Włochy zapisuję na dysku wewnętrznym. Rozmowa z Jackiem Porembą
Julia WollnerFotograf Jacek Poremba mówi, że dzięki Toskanii odkrył w sobie szarość, a w swoim sycylijskim domu najbardziej kocha ciszę.
Wywiad powstał dzięki inspiracji Asolando – jednego ze szczodrych Patronów magazynu „Lente” na platformie Patronite.
Ty też możesz wesprzeć nas na Patronite. Tutaj dowiesz się, jak to zrobić.
Jacek Poremba urodził się w 1966 roku; od 1990 działa jako zawodowy fotograf. Specjalizuje się w fotografii modowej, portretowej i reklamowej. Współpracował z najważniejszymi polskimi czasopismami; jest też autorem fotografii na okładki licznych wydawnictw płytowych, m.in. Marii Peszek, Kory czy Anny Marii Jopek, oraz zdjęć na plakaty Opery Narodowej. Od kilku lat żyje między Polską a Sycylią.
Julia Wollner: Wierzysz w coś takiego, jak Śródziemnomorze rozumiane jako pewna kategoria duchowa i kulturowa?
Jacek Poremba: Nie tyle wierzę, ile wiem, że istnieje. Bardzo długo nie miałem z tym światem do czynienia – po raz pierwszy dotknąłem go dopiero na początku lat 90., kiedy pojechałem na pokazy mody do Mediolanu. Już sama podróż okazała się niezapomniana. Jechaliśmy autobusem przez Dolomity w czasie spektakularnej burzy, która rozświetlała góry błyskawicami. To, co nastąpiło później, chłonąłem. Miłość wybuchła. Nagle wszystkie wakacje zaczęły kończyć się we Włoszech, choć plany podróży miałem przecież przeróżne. Jednak to w Italii wszystko idealnie się łączyło: ludzie, architektura, krajobrazy, jedzenie, klimat. W ramach anegdoty wspomnę, że kiedy w 2001 roku pojechałem do Sudanu, przez chwilę mieszkałem tam u archeologów i antropologów. Ci ostatni dokonali rozmaitych pomiarów mojej osoby i orzekli, że wykazuję cechy człowieka śródziemnomorskiego. Bardzo mnie to ucieszyło. (śmiech)
Sudan jest dla Ciebie miejscem ogromnie ważnym, więc zapytam o niego, choć nie leży nad Morze Śródziemnym. Czy tamtejsze światło przypomina ci to z południa Europy?
Ważniejsze jest chyba to, że i w Sudanie, i we Włoszech znajduję wyjątkową, niepowtarzalną energię. Albo jeszcze inaczej: coś niezwykłego dzieje się tam na styku ja-miejsce. Iskrzy. Powtarzam zawsze, że Sudan zmienił mi DNA. Ostatni raz byłem tam w 2007 roku, ale do dziś, gdy – głównie wiosną i jesienią – pojawia się pewien rodzaj kontrastowego światła typowego dla tego kraju, serce zaczyna mi bić szybciej i odczuwam pewien rodzaj wzruszenia.
Spędziłem w Sudanie prawie rok, pojechawszy tam po latach spędzonych nad fotografią komercyjną. Miałem wrażenie, że dobijam do ściany i że muszę znaleźć jakąś przestrzeń dla siebie i swoich potrzeb. Sudan nie był projektem fotograficznym – zabrałem ze sobą aparat, ale nie ciągnąłem żadnych mediów czy sponsorów. Potrzebowałem wolności, nie chciałem zastanawiać się nad tym, co i dla kogo muszę zrobić. Trafiłem na wspomnianą już misję polskich archeologów, do której dołączyłem. Później, zachwycony tym miejscem, zupełnie nietkniętym przez masową turystykę, wracałem tam jeszcze przez parę dobrych lat.
Trudno mówić w ten sposób o Włoszech, które dla turystów stanowią chyba najbardziej atrakcyjne miejsce na Ziemi.
Dlatego ja zawsze staram się unikać szlaków turystycznych, oczywiście na tyle, na ile jest to wykonalne. Pamiętam moje doświadczanie Toskanii z drugiej połowie lat 90., kiedy nie była jeszcze taka zadeptana. Miałem jechać fotografować jakąś gwiazdę, ale dwa dni przed wyjazdem okazało się, że nic z tego nie wyjdzie. Spontanicznie spakowałem więc rower na samochód i pojechałem sam. Wynająłem domek i przez tydzień jeździłem rowerem po całym regionie. To naprawdę cudowne wspomnienie.
