O Włoszech inaczej
Agnieszka Poczyńska-ArnoldiNajważniejsze odkrycia to te osobiste, gdy w głowie zapala się światełko i raptem wszystko układa się w logiczną całość. Gdy studiowałam na pierwszym roku socjologii, prof. Marek Ziółkowski życzył nam, byśmy we własnym społeczeństwie odkryli zjawiska, których nie byliśmy wcześniej świadomi. Coś, co nas absolutnie zaskoczy. W znanym otoczeniu zejście pod powłokę przyzwyczajeń wymaga dużej wnikliwości. Co innego, gdy je zmieniamy. Wtedy wyostrzają się zmysły i nawet drobiazgi wprawiają w zdziwienie.
Kiedy przeszło dwadzieścia lat temu wyjeżdżałam na stałe do Włoch, niektórzy kiwali z politowaniem głowami. Przestrzegali przed mafią, lekceważącym stosunkiem do kobiet, tuczącym makaronem i wścibskimi teściowymi. Za to teraz, gdy wracam do kraju, na wieść, że mieszkam w Italii, ludzie się rozpromieniają. Nie dziwię się, wszak wielu z nich spędza we Włoszech wakacje.
Na włoskiej ziemi
Moje prywatne włoskie impresje nie mają nic wspólnego z opowieściami o Don Corleone, ale nie sprowadzają się też do przyjemności sączenia aperitifu na skąpanej w słońcu promenadzie. Lubię być we Włoszech, choć wgryzanie się w obcą rzeczywistość zajęło mi sporo czasu. Wyuczone wcześniej schematy rozbijały się o tutejsze kody kulturowe, mijające się oczekiwania, a także wyobrażenia miejscowych na temat Polski. W połowie lat dziewięćdziesiątych nasz kraj kojarzono głównie z Karolem Wojtyłą, Lechem Wałęsą i obozami hitlerowskimi w Oświęcimiu. Wielu uważało, że Polska to jedna z byłych republik sowieckich. Pewna leciwa signora żyła w przekonaniu, że należymy do Niemiec. Jej wiedza geopolityczna zatrzymała się na etapie II wojny światowej. Innym razem, gdy okazało się, że pochodzę z Polski, ktoś zapytał: – A skąd, z Pragi? Wielu sądziło też, że mamy syberyjski klimat. Pierwsi rodacy, którzy przyjeżdżali do Włoch do pracy, myli szyby zatrzymujących się na światłach samochodów. Włosi twierdzą nawet, że to Polacy wymyślili ten biznes! Zdarzali się pojedynczy wykładowcy z Polski – w Genui istnieje od lat wydział polonistyki. Przede wszystkim jednak spotykało się opiekunki osób starszych, pomoce domowe, dziewczyny do towarzystwa, no i Polki, które poślubiły Włochów. One w przekonaniu ogółu otrzymały bilet do raju. W moim przypadku do Golfo Paradiso, czyli do Rajskiej Zatoki.
Przedproża Edenu
Kiedyś próbowałam opowiedzieć włoskiej znajomej, że czasem brakuje mi mojego kraju. Spojrzała na mnie zdziwiona i stwierdziła, że przecież tu jest ładniej! Nie rozumiała, że w życiu można mieć też inne potrzeby. Mimo urody otoczenia brakowało mi poczucia bycia u siebie. Wrażenie, że jest się ciągle na wakacjach, na dłuższą metę bywa męczące. Wszystko nowe i do tego w języku, którego dopiero się uczyłam. Nie znałam włoskiego, ponieważ męża poznałam w Londynie; rozmawialiśmy po angielsku. Co prawda Polacy szybko opanowują włoski na poziomie podstawowym, ale to nie wystarcza, by swobodnie konwersować, wyrażać myśli i emocje. Gdy nie wyczuwa się niuansów cudzych wypowiedzi i nie nadąża za tempem rozmowy, człowiek czuje się obco i infantylnie. Gdy nie rozumie się radia i telewizji, nie czyta książek i gazet, wytwarza się próżnia. Mózg bombardowany tysiącem nieznanych dźwięków błaga o litość. Jakże wtedy cieszą drobne odkrycia! Na przykład, że dentista pochodzi od słowa dente (ząb), że divano to wcale nie dywan, ale tapczan, a colazione to śniadanie! Na szczęście Włosi nie są snobistyczni i raczej lubią obcokrajowców. Sami nie są poliglotami, ale pomagają sobie poczuciem humoru. Zresztą polski jest dla nich nieporównanie trudniejszy. Matka mojego męża uważa, że nasz słowiański język zbliżony jest do chińskiego! Mało kto potrafi wymówić poprawnie moje imię. Nazywają mnie więc Anieską, Aniuszką, Anie, albo Agni, a czasem nawet Heidi! We Włoszech zamężne kobiety pozostają przy panieńskim nazwisku, za każdym razem muszę więc objaśniać, jak się nazywam, sylabizować lub dyktować litera po literze, a wszyscy krzywią się i dziwią, że można to w ogóle wymówić. Taki los sobie wybrałam; na szczęście z czasem zaczęłam ten świat poznawać i oswajać. Metodą obserwacji uczestniczącej.
