podróże styl życia

Alija znaczy “podniesienie”. O izraelskich powrotach

Marcin Gutowski

Nie ma chyba drugiego miejsca na świecie, którego tak namiętnie by pożądano, do którego tylu ciągnęłaby jakaś niewytłumaczalna siła, które tak wielu byłoby nieobojętne.

Automatyczne drzwi rozsuwają się i w twarz bucha mi gorące powietrze. Brakuje w nim tlenu. Niemal się duszę. To powietrze w ogóle się nie porusza, jest jak rozgrzany roztwór żelatyny – ani smaczne, ani pachnące, ani zaspokajające pragnienie. Otwieram szeroko usta, by nabrać go więcej. Już dobrze. Czas ruszać w drogę.

Wychodzę z hali przylotów lotniska im. Ben Guriona. Mniej więcej o tej samej porze roku wychodziłem z niej niegdyś po raz pierwszy. Wtedy haust gęstego ciepłego powietrza był odpowiedzią na zaskoczenie, spontanicznym odruchem osłupiałego człowieka z Północy, który nie potrafi nawet oddychać tutejszym powietrzem. Tak było kiedyś. Tym razem czekałem na spotkanie ze ścianą gorąca i łyk tego niesmacznego roztworu żelatyny. Bardzo się za nim stęskniłem. Uzależnił mnie od siebie ten niewielki skrawek lądu, jak wielu innych. Tylu chce tu wracać. Tylu marzyło o powrocie, lecz nie był im dany. Tylu wróciło i nie zamierza się stąd ruszać.

***

Żydzi i Rzymianie, Bizantyjczycy i Arabowie, krzyżowcy i Osmanowie, Napoleon i Wilhelm II Hohenzollern, rosyjscy carowie i generałowie imperium brytyjskiego, kibucnicy i czarni Żydzi z Etiopii, a także niezliczone rzesze innych: wyznawców judaizmu, chrześcijan, muzułmanów i niereligijnych. Niezależnie od czasów i okoliczności, przybywając na wschodnie wybrzeże Morza Śródziemnego wszyscy twierdzili, że wracają do siebie, do swojej własności, domu, który to właśnie im się należy, bo został im obiecany. Wielu pragnęło tej ziemi. Ci, którzy ją zdobywali, odciskali na niej swoje piętno, by uczynić ją jeszcze bardziej swoją, a ci, którzy ją tracili, w miarę rozłąki jeszcze bardziej jej pożądali i obmyślali plany – niekiedy opętańcze – zniszczenia konkurentów. Plany powrotu.

Jerozolima z lotu ptaka, fot. AVRAHAM GRAICER / Wikimedia, CC BY-SA 4.0
Jerozolima z lotu ptaka, fot. AVRAHAM GRAICER / Wikimedia, CC BY-SA 4.0

 

Nie ma chyba drugiego miejsca na świecie, którego tak namiętnie by pożądano, do którego tylu ciągnęłaby jakaś niewytłumaczalna siła, które tak wielu byłoby nieobojętne. Być może tłumaczy to fakt, że opowieści o tej ziemi towarzyszą nam od najmłodszych lat, przeniknęły naszą kulturę, wrosły w nią tak mocno, że stały się mitami, archetypami istniejącymi w naszej nieświadomości, zarówno tej indywidualnej, jak i zbiorowej. Chcemy tego czy nie, obszar lądu rozpięty z zachodu na wschód pomiędzy Morzem Śródziemnym a Jordanem, zaś z północy na południe między Wzgórzami Golan a Morzem Czerwonym, odbieramy jako bliżej nieokreśloną mieszankę Ziemi Obiecanej, Królestwa Niebieskiego i czegoś na wzór krainy z Baśni tysiąca i jednej nocy, spływającej oliwą z oliwek, pachnącej kurkumą, rzymskim kminem albo biblijnym hyzopem czy imbirem, który Koran wskazuje jako przyprawę czekającą na wybrańców w Raju. Proporcje tej zapachowo-smakowej mieszanki są dla każdego inne i zależą od tego, gdzie i kto zaszczepiał mu te tkwiące głęboko w podświadomości archetypy.

