Rzym jest jak morze: im dalej, tym głębiej. W Rzymie jak w domu Rosity Steenbeek
Julia WollnerAutorka nie zwalnia nawet na chwilę, więc biegamy z nią po Wiecznym Mieście niczym obłąkani. Jak to przy intensywnym wysiłku bywa, endorfiny szybują nam w górę i jedną ręką zaczynamy już grzebać w Internecie w poszukiwaniu biletów do stolicy Włoch.
Pobierz PDF i przeczytaj wywiad z Rositą Steenbeek opublikowany w magazynie “La Rivista”: La Rivista 15 – Wywiad z Rositą Steenbeek
Zacznę dzisiaj od zadzierania nosa. O Rzymie wiem strasznie dużo. Ja, która gubię się na warszawskim Żoliborzu w połowie drogi między domem a uliczką, gdzie parkuję swoje auto, w Wiecznym Mieście zachowuję się, jakby Pan Bóg wbudował mi jakąś sekretną, wewnętrzną nawigację. Poruszam się pewnie, wiem, co, gdzie i jak. Znam zabytki, te słynne, ale jeszcze lepiej i częściej – te, o których słyszał mało kto. Jak najęta opowiadam przyjaciołom historie, których do tej pory albo nie znali w ogóle, albo widzieli zapisane tylko w encyklopediach. Tu spacerowała Kleopatra, tu mieszkał Cyceron, pod tymi arkadami straszy, a tutaj zaciukali pewnego słynnego generała. Gęba mi się nie zamyka. Bo ja, proszę państwa, w Rzymie czuję się jak w domu.
Z tym pełnym buty nastawieniem przeczytałam tekst na okładce książki Rosity Steenbeek, która, jeśli wierzyć tytułowi (W Rzymie jak w domu), czuje się bardzo podobnie. Według zapewnień wydawcy, opublikowany przezeń przewodnik ma opowiadać o miejscach, które zna mało kto. Wśród nich wymienione jest między innymi… “kocie forum”. Ma per carità*, myślę sobie, każdy wie, gdzie w Rzymie najchętniej wygrzewają się koty! Parskam sobie pod nosem, ale postanawiam dać książce szansę. Po pierwsze dlatego, że zaplanowałam w szpiglu jej recenzję. Po drugie dlatego, że Wydawnictwo Marginesy jest przemiłe we współpracy. Po trzecie… No właśnie, trzeci powód, po chwili namysłu, zaczyna się zadziwiająco rozrastać.
Na okładce zabawna, nowoczesna i kolorowa ilustracja. Kto czytał wydawane przeze mnie magazyny “La Rivista” i “Lente”, ten wie, że ja i cała redakcja uwielbiamy takowe. Dziesięć punktów na plusie.
Autorka jest z wykształcenia filologiem klasycznym. Jak ja przyjaźni się więc z cezarami, a zamiast o romansie z Clooneyem, marzy raczej o Owidiuszu. Swojska babka. Przyznaję jej kolejnych piętnaście punktów.
Wartką narrację (dwadzieścia punktów!) Rosity przełożyła na język polski pani Małgorzata Woźniak-Diederen, z którą miałam kiedyś okazję współpracować w ramach działalności wydawnictwa Draft Publishing. Wiem, że w tekście nie znajdę językowych dziwolągów, które mogłyby odwrócić uwagę od rzymskich historii. Plus dziesięć.
… Wygląda na to, że jednak mam pokaźną ochotę przeczytać tę książkę.
Pierwsze strony przerzucam w samochodzie na światłach, wracając z pracy na Żoliborz. Rosita rozpoczyna swoją opowieść od spotkania z Luigim Pirandellem. Nie z oryginałem wprawdzie, a jego wnukiem o tym samym imieniu, jednak przynęta została połknięta. O Pirandellu pisałam przed laty pracę magisterską i do dziś wymieniam wśród najukochańszych pisarzy. Na trzecich z kolei światłach zaczynam się robić zazdrosna. Pirandello jest kloszardem, ma bródkę jak dziadek, mieszka w Rzymie, a Rosita chadza z nim na kawę. Cholera jasna, psia krew, tyle wyjazdów do Wiecznego, a ja nie wiedziałam o takiej wspaniałej możliwości!
Po zapoznaniu czytelnika z historią Luigiego, autorka zabiera nas na spacer po antycznym Teatrze Pompejusza, czyli miejscu, w którym zamordowano Juliusza Cezara (moją największą życiową miłość) i której pozostałości skrywa spora część dzisiejszej rzymskiej starówki. Ja w międzyczasie docieram już na Plac Wilsona, czas wysiadać z samochodu, ale od lektury nie mogę się oderwać. Znowu okazuje się, że Rosita zna zakamarki, których nigdy nie odkryłam, choć jadałam w opisywanej przez nią restauracji San Pancrazio, choć przestudiowałam setki książek o Campo Marzio i choć przez czas jakiś studiowałam archeologię. Zaczynam szukać w torbie ołówka, aby popodkreślać miejsca, które muszę odwiedzić podczas najbliższej wizyty w Rzymie.
Są wśród nich zresztą nie tylko zabytki i miejsca, w których każdy kamień opowiada inną historię. Rosita poleca także bary, w których można napić się najlepszego w Rzymie frullato; sugeruje knajpy, gdzie podadzą Wam najlepszą soczewicę z kolendrą albo najjędrniejsze spaghetti. Cytuje swoich rzymskich przyjaciół, opowiada o codziennych, a jakże przy tym znaczących spotkaniach z nieznajomymi. Przestrzega, gdzie lepiej patrzeć pod nogi (czy wiedzieliście, że pewnego razu na starówce pewna para zapadła się samochodem kilka metrów pod ziemię, wpadając z rzymskiego bruku wprost do atrium eleganckiej, antycznej willi?!), a gdzie podnieść wzrok ku niebu. Biegamy z nią po Rzymie jak oszalali, bo Rosita nie zwalnia nawet na chwilę. Jak to przy intensywnym wysiłku bywa, endorfiny szybują nam w górę i jedną ręką zaczynamy już grzebać w internecie w poszukiwaniu biletów do stolicy Włoch.
Ufff, chwileczkę, przyda mi się sekunda na odsapnięcie. Jestem dopiero na 60 stronie, jeszcze ponad 200 przede mną, a jeden z rozmówców autorki przypomina mi autorytatywnie, że Rzym jest jak morze; im dalej, tym głębiej. I świetnie, myślę sobie rozochocona. Wrzucę tylko post i będę dalej nurkować, dalej biegać za Rositą po krętych, brukowanych uliczkach. Towarzystwo jest doborowe – kilka ładnych słów o książce nakreślił na obwolucie Jarosław Mikołajewski, mój przyjaciel, wielki autorytet i zarazem jeden z moich pierwszych nauczycieli włoskiego. – Rzym Rosity jest realny bardziej niż sto przewodników. Bo jest realny od środka. Takim się staje w chwili, kiedy włączamy go do życia.
Jeśli i Wy macie na to ochotę – a przecież nie może być inaczej! – koniecznie sięgnijcie po W Rzymie jak w domu. Przewodnik po miejscach nieoczywistych.
Życzę Wam miłej lektury, dając znowu nura w rzymskie morze!
___________
* odpowiednik polskiego “na litość Boską”
Rosita Steenbeek, W Rzymie jak w domu, Marginesy, Warszawa 2014
Pierwsza publikacja powyższej recenzji miała miejsce w roku 2015.