podróże styl życia osobiście

Piękno Śródziemnomorza

Balbina Tarnowska

Stavros stało się dla mnie przestrzenią-metonimią, przestrzenią-symbolem.

Stavros (Kreta), październik 2023

Stavros, mała wioska rybacka w północno-zachodniej części półwyspu Akrotiri. Trafiamy do niej przypadkiem. A przecież to popularna miejscowość, chętnie odwiedzana przez turystów. Wszystko za sprawą oscarowego filmu Grek Zorba Michaela Cacoyannisa z 1964 roku. W Stavros Anthony Quinn miał wykonać słynną scenę tańca sirtaki, która przyniosła nieśmiertelność jemu i temu miejscu. Przy zejściu na plażę straszy tandetna tablica z napisem Zorba’s Beach. Z obydwu stron na prowizorycznych ramach z belek rozciągnięte czarno-białe fotosy z filmu. Na wszelki wypadek każdy z nich opatrzono nagłówkiem: This is the beach of Zorba. Gdyby ktoś jeszcze miał wątpliwości. This is the beach of Zorba.

Ale o tym dowiedziałam się później. Jakie to dziwne, że właśnie tam, kilka kroków dalej od kultowej plaży i przydrożnej tawerny o tej samej nazwie, miało się przede mną odsłonić piękno Śródziemnomorza. „Zobaczyć Stavros i…”? Umrzeć? Albo chociaż zamieszkać tam. Przyjeżdżać. Na pewno raz wrócić.


Moi współtowarzysze podróży nie podzielali tego entuzjazmu. I słusznie, Stavros nie ma w sobie nic szczególnego. Małe greckie miasteczko, które próbuje ratować się z biedy wyblakłą hollywoodzką przeszłością. Być może to, co uświadomiłam sobie w Stavros, mogło mi się przydarzyć w każdym innym miejscu na mapie wysp rozsianych po Morzu Śródziemnym. A jednak zdarzyło się tam. Oczarował mnie pewien rodzaj krajobrazu, który bywa, jak mi się zdaje, charakterystyczny dla tych terenów i niewykluczone, że wcale nie wzrusza kogoś, kto zna greckie wyspy lepiej. Taki czytelnik ma zatem dwa wyjścia – natychmiast przerwać lekturę lub też powtórzyć słowa bohatera jednej z powieści Stefana Zweiga, który na widok dziewczyny spoglądającej ze szczytów Alp na Italię, zawołał: Ach, ile bym dał, by móc po raz pierwszy zobaczyć Włochy! I czytać dalej.

Stavros stało się dla mnie przestrzenią-metonimią, przestrzenią-symbolem. O tym, że uwielbiam Włochy, wiedziałam od dawna. Tamtego dnia miałam zrozumieć, jak bliskie jest mi całe Śródziemnomorze, choć urodziłam się na północy środkowoeuropejskiego kraju.

Pierwsze wrażenia dalekie były od zachwytów. Palące październikowe słońce. Mała, wąska plaża, blisko ulicy. Po drugiej stronie brzegu okalającego zatokę majestatycznie rosła wielka samotna góra. Ale krótki spacer brzegiem morza wystarczył, by znaleźć się jak gdyby w innej przestrzeni.

Oto piaszczysty brzeg przeradza się niespodziewanie w twardą i zimną ziemię, pokrytą ostrymi, śliskimi kamieniami. Ta nieprzyjazna gleba dziwnie nęci i wzywa. I długo ciągnie się w dal. Rani bose stopy. Ma dziwaczną fakturę. Jak wulkan albo ziemia księżycowa. Wyżłobiona przez słoną wodę morską staje się grobem martwych krabów. Niektóre wnęki nawarstwiają się, mają w sobie kolejne wgłębienia, jeszcze mniejsze. I tak wpadają w siebie, w głąb i w głąb, chyba aż do Hadesu. Niektóre z nich pokrywa coś jakby czarna zastygła lawa. Niektóre, te najmniejsze, w samym środku, wyglądają na zmrożone. Jak tafle kałuż w zimowy poranek. To sól. Esencja morza.