***

Przyloty/Odloty – taki tytuł nosi kolumna weekendowego wydania telawiwskiego dziennika “Haaretz”. Reporterka Liat Elkayam zaczepia na lotnisku podróżnych: Björn Oettinghaus, 33-latek ze Szwajcarii, przyleciał na festiwal; Daria Shapira, osadniczka z Kfar Eldad na Zachodnim Brzegu Jordanu, wróciła po jednodniowym pobycie w Paryżu, z lotniska pędzi do przedszkola, by odebrać dziecko; mieszkanka Tel Awiwu Galia Weber wraca po kilkunastodniowym pobycie w Stanach Zjednoczonych. Spędziła tam święta bez męża i dzieci. Tęskniła. Narzeka, że w Izraelu wszystko jest za drogie. Rodziny nie stać na własne mieszkanie, mimo że wraz z mężem pracują przy najnowocześniejszych technologiach. Nawet nie myśli jednak o opuszczaniu Izraela. To jej dom.

***

Dla Żyda z diaspory imigracja do Izraela to nie zwykła przeprowadzka, to także więcej niż powrót do ziemi przodków. Tutaj każdy żydowski osiedleniec to olim, czyli „wznoszący się”, a jego przybycie to alija – „podniesienie”, wejście na wyższy poziom.

Batya Wieczorek w Polsce była Basią, w Izraelu osiadła ponad dwa lata temu. Swój przyjazd traktuje jako powrót do korzeni, do tożsamości żydowskiej, historii swojego narodu. – Zamieszkałam w kraju, z którego się wywodzimy, na terenie, który stanowi o naszym jestestwie jako narodu żydowskiego – wyjaśnia. – Mogę powiedzieć, że wróciłam do domu, choć przecież nie mieszkałam tu ani ja, ani od setek lat moi przodkowie.

 

Każdy olim ma się czuć chciany i potrzebny, wyczekiwany. Po wyjściu z samolotu ma wszystkie prawa obywatelskie. Kraj czeka na niego i na to, co ma do zaoferowania. Batya pamięta, że po wyjściu z samolotu podekscytowanie przesłoniły jej zmęczenie i irytacja. – Czekam w kolejce do biura, potem w następnej… Pracownicy mówią po rosyjsku, bo spodziewają się głównie przybyszów z krajów byłego ZSRR. Niczego nie rozumiem. W końcu odsyłają mnie do grupy Amerykanów – opowiada. To z przybyszami zza oceanu spędziła kilka kolejnych miesięcy w ośrodku absorpcyjnym. – Wyglądał jak podrzędny akademik. Karaluchy były ogromne. Na szczęście polowały na nie bezpańskie koty, więc nie było tak źle.

Ośrodek wybrała świadomie, chciała osiąść w Jerozolimie, w religijnym środowisku. Intensywnie uczyła się hebrajskiego, regularnie zaliczała klasówki i zadania domowe. – Komuś, kto odzwyczaił się od stałej nauki i miał w życiu nieco samodzielności, trudno się na nowo przyzwyczaić do takich ograniczeń. A także do tego, że przez kilka miesięcy trzeba dzielić pokój z obcą osobą – opowiada Batya, ale z drugiej strony przyznaje, że to w ośrodku absorpcyjnym, wśród innych olim, nawiązała najtrwalsze przyjaźnie. – Stali się dla mnie nową rodziną. Przeżywanie tego samego w tym samym czasie, wspólne zmaganie się z nową sytuacją, dociekanie, jak założyć konto w banku i załatwić wszystkie sprawy bytowe bez znajomości języka – to zbliża. Jakby to nie brzmiało, wróciwszy do domu, dobrze kogoś poznać, żeby nie być samemu.

