Hila Blum, Jak kochać własną córkę
Julia WollnerPowieść izraelskiej autorki opisywana jest jako realistyczna i hipnotyzująca zarazem. Jako matka trzech córek, musiałam ją przeczytać.
Moją uwagę najpierw przyciągnął tytuł. Jestem matką trzech córek; kochanie ich wydawało mi się zawsze naturalne niczym oddychanie. Zaintrygowało mnie, że ktoś – kobieta! – tak właśnie zatytułował swoją książkę. Jakby kochanie dziecka wymagało instrukcji, wyjaśnienia.
Potem zauważyłam oczy postaci na okładce, narysowane przez bardzo przeze mnie cenioną Gosię Herbę, ilustratorkę, z którą miałam przyjemność współpracować w „Lente”. Wpatrują się w nas w sposób, który odebrałam jako oskarżycielski. – Myślisz, że wiesz już wszystko o macierzyństwie? – wydawały się pytać, a ja zrozumiałam, że treść książki sprawi, że odkryję w sobie niejedną wątpliwość.
Na końcu odnotowałam nazwisko autorki, nagradzonej i lubianej w Izraelu – kraju, który jest drugą ojczyzną moich córek. Nie mogłam dłużej się opierać. Rozpoczęłam lekturę.
Przez 300 stron powieści prowadzi nas Joela, matka Lei, mieszkanka Jerozolimy. Wyjawia, że od dawna nie ma z córką kontaktu – Lea wyprowadziła się do Europy, wyszła za mąż, ma dwoje dzieci i nie chce utrzymywać z nią relacji. Reminiscencje z dzieciństwa Lei, przywoływane na kolejnych stronach, wzbudzają coraz większe zaciekawienie sytuacją opisaną na początku. Joela bardzo córkę kochała, dbała o nią i łączącą ją więź – cóż więc sprawiło, że dziś żyją tak daleko od siebie, zarówno w sensie dosłownym, jak i przenośnym? Rozwiązanie zagadki, krok po kroku, wyjawione zostaje w drugiej części książki, kiedy Joela wspomina lata nastoletnie córki i wybory, które musiała wówczas podejmować jako matka. Ostatnie strony trzymają w napięciu niczym najlepszy kryminał, prowadząc do zaskakującego zaskoczenia.
Powieść Hili Blum zbudowana jest w większości z krótkich, a nawet bardzo krótkich rozdziałów – niejednokrotnie mieszczących się na jednej stronicy. Zachwyca wnikliwością i niezwykle trafnymi obserwacjami: wiele razy miałam wrażenie, że na kartach książki opisane są moje własne doświadczenia. Na wielkie brawa zasługuje tłumaczenie z hebrajskiego: język jest tu bardzo precyzyjny, a przy tym nowoczesny, pełen kolokwializmów i młodzieżowego żargonu. Niektóre zdania z tekstu, zaskakujące i lapidarne, brzmią niczym aforyzmy, które wręcz proszą się o zapisanie. Życie to zawsze jedna wielka epopeja ran po dzieciństwie jest tylko jednym z z wielu.
Powieść Blum została ze mną na długo. Po skończonej lekturze wielokrotnie pytałam siebie o słuszność podejmowanych decyzji, o rodzicielskie wybory, których dokonuję każdego dnia. Dyskutowałam o nich z mężem, o opinię pytałam także własną mamę. W tej niedługiej książce autorce udało się nie tylko opowiedzieć mocną, wręcz wstrząsającą historię, ale także stworzyć intymną przestrzeń do naprawdę głębokiej refleksji. Ja z całą pewnością przekonałam się, że, gdy dobrze się zastanowić, w oddychaniu także nie wszystko jest zupełnie oczywiste.