Z tego wyjazdu pochodzą moje pierwsze ważne szare zdjęcia – to dzięki Toskanii odkryłem w sobie szarość. Fotografie te, podobnie jak późniejsze, sudańskie, dosyć do toskańskich zbliżone, mówią o ciszy – najpiękniejszej muzyce, której z wiekiem potrzeba coraz więcej.
Ja uwielbiam także twoje czarno-białe zdjęcia z Sycylii. Są przepiękne, ale mocno kontrastują z powszechną opinią, że do Włoch jeździmy po to, żeby nasycać się kolorami.
Wbrew pozorom robię bardzo dużo kolorowych zdjęć, jednak w wypadku Włoch chodzi o coś zupełnie innego. Ja nie potrafię robić fotografii reportażowej. Zupełnie się w tym nie odnajduję. Prace, o których tu wspominamy, powstały po to, aby mówić o czymś, co działo się we mnie, w środku. Ja nieustannie szukam swojej opowieści. Prowadząc warsztaty zawsze powtarzam, że najważniejszym aparatem jest moja własna głowa.
Jadąc wtedy do Toskanii, wziąłem ze sobą przeterminowany film i postanowiłem, że będę pokazywać, co dzieje się, gdy moja energia styka się z energią Włoch. To był czas, kiedy eksperymentowałem w technice polaroidowej; wiedziałem, że materiały, które przywiozę, w ciemni przerzucę na materiały Polaroida. W ten sposób powstały szarości. Gdy je zobaczyłem, dostrzegłem pewną miękkość; poczułem, że jest w nich to, co towarzyszyło mi tam, na miejscu. Rodzaj spokoju i ciszy, jakiejś nostalgii i wzruszenia. Później w tej księżycowej szarości sfotografowałem cały Sudan, ale to dzięki Włochom odkryłem ten szary fragment swojej duszy.
Ile w tym pięknej uważności! Twoje śródziemnomorskie chwytanie chwili polega chyba właśnie na niej.
Aparat to pędzel, narzędzie – to, jak go wykorzystamy, zależy od nas. Nie rozumiem kompulsywnego fotografowania dań w restauracjach czy telefonów na koncertach, gdzie ludzie przychodzą posłuchać muzyki. To nieustanne robienie zdjęć wynika z przekonania, że w ten sposób coś magazynujemy na przyszłość, ale tak naprawdę zapisujemy dane tylko na zewnętrznym dysku – zamiast na tym wewnętrznym. Ten zewnętrzny dysk, którego zresztą często potem nie przeglądamy, w żaden sposób nas nie uwrażliwia. To robi tylko dysk wewnętrzny. Nawet jeśli nie pamiętamy później wszystkich szczegółów, to doświadczone rzeczy pozostają w nas, pracują w naszym wnętrzu.
Mój syn Franek, gdy miał jakieś siedem lat, zbudował dla mnie mały aparat z klocków Lego. Dał mi go do ręki i powiedział: – Papa, masz zabierać ten aparat na sesje i robić nim jedno zdjęcie, które będzie ci zostawało w głowie. Robię tak do dziś.
Na ile pomagają ci Włochy? Teraz, po latach, masz tam swój drugi dom.
Pomagają bardzo. Jak wiesz, wraz z Jarkiem Mikołajewskim myślimy o wspólnej książce o Sycylii. Szukając tematu, Jarek zadał mi kiedyś pytanie: – Co jest w tym twoim miasteczku? Odpowiedziałem: – Nic nie ma. Jest pustka i cisza. Teraz myślę, że to mogłaby być ciekawa opowieść.
