Czary mary
Julia WollnerŻycie to kombinacja magii i makaronu. Federico Fellini
W pierwszą samodzielną śródziemnomorską podróż wybrałam się po drugiej klasie liceum. Spędzałam kilka tygodni w Rzymie, gdzie uczęszczałam na kurs włoskiego. Rodzice, celem zapewnienia mi jak najbliższego kontaktu z żywym językiem, wykupili mi nocleg u pewnej nobliwej damy, która zajmowała wielkie mieszkanie w starej kamienicy niedaleko stacji Termini. Nosiła podwójne, hrabiowskie nazwisko, a w ramionach tuliła zawsze czarnego kota. Poza tym fantastycznie gotowała. Nie wiem, jakie mikstury dolewała mi do zupy, ale przy niej pokochałam nawet znienawidzoną dotąd jarzynową. Może dlatego, że w Rzymie nazywała się ona zdecydowanie bardziej elegancko: minestrone.
Nie byłoby w tej historii niczego dziwnego, gdyby nie fakt, że pani Ersilia miała w domu szklaną kulę, a wieczorami stawiała koleżankom karty. Przed moją niedzielną wyprawą do Watykanu przekazała mi torebkę z kanapkami i malutki czerwony rożek, mówiąc: „Attenta, cara Julia, szóstka i czwórka nie bardzo cię dziś lubią. Na szczęście czuwa nad tobą dwójka”. Spojrzałam na nią spode łba. Chyba starsza pani źle znosi wysokie temperatury…
Godzinę później stałam zapłakana na Placu Świętego Piotra. W autobusie numer 64 skradziono mi całą zawartość torebki, w tym portfel i dokumenty. Na szczęście w tłumie zgromadzonym przed bazyliką znalazła się dobra dusza, która pożyczyła mi kilka lirów na telefon do rodziców i polskiej ambasady. Dusza ta, ukryta w ciele sympatycznego amerykańskiego chłopaka, miała na sobie koszulkę z wielgachną, błękitną cyfrą 2.
Jaki jest morał z tej historii? Są takie rzeczy na tym świecie, o których nie śniło się filozofom. W październiku dokonamy małego ich przeglądu, w śródziemnomorskim kontekście. Mam nadzieję, że chwile spędzone z naszymi tekstami okażą się dla Was pełne czaru.