Lento con gran espressione. Pocztówka z Konkursu Chopinowskiego
Ariadna LewańskaJestem w Palmie – pisał Chopin z Majorki – między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami. — Żyję trochę więcej. — Jestem blisko tego, co najpiękniejsze. — Lepszy jestem.
Warszawa, 13 października 2021
Przez dwa, trzy tygodnie, raz na pięć lat, teraz wyjątkowo po sześciu przez pandemię, jak by znów było po wojnie, w centrum Warszawy Chopina słychać codziennie. Rano w metrze, koło dziewiątej pomiędzy zaspanymi licealistami, wśród marynarek i garsonek, pojawiają się fulary i jedwabne szale pań. Na Świętokrzyskiej – w końcu serce Chopina wmurowano w kościół Świętego Krzyża – w witrynach banków i sieciówek przegląda się publiczność biegnąca na Przesłuchania. Choć wyraz ten ma sławę raczej ponurą, tak właśnie, z pierwiastkiem męczeństwa, nazwano recitale uczestników Konkursu Chopinowskiego. Przez dwadzieścia jeden dni, między Pałacem Kultury im. Stalina a placem Powstańców Warszawy w odzyskanym z gruzów gmachu Filharmonii można wejść co dzień w inny wymiar.
Hall, schody, korytarze, marmurowe blaty szatni odbijają od rana szum szub, stuk lakierek, szpilek zmienianych w pośpiechu, brzęk filiżanek z kawą, widelczyków wbijanych w napoleonki. Ich pudrowy pył strzepujemy z odświętnych ubrań. Na scenie z tremą obnażają swoją wrażliwość bardzo młodzi; wysoko na galerii przesłuchują autorytety. Dzieli ich warstwa tych, którzy grają lepiej, gorzej lub wcale, ale w większości przybywają bezinteresownie, z potrzeby, z tęsknoty, wywalczywszy bilety w kolejce lub wytropiwszy je w sieci za ostatni grosz. Zbieranina tych, co znajdą kilka godzin dziennie, często po parę razy, aby przejść przez to muzyczne powietrze, zanurzyć się w fali dźwięków, zmilczeć rozczarowanie lub wyklaskać swoje uczucia, zachwyt, sympatię. Wbić się w tę niezwykłą przestrzeń wykonania jedynego, które powstaje tam na scenie, gdy zabrzmi pierwszy dźwięk, dłoń opadnie na klawiaturę. Do tradycyjnego akompaniamentu z widowni – numerków z szatni, które, spadając, dudnią z charakterystycznym brzękiem, pokasływań, w tym roku dochodzi „Nosek!” – pouczenie dla zsuwających maski – oraz łoskot książki z programem na cały Konkurs, która co dzień upada komuś w innym rejonie sali. Podczas konkursu ucho masz wyostrzone na każdy dźwięk. Chcąc oddać sprawiedliwość, wybrać faworyta, proponować zakład o kawę koleżance z rzędu, musisz zatracić się w akustyce sali, wygłuszyć emocje z porannego korka, zatrzymać agendę, dać pierwszeństwo muzyce. Przychodzisz na Chopina, znajdujesz siebie. Tak jak wymyślili to nasi śródziemnomorscy ojcowie kultury, taka sesja poranna lub wieczorna Konkursu jest jak katharsis, oczyszczenie, jak przełączenie uwagi z przygodnych trosk na artystyczne doznanie.
Żywioły z czasów helleńskich objawiają młodzi pianiści con gran espressione. Słuchacz dzieli uczestników własną miarą, filozof – na apollińskich artystów snu i dionizyjskich artystów upojenia. Jedni tkają obrazy, drudzy atakują dźwiękiem. Jedni śnią, drudzy tańczą. Jedni szukają perfekcji, inni wywołują rewolucję. Szukamy algorytmów, skali porównawczej. Współodczuwamy lub oceniamy. Dzień na Konkursie to zwykły dzień w Warszawie na Jasnej, a jednocześnie obcowanie ze zjawiskiem najwyższej próby, z agonem muzycznym o wyjątkowej dramaturgii, nadzwyczajnym emocjonalnym natężeniu.
