Na żółto czy na niebiesko? Śródziemnomorskie historie o barwnikach naturalnych
Izabela FrankowskaŚródziemnomorskie barwniki mają fascynującą historię. Któż by pomyślał, że do uzyskania pięknych kolorów królewskich szat albo feerii barw na malarskich płótnach wykorzystywano sproszkowane mumie i morskie ślimaki, a chęć posiadania jasnego lica prowadziła do stosowania trucizny na bazie arszeniku?
Barwa, jako dopełnienie kształtu, jest najistotniejszym składnikiem wrażeń wzrokowych. Trudno jest wyobrazić sobie świat bez barw: wydają się potrzebne do życia niczym tlen czy promienie słoneczne. I choć wydaje się, że eksplozja kolorów jest wynalazkiem społeczeństwa industrialnego, to już nasi śródziemnomorscy przodkowie jako pierwsi docenili ich wartość w upiększaniu codzienności, w tym w malarstwie, przy produkcji odzieży czy tkanin używanych dla dekoracji wnętrz. Na początku odzież wyrabiano z wełny naturalnej, białej lub ciemnej, jednak w miarę wzrostu zamożności miast i dzięki kontaktom handlowych ze Wschodem, od wieków ubóstwiającym jaskrawe barwy, zamiłowanie do kolorowych ubrań stawało się coraz powszechniejsze. Najpopularniejszymi barwami śródziemnomorskiego antyku, ale i wieków poźniejszych, stały się czerwień, żółć i niebieski. W pierwszych farbiarniach wykorzystywano substancje naturalne, uzyskiwane z dostępnych roślin, minerałów oraz owadów. Okazuje się, że niektórzy reprezentanci kolorystycznej palety mają na dość oryginalną historię. Najciekawsze przypadki prezentujemy poniżej.
Błękitne złoto: INDYGO
Błękit indygo, bo taka jest jego pełna nazwa, początkowo otrzymywany był z liści krzewu indygowca barwierskiego, uprawianego w Indiach i Persji. Na terenach śródziemnomorskich pojawił się już w starożytności za pośrednictwem lokalnych kupców, jednakże na pierwsze uprawy roślin indygowych nad Mare Nostrum trzeba było czekać aż do VII-VIII wieku, kiedy to zostały przywiezione przez Arabów na teren podbitej Hiszpanii, Sycylii, północnej Afryki i Cypr. Niestety zbiory były na tyle niewielkie, że nie zrezygnowano z jego importu, co wiązało się z dalszym ponoszeniem ogromnych kosztów. Przez kolejne lata, kiedy kontakty z krajami Dalekiego Wschodu były niezbyt regularne, trudno dostępne indygo zaczęło osiągać ceny większe niż złoto, szybko zyskując miano „błękitnego kruszcu”. Z czasem w zastępstwie używano tańszego i bardzo podobnego błękitu z urzetu, pospolitej rośliny rosnącej również na terenie Polski. Produkcja barwnika polegała na zbieraniu liści i ucieraniu ich w kotłach drewnianymi tłuczkami. Z dobrze roztartej masy ugniatano ręcznie kulki, które następnie suszono i w takiej formie magazynowano. W farbiarniach rozcierano je z niewielką ilością wody, po czym masę rozkładano warstwami na półkach w specjalnych pomieszczeniach i co pewien czas zwilżano, tak, aby mogła przebiegać powolna fermentacja. Z uwagi na rozkład białek i związków siarki, podczas fermentacji wydzielał się silny odór, który rozprzestrzeniał się w zasięgu… 5 mil od miejsca produkcji! Po dwóch tygodniach fermentację przerywano, masę suszono i ucierano na proszek zawierający właściwy barwnik.
Po odkryciu drogi morskiej do Indii Wschodnich w 1498 roku, import indygowca stał się na tyle tani i szeroko dostępny, że groziło to eliminacją dochodowych upraw urzetu. We Francji podjęto działania zakazujące importu i używania zamorskiego barwnika. Uprawiano intensywną propagandę, wedle której do barwienia używa się żrącej mieszanki, dlatego noszenie takiej tkaniny jest szkodliwe; pisano też, że indygo jest trujące – stąd określenie “błękit diabła”. Takie zachowanie nie wyeliminowało jednak indyjskiej konkurencji. Co więcej, gdy w XVII wieku zorientowano się, że indygo z urzetu i z indygowca to chemicznie dokładnie ta sama substancja, barwnik pochodzący z Indii nadal uważano za “oryginalne” i lepsze.