A na Sycylii wylądowałem dokładnie pod koniec stycznia 2011 roku. Miałem jechać z Frankiem do Sudanu, ale wybuchły tam wówczas konflikty; podróż z dzieckiem nie wydawała mi się bezpieczna. Moja znajoma kupiła akurat domek na wyspie; wspaniałomyślnie przekazała nam klucze. Nie miałem pojęcia, że w miejscowości, do której nas zaprosiła, nie ma dosłownie nic. Liczył się dla mnie tylko fakt, że to Włochy, którymi nieustannie się zachłystywałem. Na lotnisku wynajęliśmy Fiata 500, jechaliśmy bez mapy, prosto przed siebie, śpiewając i wygłupiając się. Domek okazał się bardzo prosty, malutki, jednopokojowy, pozbawiony ogrzewania – a był to styczeń. Dostaliśmy nieźle w kość! Spaliśmy pod elektrycznym kocem, w czapkach i wszystkich ubraniach. W dzień organizowaliśmy sobie wycieczki. Przeczytaliśmy gdzieś na przykład, że w Syrakuzach jest oceanarium; mapa pokazywała, że dzieli nas od niego jakieś 150-200 km. Uznałem, że szybko nam pójdzie. Okazało się, że drogi na Sycylii trzeba liczyć nie w kilometrach, a w czasie. Kiedy dojechaliśmy na miejsce, oceanarium właśnie zamykano. A że kolejna wielogodzinna podróż nie wchodziła w grę, znaleźliśmy jakiś mały hotelik i ustaliliśmy, że do oceanarium pójdziemy rano. Następnego dnia odkryliśmy, że cała ta instytucja liczy trzy akwaria na krzyż. Odkrywaliśmy za to Syrakuzy, oczywiście na tyle, na ile jest to możliwe z kilkuletnim dzieckiem. To chyba wtedy zacząłem myśleć o tym, że posiadanie swojego lokum na wyspie byłoby czymś wspaniałym.
Poznałeś też wówczas osobę, która stała się dla ciebie ważna.
To jest dosyć zabawna historia. Kilka razy zdarzyło mi się o poranku wyjść przed dom w samych bokserkach – na dworze bywało cieplej niż wewnątrz. Po okolicy szybko rozeszła się wieść, że do miasteczka przyjechał jakiś wariat i zimą krąży po ulicy w samej bieliźnie. Któregoś razu, kiedy paradowałem tak przed domem, podjechał do mnie pewien Włoch i zaczął mnie zagadywać. Chciał chyba sprawdzić, czy naprawdę jestem tak dziwny, jak mówią. Okazało się, że to niejaki Giuseppe – były kierowca Formuły 3, założyciel klubu Maserati na całą Sycylię. Ważna postać w miasteczku. Nie mówiłem wówczas nic po włosku, on z kolei nic po angielsku, a podczas tego pierwszego spotkania gadaliśmy ze sobą przez 3 godziny! Opowiedzieliśmy sobie całe życie, wszystkie pasje i miłości. Okazało się, że ze wszystkim nam do siebie po drodze. Nasza przyjaźń trwa do dziś, a Giuseppe jest mi najbliższym ze wszystkich Włochów.
Mamy więc miejsce, mamy przyjaciela i mamy marzenia o własnym domu.
Jeszcze w czasie tego pobytu zadzwoniłem do Asi, mojej żony, z pytaniem, czy moglibyśmy pomyśleć o kupnie czegoś swojego. W słuchawce usłyszałem kategoryczne „nie”. Po dwóch tygodniach, kiedy odprawialiśmy się z Franiem na lotnisku, syn spojrzał na mnie i powiedział: – Papa, ja nie chcę stąd wyjeżdżać! Już miesiąc później udało nam się namówić Asię na wspólną wycieczkę. Kiedy dotarliśmy do miasteczka, rozejrzała się wokoło i rzekła: – No dobra, mogę tutaj się zestarzeć i tutaj umrzeć.
Większość nieruchomości remontowanych przez miejscowych i wystawianych później na sprzedaż znajdowało się poza naszym zasięgiem finansowym. Nie poddawaliśmy się jednak, choć mieliśmy także swoje wymagania. Chcieliśmy na przykład mieć na tyle obszerną kuchnię, by móc postawić w niej duży stół. Asia na dwa dni przed końcem pobytu zerwała więzadła, poruszała się o kulach. Do ostatniego domu poszedłem więc sam. Była to budynek niezamieszkany od ponad 20 lat, remontowany w latach 80. Piękne kamienne ściany pokrywała gruba warstwa farby. Kuchnia była za to szeroka, więc budynek otrzymał ode mnie plus: zmieści się stół. Wszedłem na samą górę, gdzie czekał stryszek z oknem na dach. Kiedy wyjrzałem przez nie i zobaczyłem krajobraz, wiedziałem, że nastąpił koniec naszych poszukiwań. Pobiegłem do Asi, mówiąc, że musi wejść, choćby z kulami. To był marzec, a w lipcu podpisaliśmy akt notarialny.
I zaczęła się proza życia?
