce. To był początek pewnej ważnej znajomości.
Włoska oliwka zamieszkała przy południowym oknie mojego mieszkania. Troskliwie podlewana, doświetlana, przycinana, cieszyła moje oko przez następne kilka lat. Towarzyszyła mi podczas nauki do egzaminów, którą chętnie uskuteczniałam ułożona na łóżku tuż przy oknie; była świadkiem przebudzeń i zaśnięć, bezsennych nocy i romantycznych uniesień. Robiła się coraz większa i bardziej rozłożysta; coraz liczniejsze, srebrzyste listki rzucały cień na moją poduszkę. Pewnego dnia nadszedł jednak czas rozstania.
Otrzymawszy stypendium naukowe we Włoszech, pozostawiłam oliwkę pod pieczą mojej mamy. I choć jej ręce przejęły troskliwą opiekę nad drzewkiem, to, gdy wróciłam do Warszawy, mama wyznała, że musi wyjawić mi pewną smutną tajemnicę. Oliwki nie było już z nami. Zmarła z tęsknoty, samotna i pozbawiona chęci życia, ukryta w kącie mojej pustej sypialni.
Pamiętam ten widok do dzisiaj. Sucha, szara, spopielona ziemia; suche, szare, spopielone drzewo. Po roku beze mnie wyglądała, jakby najdelikatniejszy dotyk miał zamienić ją w pył. Ustawiłam donicę na środku parapetu, chcąc raz jeszcze na nią popatrzeć, jeszcze zamienić kilka słów, ogrzać promieniem słonecznym przed ostatecznym pożegnaniem. Przemawiałam do niej całe popołudnie, czule gładząc wysuszony pień, skubiąc poskręcane z braku wilgoci liście. Potem było jeszcze jedno popołudnie, a potem kilka poranków. Nie potrafiłam jej pożegnać, choć dialogi zamieniły się w jednostronny szept.
Któregoś dnia, gdy zapadał już zmierzch, a ja po raz kolejny przesiadywałam na łóżku wpatrzona w okno, zauważyłam niewielką zieloną plamkę wśród wyschniętych gałęzi. Nazajutrz pojawiła się kolejna, a potem jeszcze jedna. Im więcej do niej mówiłam, tym więcej pojawiało się zieleni, barwy, życia. Olea europea wróciła do świata, jakby znowu była gotowa do dialogu.
Od tego momentu minęło już prawie dziesięć lat; oliwka jest ze mną kilkanaście, choć ładnych parę miesięcy spędziła w czeluściach Hadesu. Odrobina wody i dobre słowo wróciły ją mnie i tym, którzy w międzyczasie stali się częścią mojego życia. Myślę, że teraz będzie towarzyszyć nam już zawsze, a może nawet – jeszcze dłużej. Oliwki są przecież długowieczne; żyć mogą nawet 1.000 lat. Szczególnie, jeśli przemawia się do nich czule, łagodnie, z miłością.