Maroko. Kobieca przestrzeń cielesnego rytuału
Anka FlorczakWspólne ceremoniały nie tylko podkreślają piękno ciała, ale także tworzą typowo kobiecą przestrzeń, której w krajach religii monoteistycznych jest zwykle za mało.
Emanujące energią, piękne, wzbudzające podziw doskonałością kształtów, ruchliwe, drżące w niecierpliwym oczekiwaniu, zrelaksowane, leniwie wygrzewające się w promieniach popołudniowego słońca, wystraszone, gotowe do ucieczki, krzyczące, przyciągające litościwe spojrzenia, kochane, odpychane, oceniane, chwalone, krytykowane, zasłonięte, wystawione na widok publiczny, takie, a nie inne. Dom i pamiętnik ludzkich namiętności, skomplikowana maszyneria życia. Ciało. Od zawsze poddawane pierwotnej potrzebie wspólnego doświadczenia – rytuałowi.
Już na wiele stuleci przed przybyciem na północnoafrykańskie ziemie nowej, monoteistycznej religii zwanej islamem, kobiety zamieszkujące między innymi tereny dzisiejszego Maroka odnalazły swą własną rytualną przestrzeń, sygnalizowaną układającymi się w symboliczne wzory tatuażami.
Pierwszy tatuaż, na ogół prosta niebieska linia biegnąca od dolnej wargi do podbródka, wykonywano, by uczcić pojawienie się miesiączki, a więc wejście dziewczyny w dorosłość. Tak jak wszystkie późniejsze, powstawał w ściśle kobiecym gronie, z dala od ciekawskich męskich spojrzeń oraz uszu, dla których zdecydowanie nie były przeznaczone ubarwiane pikantnymi szczegółami historie czy bezpruderyjne porady dotyczące małżeńskich taktyk. Kolejne wzory pojawiały się na ciele kobiety Amazigh (czyli Berberyjki) wraz z przełomowymi wydarzeniami, takimi jak ślub czy poród. Z biegiem lat jej skóra stawała się swoistą mapą, z której wprawne i zaznajomione z językiem symboli oko zdołałoby wyczytać historię i nadzieje całego życia. W palmach zdobiących policzki dostrzegłoby prośbę o ochronę i błogosławieństwo płodności, zaś w prostym księżycu pokorę istoty podlegającej upływowi czasu. Umieszczony na obojczyku okrąg przypomniałby mu o kojącej, wiecznej harmonii, a skromna kropka tuż nad kośćmi policzkowymi zdawałaby się szeptać o domu.
Umiejscowienie tatuaży, a także technika tatuującej, szybko zdradzały nazwę grupy, do której przynależała nosząca je kobieta. Każdy z nich opowiadał o czymś innym, ukazując jednocześnie te same lęki, potrzeby czy radości. Niczym talizman chronił przed wszechobecnym złem kryjącym się w zazdrosnym oku, w pożądliwym spojrzeniu sąsiada, w nieodgadnionej ciemności tuż za granicą ognia. Przez stulecia zapewniał poczucie bezpieczeństwa, ciągle na nowo mówiąc o związku z grupą, związku z kobiecą energią i seksualnością, związku z nieprzewidywalną, wspaniałą naturą. Przez wieki był symbolem piękna i kobiecej siły, tak różnej od siły mężczyzn.
Wraz z nadejściem islamu, który potępiał modyfikowanie ciała, rytuał tatuowania stracił swe znaczenie i rolę, jaką pełnił do tej pory. Niezwykłe tatuaże Amazigh, niegdyś noszone z dumą, zaczęły być czymś wstydliwym, czymś, co uważano za oznakę niebezpiecznej inności.
Dziś można je dostrzec głównie na pooranych twarzach sędziwych kobiet. Nowe powstają niezwykle rzadko i tylko poza dużymi miastami. A mimo to te intrygujące, czytelne jedynie dla wtajemniczonych wzory pojawiają się także na skórach dziewcząt spacerujących dumnie po miejskich deptakach. Malowane henną za pomocą małego cienkiego patyczka lub strzykawki są częścią tego samego rytuału, który niegdyś stanowił tatuaż. Chronią najbardziej wrażliwe miejsca, strzegąc tym samym przed złem ukrytym w „oku”.
Wspólny ceremoniał zdobienia henną dłoni oraz stóp nie tylko podkreśla piękno, ale, tak samo jak tatuaż, tworzy typowo kobiecą przestrzeń, której w krajach religii monoteistycznych jest zwykle za mało. Tworzy ją również inne niezwykłe miejsce, od zawsze otoczone aurą tajemnicy: hammam czyli ukochana przez Marokańczyków łaźnia, osobna dla każdej z płci. Zgodnie z tradycją odwiedza się ją raz w tygodniu lub przy okazji niektórych ważnych wydarzeń. Cotygodniowe, na ogół piątkowe wyprawy do hammamu są dla kobiet bardzo ważne. Przekraczając drzwi łaźni, zanurzając się w szmery odległych rozmów, w mrok i ciepłą wilgoć kolejnych sal, wkraczają do swojego królestwa, królestwa, nad którym wszechobecny mężczyzna nie ma żadnej władzy. W pierwszym pomieszczeniu, pełniącym rolę przebieralni, zostawiają ubrania, by w samej bieliźnie, okrywającej zazwyczaj jedynie dolne partie ciała, przejść dalej i zanurzyć się w parę przesyconą zapachem henny, wszechobecnym aromatem mydła oraz porozrzucanych gdzieniegdzie skórek pomarańczy.
Pozostaną tu kilka godzin, rozkoszując się najprzyjemniejszym z rytuałów: poznanym u początku życia ceremoniałem utkanym ze zwierzeń, sąsiedzkich opowieści, płaczu wyrywających się matczynym dłoniom dzieci, śmiechu i pełnej zaufania siostrzanej miłości. Ich ciała poddadzą się doświadczonym rękom towarzyszek. Najpierw znikną pod bursztynową warstwą nawilżającego mydła beldi, a wkrótce potem poczują zbawienny dotyk szorstkiej rękawicy bez litości masującej całą powierzchnię skóry i zdzierającej z niej wszystko to, co przeszłe i zbędne. Włosy umyte zrodzonym z ziemi szamponem rhasool nabiorą aksamitnej miękkości. Każda z kobiet, bez względu na różnice, które mogą dzielić je w codziennym życiu, bez względu na wiek czy pochodzenie, ma szansę poczuć się wyjątkowo. Przypomnieć sobie, że jej ciało tak bardzo różne od innych ciał, być może młode i pełne energii, być może dojrzałe i naznaczone piętnem czasu, jest idealne.
I zanim uzbrojona w tę wciąż od nowa nabywaną wiarę opuści łaźnię, ponownie wkraczając w czekający tuż za progiem świat, położy się jeszcze na drewnianej ławie, by ochłonąć, wraz z innymi wypić filiżankę gorącej zielonej herbaty i tym samym domknąć magiczną przestrzeń kobiecego rytuału.