Nie, zaczęła się poezja! Miałem wiele szczęścia: zakup zbiegł się w czasie z dużym zleceniem – kampanią na cały świat. Zarobione pieniądze pozwoliły mi wyremontować ten dom tak, jakby było to moje główne lokum. Szczęście dopisało nam także gdzie indziej: trafiliśmy na doskonałą ekipę, nikt nas nie oszukał, choć nie znaliśmy języka, a część prac prowadziliśmy korespondencyjnie, przez Internet. Warto dodać, że zburzyliśmy wiele – chciałem wykorzystać widok, przebudowałem więc dach. W pewnym momencie nad naszą obecną kuchnią nie było sufitu, tylko niebo; znikła też większa część ścian, pozostały tylko zewnętrzne mury. Dobrze, że człowiek, kupując stary dom, nie wie, co go czeka! Jednak dla nas był to dopiero początek. Odkryłem, że za ścianą również znajduje się ciekawa nieruchomość. Udało mi się do niej wejść. Na dole znajdował się chlewik i studnia, na piętrze – przestrzeń do zamieszkania. Całość była bardzo zniszczona. Niesiony prawdziwie ułańską fantazją stwierdziłem, że kupię i ten dom; potem zburzę dach, zburzę strop, zostawię tylko piękną frontową ścianę, i wstawię do środka palmę. Co zresztą niezwłocznie uczyniłem.
I rośnie?
Tak! Dziś to znany punkt w miasteczku. O naszym domu mówi się „dom z palmą”.
Historia palmy jest zresztą bardzo ciekawa. Razem z Giuseppem pojechaliśmy do zaprzyjaźnionego ogrodnika, aby wybrać drzewo. Ogrodnik zapytał, ile metrów ma front budynku, żeby dźwigiem móc tę palmę wstawić. Giuseppe, jak to Włoch, uspokajał go nieustannie, że non c’è problema, damy radę. Zapakowali palmę na ciężarówkę. Ta, w wąskich uliczkach miasteczka, mieściła się między kamieniczkami na milimetry. Kiedy stanęliśmy przed domem, okazało się oczywiście, że jej nie włożymy, a ekipa z większym i wyższym dźwigiem zażądała astronomicznej kwoty. Zatrudnienie ich nie wchodziło w rachubę. Musieliśmy kombinować. Frontowa ściana miała balkon, zaś pod oknem balkonowym znajdowały się drzwi. Ekipa zmontowała z palmy wagę; dźwigiem włożyli ją w drzwi na dole, później ramieniem dźwigu weszli przez okno, złapali palmę i gdy pociągnęli, ona stanęła. Sensacja na całe miasteczko! Niedługo potem pod nasze drzwi podjechał autokar pełen ludzi, którzy chcieli sfotografować palmę rosnącą wewnątrz sycylijskiego domu. I tak już chyba zostanę zapamiętany: jako ten, któremu palma odbiła! (śmiech)
Teraz drzewo wystaje już ponad taras. Kiedy pierwszy raz usiadłem koło niego i usłyszałem szum jego liści, pociekły mi łzy. To ten sam dźwięk, który pamiętałem z Sudanu…
Słuchając cię z zachwytem, stwierdzam, że twoje opowieści świadczą o tym, że nie czujesz się już we Włoszech turystą.
Bardzo szybko wchodzę w relacje z lokalnymi ludźmi. W okolicy zna mnie już każdy. Jadąc przez miasteczko, czuję się jak w papa mobile, mógłbym machać wszystkim, a kto mnie zauważa, woła: – O, grande Jacek przyjechał. W społeczność wszedłem momentalnie; moim przewodnikiem był oczywiście Giuseppe. Jednym z jego przyjaciół jest na przykład mechanik, który wygląda jak czołowy boss, a okazał się prawdziwym aniołem. Mam też drugiego Giuseppego, cudownego pana z warzywniaka. W naszej rodzinie to ja robię zakupy i muszę przyznać, że we Włoszech trochę mi to zajmuje, zanim przejdę od jednego sprzedawcy do drugiego! W pewnym momencie miejscowi zaproponowali mi, abym zajął się nieużywanym lokalnym kościołem, i urządził tam na przykład galerię. Odmówiłem, choć był to na pewno dowód wielkiego zaufania – nie mam w sobie ducha kaowca. We Włoszech zdecydowanie wolę po prostu być, siedzieć na tarasie i patrzeć; raz na jakiś czas zapalić ulubione cygaro. W ubiegłym roku kupiłem sobie osiołka – tak nazwałem mój skuter, który umila mi życie i w którym jestem po prostu zakochany. Osiołek stał się nieodłączną częścią życia. Pojechałem nim nawet do pracy na Maltę!