A morze! Jakie wzburzone fale biją w tę nieokrzesaną ziemię! Ten szum zapamiętam już chyba na zawsze. Staram się zapisać w sobie ten dźwięk. Zamykam na chwilę oczy i jest tak, jakbym przyłożyła do ucha wielką muszlę i słuchała, słuchała szeptanych sekretów Śródziemnomorza. Ten szum ma w sobie coś poetyckiego i oczyszczającego. Nie dziw, że starożytni Grecy skłonni byli wierzyć w mity i to, że powstawały one właśnie tutaj.

Umrzeć wśród tych fal, na tej ziemi zapomnianej. U podnóża tej góry, która może dziwić nowicjusza, choć przecież mnóstwo takich plaż i takich gór na Krecie.

W tym miejscu można by zostać i – trwać.

Jeśli plaża wydawała się prawie pusta, to tu nie ma żywej duszy. Ale przecież tuż obok widać jakieś zabudowania. Nie wyglądają na letniskowe kwatery. A jednak nikogo nie spotykam. Przydomowe ogrody są puste i zapomniane.

Idźmy dalej, zapuśćmy się w głąb miasteczka. Gdzie podziali się wszyscy? Celebrują święty czas należytej sjesty? Mijane obejścia wyglądają osobliwie. Zarośnięte zielskiem ścieżki, poobijane wazony, ceramiczne półmisy na owoce pełne gładkich… kamieni. Smutny krajobraz po wielkiej uczcie. Nie, to chyba nie sjesta. Te domy wyglądają na porzucone. Jakby ich mieszkańcy uciekali w popłochu, poumierali albo posnęli dziwnym, czarodziejskim snem. Oporne są nań tylko koty, które opanowały to miasto. Włóczą się po ulicach. Obsiadają gałęzie drzew i płoty. Leniwie wygrzewają się na oblanej słońcem ziemi. Inne natarczywie ocierają się o nasze nogi, domagając się jedzenia. Mnóstwo ich w przybrzeżnych tawernach, gdzie mogą liczyć na pewny łup.


Niektóre restauracje są zamknięte. Ogródki opustoszałe, z poskładanymi stolikami i krzesłami. W jednym z nich postawiono tabliczkę, na której ktoś napisał kredą takie życzenia: Have a nice winter time!. No tak. To wiele wyjaśnia. Koniec sezonu.

Zwykle nie ma na to czasu, ale udaje nam się wrócić w to miejsce dwa dni później. Na plażę wjeżdża powoli biały kamper, a za nim dwa inne samochody, z operatorami dźwięku i obrazu. Dwóch starszych mężczyzn w kolorowych koszulach schodzi na piasek po skończonym ujęciu. Zapytani, jaki film kręcą, odpowiadają: – To będzie film odcinkowy. Dla niemieckiej telewizji. Roboczy tytuł brzmi Greek Odyssey.

Ostatni raz patrzę na Stavros. Teraz – jest wcześniej i mamy więcej czasu – widzę dużo lepiej. Okazuje się na przykład, że ta twarda ziemia żyje ukrytą fauną i florą. Wewnątrz wgłębień łagodnie falują delikatne żywozielone roślinki. Tuż obok przemykają drobne krewetki, gdzieś tam chowają się ślimaki, głazy porasta śliski gąbczasty mech. Jest pięknie.

I wcale tej radości nie odbiera mi wiedza, że krajobraz, który mogłabym nazwać jednym z najbardziej wzruszających, jakie widziałam, okaże się później – wedle informacji na internetowych blogach turystycznych – pozostałością po dawnym kamieniołomie, z którego w okresie weneckim wydobywano surowiec do budowy murów obronnych pobliskiej Chanii. To właściwie wiele wyjaśnia. Pozwala zrozumieć specyfikę tego miejsca. W rzeczywistości momentami ta nieokiełznana ziemia przyjmuje zbyt regularne i schematyczne kształty, które powstać mogły przecież tylko z ręki człowieka. Oto na samym końcu Krety doszło do spotkania dwóch wielkich sił. Ta ciężka atmosfera, pełna napięć i dziwnej energii zapowiada wielki powrót Gai, która wzrasta w siłę i na nowo zawłaszcza, co wcześniej próbowano jej odebrać. Już tak łatwo się nie podda.

 

Wszystkie zdjęcia: Balbina Tarnowska