Czas mija tam w rytmie lento nawet jeśli nie dotknąć instrumentu. Powoli, ale uczuć nie sposób stłumić. Zdarza się, że gdy ktoś kończy występ, emocje są tak duże, że gadasz do przygodnych sąsiadów w parterze. Ludzie czują na głos i mówią do obcych. Nawet słuchanie staje się tu con espressione. W przerwie w hallu spod maseczek odsłaniają się twarze z wypiekami, a w kuluarach polska rozmowa toczy się po włosku. Lento, largo, scherzo, allegro – słowa z kultury śródziemnomorskiej plotą się w kolejce po kawę czy batonik. Wyrazu „fortepian” używamy często bez zastanowienia – niczym Molierowski pan Jourdain – nad tym, że mówimy po włosku. Że, podobnie jak lento, espresso czy “wino”, przybyło ono z ziemi włoskiej do Polski. Wchodząc na Konkurs odnaleźć można zresztą nie tylko łacińskie źródła, ale też olimpijski spokój. Zawisają w szatni polityczne barwy, zbroje, plemienne dyskursy. Nie znaczy to jednak obojętności! Przebywając kilka godzin wśród ludzi nadzwyczajnie utalentowanych, śledząc ich zmagania, stajemy się wrażliwsi na to, co dzieje się dokoła. Wiadomości o cierpieniu, krzywdzie, niesprawiedliwości, rewolucyjne echa docierają do nas w tym skupieniu z większą siłą. Czemu się tak dzieje? Niech wyjaśni to sam Chopin w liście z Palmy do Juliana Fontany, napisanym w listopadzie roku 1838. Nim przejdzie do spraw moralnych, osadza adresata w krajobrazie Majorki. Myślniki nie są od redakcji, ale oryginalnymi znakami Chopina, który pisał słowa jak nuty, swoim niepowtarzalnym charakterem. Zaznacza pauzy, jakby dawał wykonawcze wskazówki czytelnikowi, by ogłuszony miejskim zgiełkiem wyobrażał sobie Palmę w odpowiednim rytmie. Aby prowadził wzrok w wyobraźni oczami i w tempie autora po linii widnokręgu:
…Jestem w Palmie — między palmami, cedrami, kaktusami, oliwkami, pomarańczami, cytrynami, aloesami, figami, granatami itd. Co tylko Jardin des Plantes ma w swoich piecach. — Niebo jak turkus, morze jak lazur, góry jak szmaragi, powietrze, powietrze jak w niebie. — W dzień słońce, wszyscy letnio chodzą, i gorąco — w nocy gitary i śpiewy po całych godzinach. — Balkony ogromne z winogronami nad głową — maurytańskie mury. Wszystko ku Afryce, tak jak i miasto, patrzy. — Słowem, przecudne życie. — Kochaj mnie. Przejdź się do Pleyela, bo fortepian jeszcze nie przyszedł. Jakim traktem go posłali? — Dostaniesz Preludia wkrótce. Mieszkać będę zapewne w przecudnym Klasztorze — najpiękniejszej pozycji na świecie: morze, góry, palmy, cmentarz, Kościół Krzyżacki, ruiny moskietów — stare drzewa tysiącletnie oliwne. — A, Moje Życie, żyję trochę więcej. Jestem blisko tego, co najpiękniejsze. — Lepszy jestem.[1]
Wprawdzie nie z Majorki, ale niewielkiego Gijón, nie znad Morza Śródziemnego, ale znad Atlantyku, przyjechał do Warszawy Martin García García. Gdy pojawił się na scenie Filharmonii pierwszy raz, w szeregach melomanów zaszumiało. Znawcy się wiercą. Czy on nuci jak Gould? Czy to możliwe, żeby ten chłopak z Hiszpanii śpiewał przy Chopinie? Żeby ktoś na Konkursie międzynarodowym, światowym, oficjalnie zagadał do fortepianu? Con espressione dosłownie? Szmer prędko ustaje, a ludzkość zdwaja uwagę i zaczyna odkrywać, co García tworzy, interpretując Chopina – rozmowę muzycznymi głosami. Gdzieś między dźwiękami pojawia się wrażenie, jakoby dobiegały co raz plotki, anegdoty, opowieści – przecinane myślnikami akordów. W melodii wszystko płynie, dźwięki wypływają z siebie, wpływają na siebie, a cisza znaczy. Wykonawca ma ekspresję jak widowisko, nie on jeden, ale García częściej niż inni uśmiecha się grając. Przypomina, że Chopin nie tylko cierpiał jak my, ale miał też nadzwyczajne poczucie humoru. Że choć bywało pod górkę, nie miał kasy, żony, musiał uczyć bogate dzieciaki, ledwo wiązał koniec z końcem, a w końcu ledwo łapał oddech, to zachował lekkość i swobodę. Zachował mimo