***

Reka Tamas pozuje do zdjęcia z narzeczonym i walizkami; właśnie wróciła z Budapesztu, gdzie spędzała Boże Narodzenie z rodziną, choć jest Żydówką, podobnie jak jej matka. Przyznaje, że wybrała Izrael na dom, bo mogła liczyć na pomoc socjalną. Uznała, że będzie jej łatwiej. Barr Levi Lev-Ari też wraca z Budapesztu. Wybrał Węgry, bo bilety były najtańsze. Przy okazji stamtąd pochodzi jego dziadek, więc uznał, że odwiedzi to miejsce, by „odhaczyć” kolejną z rzeczy na liście tych, które musi zrobić w życiu.

***

Hana Elazar ma się za pełnoprawną Izraelkę. Spędziła tu prawie całe życie – niemal 40 lat. Urodziła się w etiopskiej wiosce, ale w 1977 roku udało jej się dotrzeć do wymarzonego kraju. – Wróciłam do domu – mówi krótko. – Nie ma znaczenia, że, przyjeżdżając tutaj, nie potrafiłam wydusić z siebie słowa po hebrajsku, ani nie wiedziałam, co to elektryczność i jak obsługiwać najprostsze urządzenia. Przez dwa tysiące lat nasi przodkowie modlili się, by tu wrócić. Mnie się udało.

Falasze, czarni Żydzi, przez wieki zamieszkiwali północne rubieże Etiopii. Zachowywali tradycję, rytuały, pamięć i tęsknotę za Syjonem. W ostatnich dziesięcioleciach zaczęli docierać do Izraela. W połowie lat 80. izraelskie siły powietrzne przeprowadziły operację „Mojżesz”, w ramach której przetransportowano kilka tysięcy falaszów. Na początku lat 90. dołączyło do nich kolejnych kilkanaście tysięcy przesiedlonych w ramach operacji „Salomon”. Inni docierali na własną rękę. Dziś jest ich w Izraelu ponad 130 tysięcy.

Operacja Salomon, fot. Tsvika Israeli
Operacja Salomon, fot. Tsvika Israeli

Choć mieszkam tu prawie 40 lat, wciąż czuję się nieswojo – wyjaśnia Hana. – Dla wielu rodaków największe znaczenie nadal ma nie to, kim jestem, ale jaki mam kolor skóry. Jednak to mój dom. Nie ma innego miejsca dla Żydów. To nasza ziemia i tu żyjemy razem z naszymi braćmi. Musimy ich nauczyć, jak powinni nas traktować. Do niedawna moje dzieci, urodzone w Izraelu, obowiązywały inne prawa dotyczące edukacji niż innych żydowskich rówieśników. Udało się to zmienić. W Etiopii nie moglibyśmy nawet demonstrować przeciw niesprawiedliwości. Tu możemy i odnosimy sukcesy. Ale jeszcze wiele pracy przed nami, by sprawiedliwie podzielić obowiązki w naszym domu. Dużo trzeba zmienić, ale chcemy to robić – mieć wpływ. Mimo trudności, tu jesteśmy wolni, nie musimy ukrywać naszej tożsamości. Jesteśmy u siebie.

***

Georgina Caljolari z Ejlatu właśnie wylatuje do Argentyny, gdzie mieszka jej matka; Yvette Khalaf ma 57 lat, przyleciała z Bostonu. Tam mieszka, choć urodziła się w Jerozolimie. Wyjechała przed niemal czterdziestu laty – po ślubie. Wyszła za Palestyńczyka pochodzącego z Ramallah, ale mieszkającego w Stanach Zjednoczonych. – To było w latach 60. – opowiada kobieta. – Gdy się poznaliśmy, chciał wrócić, ale nie dostał pozwolenia od tutejszych władz, więc to ja wyjechałam – dodaje. Dotąd odwiedzili rodzinne strony tylko dwa razy, teraz przyjechali na ślub kuzynki. Yvette planuje wrócić na jerozolimskie Stare Miasto, gdzie mieszkała jej babcia, i do Rosz Hanikra, miejsca na północy kraju, którego piękno zachwyciło ją, gdy odwiedziła je jako 10-latka. Kobieta z rodziną wyruszy, jak tylko wszyscy przejdą dodatkową kontrolę bezpieczeństwa. Czeka na męża i córkę od dwóch godzin. – Nie złoszczę się, chcę tylko mieć takie prawa, jak inni. Urodziłam się tutaj – wyznaje.