Co kraj to obyczaj
Czułam się ciągle nieodpowiednio ubrana. Gdy zakładałam kostium, teściowa komentowała, że ubrałam się jak do biura. Spódniczki mini, które na świecie nie dziwią już nikogo od kilku dziesięcioleci, zbywała wymownym spojrzeniem lub milczeniem. Gdy na urodziny znajomej założyłam letni żakiet i krótkie spódnico-spodnie, usłyszałam: – A co ty? Myślałaś, że idziesz na wesele? Przekaz był prosty: za bardzo się wystroiłam. W Ligurii kobiety preferują granatowe spodnie, koszulową bluzkę, masywne sportowe buty marki Hogan i naszyjnik z pereł. Genua, wbrew temu, co sądzi się o włoskim wyczuciu stylu, jest modową peryferią. W pewnym momencie próbowałam się do tego stylu dostosować, ale zaliczyłam kolejną wpadkę. Gdy ubrana po genueńsku pojawiłam się na obiedzie urodzinowym w Polsce, któraś ciotka spytała mnie bez ogródek: – Powiedz mi, jak wy się tam właściwie ubieracie? A mówią, że nie szata zdobi człowieka. Generalnie wszystko jest tu easy i casual, nikomu nie chce się wysilać. Może to faktycznie typowa włoska cecha? Do świątecznego stołu nierzadko zasiada się w swetrze, a czasami nawet (o zgrozo!) w dresie, chodzi w starych, rozdeptanych butach żeglarskich i spłowiałym podkoszulku. Znudzonym dobrobytem matronom często nie chce się już nawet wyciągać rodowych serwisów, preferują papierowe talerze z okolicznościowym nadrukiem Merry Christmas. Przesyt obraca się w banał. Włosi, jak już wspominałam, raczej nie znają języków, ale używają wielu angielskich wyrażeń, oczywiście o odpowiednio uproszczonej wymowie. Najbardziej lubię Eppi Ałer (Happy Hour) i czun gaj (chewing gum). Etykieta w tradycyjnym znaczeniu jest raczej w zaniku. Jeżeli jakiś mężczyzna przepuści w drzwiach kobietę, to znaczy, że oboje są przynajmniej po osiemdziesiątce. Podobno panie same sobie ten los wybrały, gdy w 1968 roku zawalczyły o równouprawnienie… Młodzież nie ustępuje miejsca w autobusie, choć podobno w Polsce też już się tak porobiło. Ani osobom starszym, ani matkom z dziećmi. Na te ostatnie wręcz krzywo patrzą, zwłaszcza, jeśli wsiadają one z wózkiem. Do niedawna istniał obowiązek składania wózka i trzymania go w ręce. Dziecko na drugim ramieniu. Zapewniam, że taka jazda bez trzymanki wymagała nie lada hartu ducha i przynajmniej podstaw ekwilibrystyki. Gdy wiele lat temu rozsiadłam się wygodnie z córeczką, torbą i złożonym przepisowo wózkiem na dwóch siedzeniach w pustym autobusie, jedyna oprócz mnie, zrzędliwa pasażerka wypaliła na całe gardło: – Wy, Niemcy, jesteście niewychowani! Brano mnie już za Rosjankę, Ukrainkę, Szwedkę lub Amerykankę; tym razem okazało się, że również za Niemkę o terytorialnych zakusach. Kilka dni temu w nowym modelu autobusu ze wzruszeniem dostrzegłam pustą przestrzeń oznaczoną symbolem