Ephraim Kishon. Bareja z Izraela
Marcin KoźlińskiZ jakiegoś – diabli wiedzą, jakiego! – powodu nigdy nie miałem specjalnego nabożeństwa do twórczości Amosa Oza czy Etgara Kereta. Trochę to dziwne, biorąc pod uwagę, jak bardzo bliski jest mi Izrael i jego kultura. Dla mnie literatura izraelska ma twarz Ephraima Kishona.
W Izraelu za pieniądze można kupić dosłownie wszystko, co możliwe. Za wyjątkiem mieszkania. Jest zbyt drogie.
Tak izraelski pisarz, reżyser i humorysta, Ephraim Kishon, skomentował w jednym z opowiadań sytuację mieszkaniową Państwa Izrael. Kraju tak małego, że na mapach nazwa nie mieści się w jego granicach, a które nieustająco przyjmuje nowych obywateli. Po hebrajsku określa się ich mianem Olim – korzystają oni z tzw. Prawa Powrotu, uchwalonego przez Kneset w 1950 r., które daje Żydom możliwość imigracji i życia w Izraelu oraz uzyskania obywatelstwa. W 1970 r. prawem powrotu zostały również objęte osoby mające żydowskich przodków, ich małżonkowie, oraz osoby, które przeszły na judaizm. I choć Kishon nie żyje od blisko dwudziestu lat, to jego obserwacja pozostaje trafna – dość pamiętać, że Tel Awiw jest w tej chwili najdroższym miastem na świecie, a ceny nieruchomości są tam wyższe, niż gdziekolwiek indziej na Ziemi.
Kraj daleki, a znany z autopsji
Pewnego dnia latem 1988 roku mój nieżyjący już ojciec zostawił w swoim beczkowatym Mercedesie 300 SE książkę pod frapującym tytułem W tył zwrot, pani Lot. Był to, jak się okazało, tomik wybranych opowiadań nieznanego mi wcześniej izraelskiego pisarza Ephraima Kishona. Czytałem je przez całą drogę z Warszawy do Gdyni (tego Tel Awiwu północy!), dokąd akurat jechałem, pękając ze śmiechu. Pamiętam, że tego dnia Izrael, który do tej pory był dla mnie tylko dość nieokreślonym, egzotycznym miejscem, stał się konkretnym krajem, zamieszkanym przez prawdziwych ludzi. O nich właśnie traktowały opowiadania Ephraima Kishona. O nich i o nim samym, o jego dzieciach, żonie, a także o jego zmaganiach z biurokracją, służbą zdrowia, namolnymi znajomymi, krewnymi, szkolnictwem, fachowcami… Wszystkim tym, co każdy z nas zna z autopsji. Okazuje się, że dla czytelnika z Polski końca lat 80-tych barwne opisy rzeczywistości Izraela lat 60. i 70. mogą okazać się doskonale zrozumiałe!
Wschodnioeuropejski punkt widzenia
Jak to możliwe? Po pierwsze trzeba wspomnieć, że Kishon nie był tzw. sabrą – Izraelczykiem urodzonym na ziemiach Izraela. Do Erec przyjechał z Węgier, z Budapesztu zabrawszy wschodnioeuropejski punkt widzenia. Wcześniej, jeszcze w kraju urodzenia, młody Ferenc Hoffmann – bo tak się wówczas nazywał – zdradzał talent pisarski, jednak antysemicka polityka ówczesnych władz nie pozwalała mu go rozwinąć: wyrzucony z uniwersytetu, uczył się fachu złotnika. Rozpoczął wprawdzie obiecującą karierę dziennikarską (pod nazwiskiem Ferenc Kishont), ale dla człowieka o skłonnościach satyryka atmosfera komunistycznych Węgier okazała się zbyt duszna. W 1949 roku podjął decyzję o wyjeździe do niedawno odrodzonego Państwa Izrael. Po latach mówił, że urodził się wówczas po raz drugi, a Izrael pokochał miłością, na którą stać wyłącznie humorystów: bezwarunkową, ale nie bezkrytyczną.
Warto podkreślić, że 25-letni Kishon nie znał ani hebrajskiego, ani nawet jidysz. W Izraelu prędko trafił więc do Ulpanu – szkoły z intensywnym kursem hebrajskiego dla nowo przybyłych. W wolnych chwilach studiował podobno słownik, ucząc się na pamięć poszczególnych wyrazów. Jak pojętnym był uczniem, niech świadczy fakt, że raptem 3 lata później narodowy teatr Habima wystawił jego pierwszą sztukę.
Izrael w opowiadaniach Ephraima Kishona jest momentami bliźniaczo podobny do Polski lat 60-70. Czytając teksty autora, trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości, z jakich krajów przybyli urzędnicy budujący tamtejszy aparat biurokratyczny. W swoich krótkich, wręcz esencjonalnych opowiadaniach Kishon bierze na tapet niemal wszystkie możliwe scenki z życia: korowody z załatwianiem wizyty u dentysty, starcia z kelnerami, rozmowy z taksówkarzami i emocje związane z rozwiązywaniem krzyżówek. Nie były mu też obce kwestie społeczno-kulturowe, a zwłaszcza tarcia i konflikty, nieuniknione, kiedy ludzie z całego świata zjeżdżają do maleńkiego kraju mającego stać się ich nowym domem. Łączą ich wprawdzie korzenie, ale różni… w zasadzie wszystko.
Przepraszam, że przyjechałem
Kiedy Kishon postanowił spróbować sił jako reżyser, za kanwę pierwszej produkcji posłużyło mu krótkie opowiadanie o urzędniczce socjalnej przeprowadzającej ankietę w obozie dla przesiedleńców. Jej rozmówcą jest repatriant o imieniu Sallah, który utknął w zaklętym kręgu obozowych procedur. Okazuje się jednak, że i sama urzędniczka nie jest w dużo lepszej sytuacji mieszkaniowej. Wokół tej sceny powstał scenariusz filmu, który przyniósł pierwszą w dziejach Izraela nominację do Oscara.