Czystość światła: PURPURA
Innym słynnym barwnikiem starożytności była purpura. Wedle legendy jej odkrycie zawdzięczamy samemu Herkulesowi, a dokładniej jego psu, który podczas jednego z nadmorskich spacerów zaczepił dużego morskiego ślimaka wyrzuconego na plażę przez falę. Rozdrażniony skorupiak wydzielił śluz o intensywnym fioletowym kolorze. I rzeczywiście, nie ulega wątpliwości, że barwnik uzyskiwano z dwóch gatunków ślimaka morskiego, rozkolca: Murex brandaris i Murex trunculus, które występowały powszechnie w przybrzeżnych wodach we wschodniej części Morza Śródziemnego. Największą rolę w wytwarzaniu barwnika z tych mięczaków łownych odgrywał leżący na terytorium dzisiejszego Libanu Tyr, będący najważniejszym portem starożytnej Fenicji. Jako jeden z nielicznych dostarczał kosztownych tkanin ludom zamieszkującym Persję, Egipt, Grecję i inne kraje śródziemnomorskie; właśnie dlatego tę żywą barwę określano w Cesarstwie Rzymskim mianem purpury tyryjskiej. Produkcja barwnika była bardzo pracochłonna: wyjmowano ślimaki ze skorup, posypywano je solą, pozostawiano na kilka dni w celu ogrzania masy, po czym usuwano ściętą substancję białkową. W pozostałej gęstej cieczy zanurzano przeznaczony do farbowania materiał, który początkowo zabarwiał się żółto, ale w zetknięciu z powietrzem nabierał stopniowo barwy fioletowej. Równocześnie wydzielał się specyficzny zapach, podobny do czosnku lub nieświeżych ryb, który przestawał być wyczuwalny dopiero po kilku praniach, co uważano za oznakę oryginalności tkaniny. Niestety, ciężka i nieprzyjemna praca nad produkcją barwnika przynosiła mizerne wyniki, bowiem z 12 000 ślimaków uzyskiwano jedynie 1.4 g purpury tyryjskiej, która wystarczała co najwyżej do zafarbowania… chusteczki do nosa! Gdy nastąpił zmierzch potęgi Fenicji, kunszt barwienia purpurą przeszedł na terytorium Grecji, skąd następnie dostarczano tkaniny do Rzymu. W czasach Juliusza Cezara i Oktawiana Augusta szata purpurowa, późniejsze odzienie królów i dostojników kościelnych, staje się symbolem potęgi, przepychu i piastowanych wysokich godności. Jak pisał Pliniusz, purpura nadaje powagę młodzieńcom, odróżnia senatora od rycerza, obecna jest przy modłach o przebłaganie bogów i zdobi każdą szatę, w stroju triumfalnym splata się ze złotem (Pliniusz Starszy, Historia naturalna, 19. Ślimaki purpurowe (IX 125-127), s. 135-136).
W epoce średniowiecza umiejętność barwienia purpurą stopniowo upada i, w XII wieku, ostatecznie zamiera. Na pierwszy plan wybija się szkarłatny, zdecydowanie tańszy barwnik pochodzenia zwierzęcego – kermes. Początkowo pigment ten, otrzymywany z owadów Coccus illicis, przywożono ze Wschodu, ale po podbojach arabskich zwycięzcy przenieśli jego produkcję do Hiszpanii. Później przywożono go również z Portugalii, południowej Francji oraz krajów północnej Afryki. Larwy wykopywano z ziemi i zalewano wrzącą wodą, po czym suszono na słońcu lub w piecu. Produktem handlowym były zwykły proszek albo bryły wielkości pięści, wymieszane z masłem. Tak spreparowany barwnik wdarł się przebojem na rynki włoskie, francuskie i tureckie, również dzięki Polsce, gdzie określano go mianem czerwca polskiego – zbiorów dokonywano w szóstym miesiącu, co do dziś przypomina kalendarzowa nazwa. Niestety, także i ten barwnik został wyparty z użycia: po odkryciu Ameryki zaczęto stosować znacznie wydajniejszą koszenilę meksykańską, czyli sproszkowany barwnik otrzymany z wysuszonych samiczek owada Coccus cacti.