dziecięcego wózka. Jak to dobrze, że społeczeństwa ewoluują! Aczkolwiek przekonanie, że Włosi lubią dzieci, jest już chyba tylko stereotypem. Pomoc dla matek i opieka nad dziećmi jest słaba. Żłobki i przedszkola nie mają pieniędzy, zatrudniają wolontariuszy. Dzieci chodzą do szkół publicznych z własnym mydłem i papierem toaletowym, państwowe szpitale są nieremontowane latami. Zresztą dzieci rodzi się coraz mniej; Włosi żenią się późno albo wcale. Społeczeństwo się starzeje, nie ma komu pracować na emerytury. Ale, jak w filmie Felliniego, statek płynie…
Tacy już są
Pomijając niechlubne wyjątki, stosunki międzyludzkie są tu jednak całkiem dobre. Czasem Włosi bywają uprzejmi inaczej, ale generalnie są życzliwi i przynajmniej na zewnątrz pogodni. Grzeczność jest formą, która ułatwia życie. Nieraz przybiera śmieszną postać tytułomanii i przesadnego uniżenia. I tak rzeźnik, żeby podłechtać klienta, już od progu krzyczy “Dzień dobry panie magistrze!”, choć wcale nie jest pewien, czy ten kiedykolwiek przekroczył progi uniwersytetu. Znam synową, która przez całe życie zwracała się do teścia-lekarza “Panie Doktorze”, i taką, która mówiła “Panie Inżynierze”, a ja z trudem powstrzymywałam śmiech, wspominając serial Czterdziestolatek. Na szczęście formalizmy te są już coraz rzadsze, a do rodziców współmałżonka najczęściej mówi się po imieniu. Włoskie społeczeństwo z pozoru jest egalitarne. W rzeczywistości istnieją zakorzenione podziały, których w tym przypadku nie zaorał pług komuny. Świetną diagnozę społeczeństwa zdominowanego przez elity przedstawił Alessandro Baricco w ostatniej książce The Game. Spod przykrywki poprawności politycznej przebija dawna klasowość. Są ci bogaci od pokoleń, pewni siebie i nonszalanccy. I figli di papà – czyli “synkowie tatusiów”, z majątkiem i koneksjami, i to oni nierzadko rozdają karty. Trudno tu znaleźć stałą posadę bez rekomendacji. Po drugiej stronie barykady – świat pracy. Zbuntowany, zdawałoby się, że wszystkowiedzący, niezbyt dobrze zorganizowany i polemiczny. Trochę jak Ruch Pięciu Gwiazd. Na na styku tych dwóch światów – napięcie, zwłaszcza, że Włosi uwielbiają dźwięk własnego głosu i dzielenie włosa na czworo. Głośne, niekończące się dysputy na tematy ważne i nieważne to wypełniacz dnia codziennego. Ponad wszystkim unoszą się gestykulujące dłonie i… chrapliwy głos włoskich kobiet, który świetnie opisał Jarosław Mikołajewski: “(…) większość włoskich kobiet mówi tak, jak gdyby przedzierały się z potrzebą wykrzyczenia jakiejś prawdy przez chroniczną chorobę krtani. Rzadko wybija się ponad ich gardłowanie głos czysty i dźwięczny, zdrowy. I chyba nie nazwałbym ich głosu ochrypłym, lecz zardzewiałym, jak od brudnej mowy zmieszanej z nadmiarem słów.” No właśnie, w samo sedno.