cierpienia, odrzucenia i bólu, pogodne spojrzenie na świat. Flirtował z nim, cieszył się drobiazgami. Łączył stale – jak widać w listach – obraz natury, powszednie sprawy, błysk żartu i nutę powagi. Forte i piano. García o tym przypomina. Organicznie zrośnięty z instrumentem, odkrywa przed laikami potencjał włoskiego Fazioli. Gra tak, jak by chciał ten fortepian przechylić i pokazać, że choć ma on klawisze, to pod wielkim czarnym skrzydłem kryją się wrażliwe struny, które drżą. Wzrusza, by za chwilę rozbawić stylem brillant, salonowo, wykwintnie, ale bez makijażu i bez pretensji. Po wielu uczestnikach widać, jak bardzo chcą wygrać w Konkursie. García pewnie też o tym marzy, ale ma się wrażenie, że przyjechał przede wszystkim zagrać Chopina w Warszawie. Właśnie tu, gdzie upadły nieszczęsne powstania, gdzie runął fortepian, ale tkwi serce kompozytora.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności wpadam na niego w mieście, na Ordynackiej, gdy ćwiczy w siedzibie Fazioli. To dzień con gran emozione, bo mają ogłaszać wyniki drugiego etapu. Z 45 zostanie już tylko 20. To jednak mistrzostwa, stoicki spokój ciężko zachować. Artysta wie, czego dokonał, a zawodnik wie, czego brakło, sporządza rachunek sumienia wierności partyturze. Nie ma garnituru, tylko jeansy i t-shirt, pije wodę jak śmiertelnik z polskiej plastikowej butelki i ma telefon w kieszeni. Ale gdy zaczyna ćwiczyć Sonatę h-moll, ten mały salon na dwa fortepiany zmienia miejsce w rzeczywistości. Muzyka nas zabiera z ulicy. Choć kadr jest powszedni, każde stuknięcie młotka, uśmiech, spojrzenie, jest częścią tego niezwykłego łańcucha, który łączy nas wprost z duszą kompozytora. Ot, niby prosta kolej rzeczy, spisane nuty, pianista, instrument, brat i obca, a jednak asymptotycznie zbliżone do cudu. Za oknem ludzie się spieszą i przeklinają, pod ścianą leżą nasze plecaki i kurtki. Rozmawiamy chwilę po próbie, z braćmi García, o sercu Chopina, Warszawie i publiczności. Sama widziałam, jak ludziom łzy leciały bezwiednie, kiedy grał. Niech wie, myślę, bo z wynikiem II etapu może być różnie. Opowiadam, jak tę sonatę lubił profesor Jan Ekier, dawny nestor jurorów. W Zaiksie w Zakopanem grywał ją przed obiadem, a my, znajome dzieciaki na wakacjach, podsłuchiwałyśmy, siedząc za drzwiami w kucki, upaprane od zabawy w Indian. Przez mgnienie, bawimy się wspólnie tym obrazem bachorów z allegro maestoso w tle. Kilka godzin później ogłoszą wyniki, García nadal w grze. Jak długo – wiedzą tylko jurorzy i duchy, ale tę sonatę w Warszawie wykona.
Lento con gran espressione to jedna z tych bajecznych prób zetknięć języka muzyki z mową potoczną. Pianiści pomagają nam to zrozumieć, wiele dają z siebie, bo przecież lento i presto każdy ma inne, jak ułoży życie. A zresztą, czy na co dzień rozumiemy, co znaczy żyć powoli? Czym jest wielka ekspresja? Jak to pogodzić, by powoli wyrażać siebie z wielką siłą? W lento – to jedno pewne – jest czas na rozmowę i na pauzy w powszedniej krzątaninie, która, jak twierdził Pascal, oddala nas od nas samych. Idąc z powrotem Ordynacką, z echem Sonaty h-moll, przesuwam w pamięci pocztówki wspomnień. Profesor Ekier przytaczał z dumą, co o jego wykonaniu powiedziała Nadia Boulanger: Gdy tego słucham, coś się we mnie zmienia. Minęło tyle lat, a do Filharmonii wchodzę stale z pytaniem inspirowanym Boulanger: czy coś się we mnie zmieni? Nie zawsze tak jest. Ale w Warszawie podczas Konkursu dzieje się tak, jak zaplanował Chopin z Majorki. Wprawdzie brak lazuru, drzew tysiącletnich oliwnych, a w nocy próżno szukać gitar i śpiewów, bo przymrozki, to jednak wielu słuchaczy odnajduje tę śródziemnomorską „najpiękniejszą pozycję na świecie”. – Żyjemy trochę więcej. – Jesteśmy blisko tego, co najpiękniejsze i – Lepsi jesteśmy.
[1] Korespondencja Fryderyka Chopina 1831–1839, tom II, część II, WUW 2017