***

Dla Palestyńczyków słowo „powrót” ma szczególne znaczenie. O ile każdy Żyd ma prawo do osiedlenia się w Izraelu i uzyskania obywatelstwa, o tyle prawo do powrotu dla pochodzących z tych ziem Arabów jest jedną z najpoważniejszych przyczyn konfliktu izraelsko-palestyńskiego. Gdy w 1948 roku powstawało państwo żydowskie, kilkaset tysięcy arabskich uciekinierów otrzymało status uchodźcy, który odziedziczyły po nich miliony ich potomków. Umożliwienie im wszystkim powrotu jest niezmiennie jednym z podstawowych warunków rokowań pokojowych ze strony palestyńskiej. Powrót ten oznaczałby, że państwo żydowskie przestałby być żydowskie, więc między innymi dlatego proces pokojowy tkwi w martwym punkcie.

Profesor Mohammed Dajani Daoudi w Auschwitz
Profesor Mohammed Dajani Daoudi w Auschwitz

 

Profesor Mohammed Dajani Daoudi pochodzi z jednego z najznamienitszych jerozolimskich rodów. W XVI wieku protoplasta szejk Ahmad Dajani otrzymał od sułtana Sulejmana Wspaniałego tytuł Daoudi – opiekuna grobu króla Dawida. Gdy w 1967 roku Izraelczycy zdobyli całkowitą kontrolę nad miastem, zajęli także ów grób, a klan Dajani stracił część posiadłości i wpływów. – Zniszczyli rodzinne sarkofagi w nekropolii Dawida, wymazali wszystkie ślady naszej świetności – ubolewa profesor. Nie zatrzymuje się jednak na gniewie i żądzy zemsty. Woli zmieniać przyszłość. Założona przez niego organizacja Al-Wasatia, której nazwę można tłumaczyć jako „umiarkowanie”, działa na rzecz promocji nowoczesnego, postępowego i zrównoważonego islamu, nawołuje do dialogu z Żydami, a nie walki. Palestyński uczony zdaje sobie sprawę, że jest w mniejszości, ale nie traci zapału. Kilka lat temu zabrał grupę studentów z Uniwersytetu Al-Quds do Auschwitz, żeby poznali historię i wrażliwość Żydów. Uznano go za zdrajcę, grożono śmiercią i wyrzucono z uczelni. Chciałby wrócić, ale ma wątpliwości, który powrót jest mniej prawdopodobny: czy ten do sprawowania opieki nad grobowcem starożytnego patriarchy, czy ten do nauczania studentów.

***

Mayaan Cook przed rokiem wyemigrowała do Holandii, gdzie otworzyła z mężem knajpę z hummusem. – Wracając do Izraela, nie muszę jeść hummusu, ale za to rzucam się na burki [nadziewane placki] – mówi wychodząc z terminalu. – O! Czuję ich zapach!

Dina Feder przybywa z Nowego Jorku; jak sama mówi, jest joredet (zniżającą się, schodzącą, kimś kto opuścił Izrael), co roku wpada jednak w odwiedziny. Wyjechała przed trzydziestu laty dla męża, bardzo lubi Amerykę, ale przyznaje, że nigdzie na świecie nie poczuje się tak dobrze, jak w Izraelu.

 

Zdjęcie główne: Crispin Semmens/ Flickr, CC BY 2.0