Włoszki
Lubią być autorytarne. Włoska mamma nadal rości sobie prawo do decydowania o wszystkim, w domu i w rodzinie. Stoi murem za własnymi dziećmi, jak trzeba o wszystko się wykłóci, zwłaszcza w szkole. Znam taką, która na zamieszczoną w dzienniczku uwagę nauczycielki, że synek w czasie lekcji dłubie w nosie, odpisała krótko: To niemożliwe. W sferze publicznej i społecznej emancypacja dokonuje się dopiero w ostatnich pokoleniach. Może dlatego Włoszki, które walczą o swoje miejsce, są nierzadko oschłe w sposobie bycia i zasadnicze. Mają wysokie wymagania, opinie wyrażają tonem niecierpiącym sprzeciwu, zwłaszcza, gdy są singielkami. Jeszcze dwadzieścia lat temu małżeństwo było poważną instytucją, decyzją z życiowymi konsekwencjami, ceremonią, do której przygotowywano się z przynajmniej rocznym wyprzedzeniem i po kilku latach narzeczeństwa. Ta wizja chyba w końcu wielu przeraziła. W tej chwili klasycznych kościelnych ślubów jest o wiele mniej, natomiast bardzo dużo rozwodów. Mimo to własny mężczyzna to jeszcze ciągle wyznacznik pozycji społecznej. Gdy zaproponowałam przyjaciółce wspólną kolację i pogaduszki w restauracji, wystraszyła się, że uznają nas za lesbijki. Kobieta zamężna ma nadal swój status. Przekonałam się o tym na własnej skórze. Kiedy jeździłam do Włoch jako narzeczona, wszyscy podrywali mnie niemal na każdym kroku, zwracali się per ty. Wiadomo, blondynka i straniera (cudzoziemka), czyli wszystko wolno. Opinię łatwego łupu miały tu przede wszystkim bezpruderyjne Skandynawki. Z obrączką na ręku, stałam się signorą, czasem zwracano się do mnie niemal z przesadną jak na mój młody wówczas wiek estymą. Dziwimy się Arabkom, które zakrywają twarze, ale i w europejskich Włoszech przekonania na temat kobiecego ciała bywają zaskakujące. Miałam w Rzymie przyjaciółkę, która przez całe upalne lato chodziła w cienkim kardiganie, ponieważ odsłonięte ramiona uważała za zbyt erotyczne. Potrafię zrozumieć takie obostrzenia w kościele, ale na ulicy? W kościele zresztą też bywa zabawnie. Znajomy proboszcz umieścił przy wejściu do świątyni kosz z chustami i szalami. Miejscowość jest turystyczna, wiele osób przechadza się w kąpielówkach. Po paru dniach musiał dołączyć kartkę z prośbą o zwrot garderoby. No, cóż istnieje taki typ człowieka, który jak tylko nadarzy się okazja, żeby coś podprowadzić, nie zawaha się nawet w kościele.
Z wyjątkiem skromnych genuenek, przeciętne Włoszki raczej lubią eksponować swoją kobiecość. Kochają wyrazisty makijaż, długie włosy (w miarę możliwości rozjaśnione na blond), wyeksponowany biust, wysokie obcasy i dużo biżuterii. Wbrew obiegowej opinii dbają o linię.
Pasta e basta?
Północne Włochy to nie Sycylia. Na co dzień jada się raczej lekko. Kawałek pizzy, minestrę, kanapkę albo sałatę. Panie, żeby oszukać głód, chrupią surowe warzywa albo krakersy, czasem w ogóle obywają się bez obiadu. Niektóre nawet w ciąży stosują specjalną dietę, żeby za bardzo nie przytyć. Za to wszyscy folgują sobie w weekend, organizują tavolate, czyli grupowe spotkania przy stole. Zwołują rodzinę i znajomych. Jeśli uczta odbywa się w domu, wtedy zazwyczaj każdy z gości coś przygotowuje. Zapraszają cię na kolację, ty z grzeczności, pytasz, co przynieść, a potem przez pół dnia stoisz i pichcisz. Na szczęście działa to w obie strony i można liczyćna rewanż. Przy wspólnym wyjściu do restauracji każdy płaci za siebie, albo rachunek dzieli się po równo, zwyczajem alla romana. Czasem w ten sposób organizuje się przyjęcia urodzinowe – jubilat co najwyżej pokrywa koszty tortu, a na prezent robi się zrzutkę.