Tytułowy Sallah, w którego brawurowo wcielił się legendarny Chaim Topol, to patriarcha licznej rodziny świeżo przybyłej z jednego z państw arabskich, ulokowanej w rozpadających się barakach obozu przejściowego. Nieopodal obozu, niczym ziemia obiecana, lśni nowością, wciąż jeszcze nie zasiedlone, osiedle mieszkaniowe. W podobnym obozie mieszkał czas jakiś sam Kishon, obserwując napięcia pomiędzy Żydami aszkenazyjskimi (przybyłymi z Europy) a Żydami z Bliskiego Wschodu zwanymi Mizrahim.
Film wpisał się w popularny aż do lat 70-tych nurt komedii rozgrywających się wokół tej kwestii, nazywanych, od popularnego przysmaku, sirtei burekas (“burekas films” – trochę na zasadzie analogii do spaghetti westerns). Oglądając go, nie można uciec od skojarzeń z polskim przebojem Sami swoi. Nie ma tu odwiecznego konfliktu dwóch rodzin; jest za to obowiązkowy wątek miłości sefardyjskiej dziewczyny i aszkenazyjskiego kibucnika (w tej roli słynny piosenkarz Arik Einstein). Osią fabuły jest jednak “barejada” tytułowego Sallaha, który próbuje zdobyć mieszkanie. Papiery, kwitki, stemple, przydziały i w tym wszystkim – urzędnicy, dla których Sallah nie jest niczym więcej, jak tylko utrapieniem. Nawet jego nazwisko, Sallah Shabati, brzmi niemal identycznie jak hebrajskie zdanie “Przepraszam, że przyjechałem” (סליחה שבאתי, Sliḥa she’bati). Bohaterowi daleko jednak do pokornego godzenia się z rzeczywistością. Gotów jest na każde poświęcenie, by wyrwać rodzinę z baraków obozu dla repatriantów. Podejmuje się wszelkich prac, kombinuje, ponosząc jedną porażkę za drugą, by ostatecznie pokonać system jego własną bronią. Kiedy w starciu z procedurami próby zdobycia wymarzonego mieszkania spełzają na niczym, Sallah z przyjaciółmi ucieka się do techniki odwróconej psychologii. Organizuje protest przeciwko… opuszczeniu obozu. W efekcie władze przymusowo wysiedlają repatriantów prosto do nowo wybudowanego osiedla.
Film, który krytyka przyjęła początkowo bez entuzjazmu, okazał się wielkim przebojem. Obejrzało go 1.3 miliona widzów – w kraju, który liczył wówczas około 1.5 miliona mieszkańców! Jak już wspomniano, przyniósł też Izraelowi pierwszą nominację do Oscara; otrzymał również Złoty Glob dla najlepszego filmu nieangielskojęzycznego w 1965 roku.
Ostatni czy pierwszy?
Ephraim Kishon był autorem licznych książek, przetłumaczonych na blisko 40 języków. W 1950 otrzymał izraelską Nagrodę Sokołowa, którą honoruje się wybitnych dziennikarzy, 1998 roku Nagrodę Bialika, zaś w 2022 roku państwową Nagrodę Izraela za całokształt twórczości. Po polsku ukazało się 6 publikacji, tłumaczonych, co ciekawe, z języka niemieckiego, a nie z hebrajskiego. W Niemczech Kishon cieszył się zresztą niezwykłą popularnością, co uważał za ironię losu, zważywszy na fakt, że w czasie II wojny światowej więziono go w niemieckich obozach koncentracyjnych.
Bohaterem krótkich – zwykle nie dłuższych niż 2-3 strony – opowiadań Kishona jest niemal zawsze on sam lub inny everyman. Człowiek poczciwy, kierujący się logiką i zdrowym rozsądkiem; innymi słowy – skazany na przegraną w starciu z cwaniactwem, korupcją czy urzędniczym obłędem, a nawet z… własnymi dziećmi. Czasem odnosi drobne zwycięstwa, wykorzystując, niczym karateka, siłę systemu przeciwko niemu samemu. Zwycięstwa te wymagają jednak pewnej kapitulacji, a przynajmniej kompromisu: porzucenia zasad logiki i grania według reguł narzuconych przez otoczenie.
Proza Efraima Kishona, niczym filmy Stanisława Barei, znakomicie oddaje absurdy rzeczywistości, opisując szeroko pojęty dom: rozumiany jako struktury, w których funkcjonujemy w ojczyźnie, ale także nasze najbliższe otoczenie. Mamy tu więc nie tylko batalie z instytucjami, ale także obrazki z życia ojca rodziny. Poza Najlepszą Z Możliwych Żon, poznajemy jego najmłodszą córkę Renanę, najstarszego syna Amira, krewnych, znajomych. Obserwujemy rytuały towarzyskie, wspólne zakupy, problemy szkolne i wychowawcze latorośli. Opis przyjęcia z okazji Bar Micwy syna przywodzi na myśl festiwal prezentów komunijnych, znany doskonale nad Wisłą. I znowu, mimo wielokilometrowego dystansu, historie te okazują się uniwersalne pod każdą długością i szerokością geograficzną. W rozmowie z pewnym dziennikarzem Kishon wyznał zresztą: Nazywają mnie ostatnim żydowskim humorystą. Mogę być z tego dumny (…), ale to nieprawda. Jestem pierwszym humorystą izraelskim. To, co piszę, równie dobrze mógłby napisać Czech lub Szwajcar. Tak samo skądinąd, jak Polak.