Poza wami jest w miasteczku wielu obcokrajowców?
Całkiem sporo; domy kupuje też coraz więcej Polaków. Ceny nieruchomości są tam wciąż atrakcyjne, nie skoczyły jakoś bardzo w górę. Za to, co w Warszawie wyda się na kawalerkę, tam można kupić pałac. Wśród obecnej lokalnej społeczności znajdziesz wariatów, którzy zupełnie uciekli od świata i mieszkają na wyspie 365 dni w roku; znajdziesz takich, którzy przyjeżdżają tylko w wakacje. Są też tacy jak ja, którzy funkcjonują na dwa domy. Niemniej wciąż tego nie czuć; czasami gdzieś się miniemy w sklepie czy na ulicy. To nie są turyści inwazyjni. Samo miejsce uważam za naprawdę dziwne, specyficzne. Włoska, a nawet francuska telewizja pokazywała programy o nim, bo, powtarzam, nie ma tam nic ładnego! Odczuwa się jednak jakąś energię, która powoduje, że ludzie tam zostają. Ja mieszkam na skraju miasteczka. W kilka minut trafiam do wioski, gdzie mam pozwolenie na zrywanie cytryn i pomarańczy z wszystkich rosnących tam drzewek; zrywam też opuncje i figi. Tamtejsi ludzie bardzo chętnie wszystkim się dzielą. Nie zagarniają wszystkiego do siebie.
Uczysz się od nich?
Nieustannie. Decyzję o tym, gdzie zamieszkamy, w ogromnej mierze zdeterminował czynnik ludzki. Do dziś wzruszają mnie uśmiechnięte twarze witające mnie na początku każdego pobytu i ta ich radość z prostych rzeczy, to ich: – Oooh, che bel sole, słońce świeci!
Polacy tak nie potrafią?
Jest coraz lepiej, ale niezmiennie mamy w sobie jakąś ponurość. Oczywiście także nie wszyscy Włosi ciepli i pogodni. Mieszkająca obok znajoma toczy na przykład batalię sądową z sąsiadką, która oskarża ją bezpodstawnie o zalewanie posesji. Jednak większość nosi w sobie słońce. Jestem wdzięczny za to, że mogę z niego korzystać, ale także czerpać z tego, co dobre w Polsce. W Warszawie cieszę się wielkomiejskim życiem: kinem, teatrem. W miasteczku, które zamieszkuje 3000 osób, ośrodków kulturalnych tego typu po prostu nie ma; jest za to mnóstwo innych atutów. Myślę, że dziś, kiedy podróżowanie stało się tak łatwe, nie warto zamykać się w jednym świecie. Ja dzięki obu rzeczywistościom czuję pełnię; niczego mi nie brakuje, za niczym nie tęsknię. Wiele jednak zależy od osoby. Giuseppe, który wakacje mógłby spędzać na całym świecie, spędza je tylko u siebie w Ciancianie. Nigdzie nie jeździ; opuszcza dom tylko na zloty Maserati organizowane gdzieś w Rzymie. Może to też kwestia wieku? Ostatnio Asia zapytała mnie, czy istnieje jakieś miejsce, które chciałbym koniecznie odwiedzić. Moja odpowiedź była przecząca. Po dłuższym zastanowieniu stwierdzam, że pozostało mi tylko jedno podróżnicze marzenie. Kocham drzewa i kocham las, więc raz w życiu chciałbym dotknąć drzewa w lesie sekwojowym. Na świecie jest wiele pięknych miejsc, jednak do szczęścia wystarcza mi mój taras, na którym przez 13 lat nic mi nie spowszedniało. Cały czas odczuwam to samo wzruszenie. Ten widok zachodzącego słońca, to ciepłe światło… I cisza. Pierwsza myśl po przylocie to zawsze: nic nie słyszę. Dźwięki, które się pojawiają – szczekający pies, uruchamiająca się pompa – też są dźwiękami ciszy. I chyba właśnie to jest w tym miejscu najpiękniejsze. Ja we Włoszech oddycham ciszą.
Wszystkie zdjęcia: J. Poremba