Kuchnia liguryjska jest prosta. Uwielbiam pastę z pesto, ale z początku nie byłam w stanie zjeść więcej niż kilka widelców. Ze zdziwieniem patrzyłam też, jak można jeść na śniadanie tłustą i słoną focaccę maczaną w cappuccino! Dziś robię to samo. Przez lata brakowało mi jednak naszych polskich potraw. Gdy wracałam do Polski, dosłownie rzucałam się na kiszone ogórki, kapustę i razowy chleb. Przywoziłam ze sobą do Włoch całe torby zapasów. Teraz po dwóch tygodniach polskiej kuchni marzy mi się skropiona oliwą mozzarella i talerz spaghetti, a do tego koniecznie kieliszek wina.
O sole mio!
Włosi jak jaszczurki zastygają w bezruchu na słońcu, kochają opaleniznę. Mnie niemal o każdej porze roku jest tu za gorąco. Latem nawet w nocy temperatura nie spada poniżej 30 stopni, a wilgotność powietrza jest niemal stuprocentowa. Sytuację ratuje bliskość morza. Sezon plażowy trwa w Ligurii pięć miesięcy, a kiedy się kończy, i tak każdemu żal jest lata. Wylegiwać się można na plaży publicznej albo w ośrodku kąpielowym (tzw. bagni). Ze względu na ceny są to raczej miejsca dla uprzywilejowanych. Stali bywalcy od pokoleń wynajmują kabinę – niewielką przebieralnię w tym samym ośrodku.Są tam parasole i leżaki, mała restauracja, kanapy i telewizor. Na kamienistym brzegu co roku dokładnie ci sami plażowicze zajmują z góry ustalone pozycje. Niewtajemniczonym trudno upolować miejsce w pierwszym rzędzie. Panie rzadko wchodzą do wody, choć zazwyczaj mają po kilka kostiumów kąpielowych na zmianę. Gdy już się zanurzą, to w pełnym rynsztunku złotej biżuterii. Bywa, że złoty pierścień znika w morskiej toni. Znajoma, która zawsze chodzi obleczona w drogocenności, twierdzi, że woli mieć je na sobie ze względu na… złodziei. Szczególnie latem, gdy lud zajęty jest kanikułą, zdarzają się włamania do mieszkań, a więc lepiej nie zostawiać kosztowności w domu. U nas też już byli kilka razy. Gdy zawiadamiamy karabinierów, robią poważną minę i pocieszają, że również sąsiadów okradli, ale złodziei nie łapią. Co przezorniejsi mają skrytki w bankach i tam przechowują cenne przedmioty, a nawet… zimowe futra.
Jeśli nie padają ulewne deszcze i nie wieją porywiste wiatry, bardzo ciepło bywa nawet w styczniu – aż trudno wysiedzieć w kawiarence na promenadzie. Mnie mocne białe światło w środku zimy denerwuje. Tęsknię wtedy za szarym, polskim niebem, za mrozem i śniegiem albo za lekką mgiełką i zapachem jesiennych liści. Natomiast ukołysani własnym szczęściem tubylcy czytają gazety, jedzą i dyskutują. O pogodzie, futbolu i polityce. No i o tym, co mają na talerzu, bo temat jedzenia – jak wiadomo – leży im zawsze na sercu.Przy dobrej pogodzie niektórzy nawet w Boże Narodzenie korzystają jeszcze z plaży. Zimowy zmrok zapada dopiero po 17.00.
Święta
Grudniowe zachody słońca są tu najpiękniejsze. Pomarańczowa kula znika powoli w uśpionym morzu, niebo tonie w złocieniach, fioletach i czerwieniach. W dali bielą się ośnieżone szczyty Alp. Dojrzewają cytryny i mandarynki. Obramowane sznurami świątecznych lampek kontury domów i kościołów przypominają tradycyjne włoskie szopki. Jest nastrojowo, ale nie ukrywam, że trudno było mi przestawić się na te klimaty. Zwłaszcza, że w Ligurii nie ma tradycji Wigilii. Świętuje się 25 grudnia w porze obiadowej. Dzieci po przebudzeniu znajdują prezenty pod choinką lub przy szopce, przekonane, że przyniosło je Dzieciątko Jezus. Czasem zamiast drzewka przystraja się gałęzie laurowe albo zwykłe rośliny doniczkowe. Ja ubieram choinkę, przygotowuję barszcz, pierogi i pierniki, ale w tych śródziemnomorskich warunkach trudno wypatrywać pierwszej gwiazdki; mniej świątecznie smakuje makowiec, inaczej brzmią kolędy. Włosi świętują do 6 stycznia. Święto Trzech Króli to po włosku Epifania – słowo to zresztą oznacza objawienie, olśnienie lub odkrycie.