Wyblakłe niebo zza morza: ULTRAMARYNA
W czasie, gdy możnowładcy walczyli z nielegalnymi posiadaczami purpury, wirtuozi pędzla rozmyślali o innym rzadkim i cennym pigmencie – ultramarynie. Ów intensywnie niebieski pigment pierwotnie otrzymywany był z naturalnego minerału lapis lazuli, wydobywanego głównie w Azji i sprowadzanego statkami do Europy, skąd wywodzi się zresztą jego nazwa (od łacińskiego “ultramarinus” – pochodzący zza morza). W średniowiecznej i renesansowej Europie wykorzystywano go głównie do malowania nieba i szat Najświętszej Marii Panny. Przepiękne błękity zastosowane przez Giotta w Asyżu oraz późniejsze sceny biblijne Michała Anioła w Kaplicy Sykstyńskiej powstały dzięki użyciu tego właśnie minerału, którego cena przekraczała wtedy wartość złota. Z zachowanej korespondencji Albrechta Dürera możemy dowiedzieć się, że za pół kilograma farby w tym kolorze trzeba było zapłacić równowartość dzisiejszych 5 tysięcy dolarów. Niestety, pigment ten w miarę upływu czasu – pod wpływem wilgoci, dwutlenku węgla i światła – blaknie aż do szarości, i to w sposób nieodwracalny. Z tego też powodu nadawał się wyłącznie do zastosowania na freskach, i to tylko tych wykonywanych w technice al secco we wnętrzach budynków. Niestety, także tam może sprawiać problemy – z powodu zawilgoconych murów pobladły nieboskłony w bazylice św. Franciszka w Asyżu, a z powodu zbyt dużej liczby turystów, odwiedzających rokrocznie Kaplicę Sykstyńską, i tam zauważalne stało się rozjaśnienie fresków.
Zabójcze piękno: DYSKRETNY UROK BIELIDŁA
To, co nie sprawdziło się w malarstwie, stanowiło niemałą zaletę w pielęgnacji urody. Jasna karnacja od zarania dziejów była symbolem czystości i szlachetnego pochodzenia. Greczynki dla uzyskania jasnej cery nakładały na noc maseczkę z chleba i mleka, w ciągu dnia zaś stosowały na twarz jasny puder. Starożytni Rzymianie także lubili ciała jasną skórę, którą smarowali kredą i miksturami z ołowiem. Najwięcej dla białego lica skłonne były uczynić Egipcjanki, które poddawały się zabiegom opartym o przystawianie pijawek. Aby jeszcze bardziej podkreślić jasność i delikatność cery, malowały na twarzach cieniutkie niebieskie kreski imitujące żyłki.
Po oszczędnym średniowieczu, na kobiece twarze i ciała wkroczyły pudry i róż. Teoretycznie miały chronić przed bakteriami; w praktyce zaś po prostu tuszowano nimi brud. Kosmetyki zawierały biały ołów, kredę oraz rtęć, co powodowało nie tylko problemy z cerą, ale ale także prowadziło do utraty włosów, chorób żołądka i drgawek, a w najgorszym przypadku nawet do śmierci. Znaczne „zasługi” na tym polu osiągnął stworzony na bazie arszeniku puder Aqua Toffana, który uśmiercił w XVII-wiecznych Włoszech ponad 600 kobiet i mężczyzn. Bladość była modna bardzo długo – minęła dopiero w latach 20. XX wieku, kiedy opaleniznę zaczęła promować Coco Chanel.
Caput mortuum: MUMIOWY BRĄZ
Przy okazji arszenikowego pudru i fatalnych skutków jego stosowania, warto wspomnieć także mumiowy brąz, zwany również Caput mortuum i brązem egipskim. Ten niezwykły pigment pochodzący, jak sama nazwa wskazuje, ze starożytnych mumii, stał się szalenie popularny w XVI wieku, budząc naprzemiennie zaskoczenie, szok i zgorszenie, a jednocześnie uwielbienie artystów. Do jego produkcji wykorzystywano ludzkie i zwierzęce zwłoki wydobywane z egipskich grobowców. Mumie przerabiano na proszek i mieszano np. z mirrą. Jako że pigment ten miał dobrą przejrzystość, używano go głównie do cieniowania, jednakże znalazł również zastosowanie w malarstwie olejnym i akwareli. Na ostateczny efekt kolorystyczny wpływała nie tylko barwa wysuszonego ciała, ale również substancje użyte w procesie mumifikacji. W uzyskiwanym za sprawą pigmentu kolorze szczególnie gustowali XIX-wieczni twórcy z grupy prerafaelitów, ale dostępny był jeszcze długo później, bo nawet w połowie ubiegłego stulecia.
Metody naturalnego barwienia przetrwały w Europie do drugiej połowy XIX wieku, kiedy to wynalezienie pierwszych barwników syntetycznych spowodowało przełom w technice barwienia. Już w końcu ubiegłego wieku trwałe i tanie barwniki syntetyczne zaczęły być masowo produkowane w pełnych gamach kolorystycznych i stosowane na skalę przemysłową. Obecnie produkuje się przeszło 8000 takich substancji, potrafiących naśladować wszystkie odcienie natury. I tak naprawdę trudno jest stwierdzić, czy jest to powód do pochwały, czy raczej krytyki nowoczesności.