Powiedzieli, że tam Go nie znajdę
Julia WollnerChciałam jechać dzisiaj do Jerozolimy, by szukać pocieszenia u tego, za którym dziś płaczemy. Powiedziano mi jednak, że Go tam nie znajdę, i że grób będzie zaraz pusty. Szukam Go więc tu, gdzie jestem, na ulicy spieszącej ku sobocie, wśród hałasu i spalin zupełnie nieświętego Tel Awiwu.
Nie wiem, czy lubił ścisk tłumu, powietrze ciężkie od kadzidła, modlitewny trans, w który, rozpaczając, wpadają stare kobiety w Bazylice Grobu. Nie wiem, co powiedziałby na tamtejsze “status quo”, zasady rozpisane z linijką w dłoni, uprzejme uśmiechy kapłanów różnych wyznań podbite znużeniem, ale może też zazdrością czy, odwrotnie, poczuciem wyższości. Podobno niełatwo spotkać Go wśród bezmyślnie powtarzających żywe niegdyś wersy zdrętwiałej przez wieki modlitwy, choć przecież na pewno znalazłby dobre słowo dla każdego pielgrzyma. Poklepałby też serdecznie po plecach sprzedawcę soku z granatu, chuchającego w zziębnięte dłonie w chłodny jerozolimski poranek; może wpadłby w gniew, widząc natarczywych handlarzy, którzy, kopcąc fajkę, za wszelką cenę próbują namówić cię na zakup różańca z oliwnego drzewa. Nie ma Go tu jednak dzisiaj, bo na Via Dolorosa nawet szpilki nie dałoby się przecież wcisnąć; nie ma w Bazylice, bo nie w grobie przecież Jego miejsce.
Szukam Go więc tu, w nieświętym, zwykłym mieście, gdzie z Jaffy dobiega nawoływanie muezina do modlitwy, kierowcy autobusów niecierpliwie uderzają w klakson, a mały chłopiec chowa się pod maminą spódnicę, zmęczony zakupami na rozkrzyczanym targu. Wydaje mi się, że mignął mi na ulicy, wśród południowego zgiełku, kiedy gorąco jest niemiłosiernie, a tłum naciska na ciebie ze wszech stron, bo każdemu spieszno do skończenia zakupów przed szabatem. Widziałam Go też kątem oka przy straganach, tam, gdzie stara Arabka złości się, że ceny obrusów za wysokie, a jakiś świętobliwy Żyd zasypia oparty o mur, gdy żona i córki wybierają barwne szale, w nieskonczoność targując się z kupcami. Potem spotkałam Go raz jeszcze koło baru z faszerowaną pitą, tego, w którym dają najlepszy sos tahini – na ławce przy wejściu, jak gdyby nigdy nic, całowały się zachłannie dwie dziewczyny w kolorowych trampkach. Wydawało mi się, że uśmiechnął się nieznacznie, widząc moje kiepsko skrywane zakłopotanie, może rozbawiony faktem, że mogłabym podejrzewać Go o skłonność do wydania pochopnej oceny.
Przy bulwarach podał miskę z wodą spragnionym, kudłatym psiakom, które prowadził na spacer młodzian ze starannie przystrzyżoną brodą, i podziękował mężczyźnie z papierosem, gdy ten wrzucił parę groszy jałmużny żebrakowi pod salonem odzieżowym z garsonkami w dużych rozmiarach. Potem zniknął w narzekającym na kwietniowy upał tłumie, gdzieś koło warsztatu szewca, który od lat reperuje sandały moim teściom, a może bliżej zegarmistrza, zaraz obok arabskiego sklepu z zakurzonymi dywanami.
Widziałam Go tam, wśród zwykłego, spieszącego ku sobocie piątku, wmieszanego w tłum przechodniów o różnych kolorach skóry, uczesanych i potarganych, pachnących i pogniecionych, wierzących, wątpiących i wierzących inaczej; obok kochających, obojętnych i kochających odmiennie. Był jak zawsze, od zawsze, a ja nie spytałam wcale, dokąd zmierza, bo przecież wiem, że spotkam Go i jutro, i potem, i tak już codziennie, aż do końca świata.