Zupełnie inaczej jest za to w Wielkanoc. Kiedy kwitną magnolie i glicynie, oblekają się w amarant drzewa judaszowe, tak jak wszyscy Włosi przygotowuję jagnięcinę z karczochami, rozbijam czekoladowe jaja i cieszę się wiosną. Oj, nie tęsknię za śnieżną polską Wielkanocą! Mimo tej samej religii, tradycje wielkopostne są tu trochę inne. Piątkową wstrzemięźliwość od pokarmów mięsnych zachowuje się tylko w czasie Wielkiego Postu, zresztą chyba mało kto już o tym pamięta. Grób Pański, czyli Sepolcro,przygotowuje się w Wielki Czwartek, a już w Wielki Piątek, jeszcze przed Ukrzyżowaniem, się go likwiduje. Do dziś nie udało mi się zrozumieć, dlaczego! Nie święci się jedzenia i nie maluje jajek. W Lany Poniedziałek urządza się piknik, żeby dokończyć resztki z wielkanocnego stołu, a po Wielkanocy księża rozpoczynają kolędę. Taki to świat na opak. Stosunek Włochów do świąt i obrzędów jest z reguły mniej podniosły. Mniej dramatyczny wydaje się również ich stosunek do śmierci. Gdy zmarła babcia mojego męża, przez dwa dni leżała w domu na łóżku, odświętnie ubrana i obłożona kwiatami, a rodzina w pokoju obok spożywała codzienne posiłki. Przychodzili znajomi i krewni, żeby ją pożegnać, wszyscy starali się być pogodni, wspominali zabawne zdarzenia. Może nawet trochę mnie ta niefrasobliwość raziła, ale w sumie podobała mi się ta ich lekkość i, co najważniejsze, wzajemna bliskość. Opisuję, rzecz jasna, północne Włochy – nie mamy tu sycylijskich karawanów, czarnych wdów i płaczek.
Religia narodowa
Upust trudnym emocjom dają Włosi przy innych okazjach. Religią narodową jest futbol i chyba nigdzie nie spotkałam tylu kibiców, co tutaj. Drużynom sekundują całe rodziny. Potrafią płakać z powodu przegranego meczu, spędzają niedzielne popołudnia z małym radyjkiem przy uchu, żeby nie uronić choćby jednej akcji lub zagrania. Często zastanawiam się, o co w tym wszystkim chodzi – chyba przede wszystkim o sens zbiorowy i silne poczucie przynależności. Włosi lubią być razem, a stadion stwarza ku temu świetną okazję. Pamiętam, że w dniu katastrofy smoleńskiej news otwierający serwis informacyjny dotyczył rezultatu meczu jednej z rzymskich drużyn piłkarskich, wiadomość o katastrofie polskiego samolotu znalazła się na drugim miejscu. Zresztą to kolejność typowa dla tutejszych zainteresowań. Najpierw sport, a potem cronaca nera. Katastrofy, zamachy i zabójstwa, oprócz wyników meczów, należą do ulubionych tematów włoskich mediów. Znany dziennikarz Mario Calabresi opowiadał ostatnio o tzw. gigantyzmie włoskiej prasy, czyli o tendencji do wyolbrzymiania i rozdmuchiwania gorących tematów. Porównał serwisy informacyjne kilku europejskich gazet w związku z zamachami we Francji (Charlie Hebdo, Bataclan itp.). Okazało się, że włoskie gazety poświęcały tym wydarzeniom najwięcej miejsca, i w dodatku prawie dwa razy więcej niż gazety francuskie! W dzieleniu włosa na czworo Włosi są nie do pobicia.
