aktualności ludzie

Odszedł Jerzy Stuhr. Był mocno związany z Włochami

Julia Wollner

Wybitny aktor i reżyser kochał Włochy z wzajemnością.

Włosi mówili na niego „Dżersi”, próbując odczytać polski odpowiednik ichniego „Giorgio”. Było ich wielu – przyjaciół, znajomych, współpracowników, bo Stuhr jeździł do Italii dużo i często; dla przyjemności, ale i w sprawach zawodowych. Wyreżyserował tam kilka sztuk teatralnych, zdubbingował sam siebie do włoskiej wersji „Historii miłosnych”, grywał we włoskich filmach, wykładał na tamtejszych uczelniach. Podobno zaczęło się przypadkiem, który nosił jednak zupełnie konkretne nazwisko: Giovanni Pampiglione. Ten włoski reżyser po studiach w Polsce, tłumaczący na swój język teksty Witkacego, w 1980 roku doprowadził do zorganizowania w Pizie sesji naukowej poświęconej Witkiewiczowi. W ramach wydarzenia wystawiono dramat „Oni”, w którym zagrał Stuhr, muzykę zaś napisał Stanisław Radwan. Włosi byli zachwyceni, posypały się zaproszenia na sceny teatralne w największych miastach. Dwa lata później za rolę w „Mątwie” Witkacego, pokazanej na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym w Spoleto, Jerzy otrzymał Nagrodę Krytyki Włoskiej dla najlepszego aktora zagranicznego we Włoszech. Podkreślono, że zostaje ona przyznana za „opanowanie języka włoskiego oraz jakość interpretacji”. I tak już zostało.

Były też włoskie filmy. Zagrał m.in. u Guido Chiesy („Io sono con te”, 2010), u Luki Manfrediego („L’ultimo papa re”, 2013), Antonia Morabity („Rimetti a noi i nostri debiti”, 2018) oraz Umberta Spinazzoli („Non morirò di fame”, 2023). Trzykrotnie wystąpił u genialnego Nanniego Morettiego (w „Il Caimano” w 2006 roku, w „Habemus papam” w 2011 oraz w „Il sol dell’avvenire” w 2023). W jednym z wywiadów dla TVN mówił, że praca z Morettim stanowi prawdziwe wyzwanie. – On potrafi po 30-40 dubli robić, a ja po 5-6 zaczynam umierać i jestem coraz gorszy, i mylę się w tekście, bo mnie to nudzi już. A on dopiero się nakręca – tłumaczył.

W języku Dantego mówił tak dobrze, że w pewnym momencie złożono mu propozycję zagrania rodowitego Włocha, nestora słynnego rodu Olivettich. Nie przyjął jej jednak, twierdząc skromnie, że mieszkańcy Półwyspu mogliby mu nigdy nie wybaczyć. Zamiast udawanym Włochem, wolał być gościem i obserwatorem, co pozwalało mu na delektowanie się pięknem kraju i jego kulturalnych bogactw. Uwielbiał Wenecję, w której, w ramach stypendium, studiowała kiedyś jego żona Barbara; z zachwytem opowiadał o Wiecznym Mieście. Kochał włoskie jedzenie. W wywiadzie dla Vivy! w 2016 roku zwierzał się Beacie Nowickiej: – Jak przyjeżdżam do Rzymu, raz na dwa-trzy miesiące, zawsze zaczynam od cacio e pepe: musi być specjalne tonnarelli, do tego prawdziwe pecorino romano, pepe i nic więcej. Niente di più. A potem lecą wszystkie inne rzymskie dania: trippa alla romana – flaki po rzymsku, coda alla vaccinara – duszone w winie ogony wołowe. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie iść, my mamy swoje ulubione miejsca.

Podziwiał włoską kinematografię, tamtejsze podejście do historii, do tematów trudnych, do narodowych traum. Uwielbiał włoską młodzież – to dla niej wielokrotnie odwiedzał Perugię, Mediolan, Bolonię, Palermo. Na włoskich uczelniach prowadził kursy aktorskie i seminaria dla studentów. Przybywali tłumnie.

Teraz nie tylko oni będą za Nim bardzo tęsknić.

 

Zdjęcie główne: Jerzy Stuhr w 2018 roku, fot. Grzegorz Gołębiowski / Wikimedia Commons