Odkrywcy Europy
Należę do pokolenia Polaków, które po upadku komuny odkrywało świat zza żelaznej kurtyny. Mogliśmy wreszcie podróżować, i gdy tylko nadarzała się okazja, wyruszaliśmy niemal bez grosza przy duszy, podekscytowani i trochę wylęknieni. Chcieliśmy być jak ludzie z Zachodu. Gładcy, wyluzowani i dobrze ubrani. Głód wrażeń z początku dotyczył przede wszystkim sfery materialnej, wszak w piramidzie Maslowa to one stanowią podstawę wszelkich potrzeb. Przyjmowano nas z ostrożnym zaciekawieniem, mieszaniną wyższości i pobłażliwości, zarezerwowaną dla imigrantów albo ludzi zajmujących niższe szczeble w społecznym rankingu. Autokary przywożące pierwszych turystów ze Wschodu (z oberwaną rurą wydechową albo oknem zabitym dyktą) budziły zażenowanie miejscowych; dziwiła ich też słowiańska mowa, niemodny wygląd, braki w uzębieniu, kolor farby do włosów. Tacy byliśmy – my, ludzie z Demoludów. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam, że jestem ze Wschodu, poczułam się urażona. Ukraińcy owszem, ale my? Wszyscy stosujemy jakieś podziały, lubimy czuć się lepsi. Z czasem musieliśmy się wzajemnie poznać i dotrzeć, bywało, że pokonać niechęć. Po obu stronach mieliśmy do nadrobienia wiele zaległości. My ze Wschodu jechaliśmy za granicę, nie znając tamtejszej kultury i zwyczajów, czasem z wygórowanymi oczekiwaniami. Ze strachu i z powodu kompleksów bywaliśmy przewrażliwieni. Oni tam na Zachodzie trochę się nas obawiali. Szufladkowali według własnych stereotypów, nie mieli pojęcia o naszej kulturze i bohaterach, którzy siedzieli w komunistycznych więzieniach, przeżyli wojnę lub Sybir. Nie znali naszych babć i mam spędzających noce w kolejkach u rzeźnika, kupujących buty na kartki i wyczarowujących cuda ze starych ubrań czy farbowanych pieluch. Rzadko czytali naszych autorów.
Zaskoczenie
Dziś młodzi Polacy przyjeżdżający do Włoch na studia czy do pracy są obywatelami Europy. Znają języki i przede wszystkim czują się równi. W międzyczasie Włosi poznali polskie miasta. Niedawno znajomy lekarz wrócił z kongresu medycznego zorganizowanego w Warszawie – zachwycony organizacją, działaniem komunikacji i czystością. Chwalił naszą kuchnię i kontakty z kolegami po fachu. Moja dwudziestoletnia córka bardzo lubi Polskę. Jest dwujęzyczna i dumna z tego powodu, ale tak zwyczajnie – bez dramaturgii, darcia szat i wymachiwania narodową flagą. Ja zaś myślę sobie, że to my, młodzież z początku lat dziewięćdziesiątych*, dzięki naszej znajomości języków nabytej jedynie z płyt i książek oraz wielkiej chęci podróżowania, przekraczaliśmy trudne granice niewiedzy i wzajemnych uprzedzeń. I jeżeli miałabym dziś odpowiedzieć prof. Ziółkowskiemu, co najbardziej zaskoczyło mnie w moim społeczeństwie, to byłyby to dwa odkrycia. Po pierwsze – jak bardzo czuję się z tym społeczeństwem związana. Zrozumiałam to z oddalenia. Po drugie – że to, czego z początku się wstydziłam, stało się moją duchową wartością. A ludzie są wszędzie tacy sami. Ważne, by spotkać tych, z którymi można dzielić emocje i budować wspólne doświadczenia. Włosi bywają niezorganizowani, gadatliwi i banalni, ale także odważni, wrażliwi, serdeczni i solidarni. Może i są powierzchowni, ale gdy trzeba, z tym swoim luzem i jedną ręką w kieszeni potrafią przenosić góry. Zresztą tak jak i Polacy.
* Do tego pokolenia należy noblistka Olga Tokarczuk, która w latach dziewięćdziesiątych pracowała w Londynie jako pokojówka. Przekraczanie granic jest formą życia….