Wyspy Liparyjskie. Trójkąt bermudzki Europy
Olga Bialer-YoungCzas dawno stanął tu w miejscu, a przyroda zachwyca i onieśmiela – naznaczona jest bowiem niestającą aktywnością sejsmiczną blisko położonych, wybuchających nawet co kilka minut, stale czynnych wulkanów. I to wszystko wcale nie w dalekich tropikach czy na egzotycznych wyspach karaibskich, ale w Europie. Witajcie na Wyspach Liparyjskich!
Życie przeciętnego Europejczyka – czy to zamieszkującego wielkomiejską dżunglę, czy to żyjącego rytmem średniej wielkości miasteczka – pędzi w zawrotnym tempie wśród dziesiątek sprzętów, maszyn i gadżetów elektronicznych. Rano, jeszcze zanim podniesiemy powieki, po omacku sięgamy po naszego najbliższego elektronicznego przyjaciela – komórkę; zaraz potem, popijając poranną kawę, sprawdzamy e-maile, wysyłamy SMS-y oraz koniecznie zerkamy na Facebooka i Instagrama. I tak przez cały dzień, podłączeni do różnych elektronicznych urządzeń (niczym kroplówka do krwiobiegu), nie rozstajemy się z nimi aż do chwili, gdy zamykamy oczy na dobranoc. Przyznajmy szczerze: niezauważalnie, choć nieubłaganie, stajemy się niewolnikami nowoczesności. Oczywiście, nie ma w tym nic złego – idziemy z duchem czasu, korzystając z ułatwień, jakie dają nam coraz to nowsze wynalazki.
Dzika Europa w zasięgu ręki
Jednak gdy zaczyna nas ogarniać panika na samą myśl o słowach „jesteś poza zasięgiem” lub „brak dostępu do sieci”, prawdopodobnie nadeszła najwyższa pora na krótki, przyjemny i kontrolowany odwyk od cywilizacji. Paradoksalnie właśnie brak nowoczesności, błogi spokój, cisza i wolny czas stały się w dzisiejszej rzeczywistości najcenniejszymi, wręcz luksusowymi towarami. Możemy je odnaleźć, kierując uwagę na pewien zachwycająco piękny, acz do tej pory szerzej nieznany archipelag południowej Europy: Wyspy Liparyjskie, zwane też Eolskimi. Czas dawno stanął tu w miejscu, a przyroda, niemal dziewiczo nienaruszona od czasów prehistorycznych, zachwyca i onieśmiela; naznaczona jest bowiem niestającą aktywnością sejsmiczną blisko położonych, wybuchających nawet co kilka minut, stale czynnych wulkanów. I to wszystko wcale nie w dalekich tropikach czy na egzotycznych wyspach karaibskich, ale całkiem niedaleko, w Europie.
Tutaj naprawdę poczujemy się jak na obcej planecie: zawieszeni w czasoprzestrzeni, błogo wypoczywający w promieniach grzejącego przez cały rok słońca. Z jednej strony będziemy mieli widok na lazurowe morze i piaskowe porty z licznymi kutrami rybackimi, z drugiej zaś – w zależności od wyspy – na różnego rodzaju cuda natury: śnieżnobiałe kopalnie pumeksu, żółte złoża leczniczej siarki, czarne plaże wulkaniczne czy też wreszcie na prawdziwych bohaterów tych wysp, czyli wulkany, co kwadrans wybuchające małymi strużkami lawy lub eksplodujące nią niczym fajerwerki. Na jednej z wysp tworzą one spektakularne widowiska, przypominające sylwestrowy pokaz sztucznych ogni. Z tą różnicą, że ten spektakl ma dodatkowy atut: jest jak najbardziej naturalny i niezmienny od pradawnych czasów, takie samo widowisko mógł obserwować… mitologiczny Odyseusz. Magia i tajemnica Wysp Liparyjskich zaczyna się bowiem właśnie od ich legendarnej przeszłości, łączącej w sobie elementy bajkowe z mrocznymi, co czyni ich historię jeszcze bardziej fascynującą.
W objęciach greckiego boga wiatru
Nazwa „Wyspy Liparyjskie” pochodzi od greckiego słowa liparos, oznaczającego „żyzny”, zaś druga nazwa, „Wyspy Eolskie” – od władcy wiatrów Eola, który, wedle mitologii, miał tu swoją siedzibę. Legenda głosi, że wracający z długiej tułaczki Odyseusz dotarł na ów archipelag, a Eol zdecydował się mu pomóc, przekazując w workach wiatr, aby umożliwić mu bezpieczną podróż do Itaki. Niestety, jego ciekawscy marynarze odwiązali worek, a wówczas rozpętała się wichura i sztorm zniósł okręt Odysa w głąb morza, gdzie błądził w falach przez następne kilkanaście lat.
Wyspy Liparyjskie to archipelag składający się z 17 wysp: 7 większych i częściowo zamieszkałych oraz 10 malutkich, ukrytych w basenie Morza Tyrreńskiego; gdzieś pomiędzy Korsyką, Sardynią i Sycylią. Na archipelag możemy dostać się promem, statkiem lub najpopularniejszym tu wodolotem, z portów w Milazzo, Messyny lub Neapolu. Sam rejs na wyspy trwa od godziny do czterech i ma w sobie coś magicznego. Po pierwsze: dostarcza gorących wrażeń, chociażby wtedy, gdy dowiadujemy się, iż pod wodą, której głębokość sięga nawet 2000 metrów, znajdują się podstawy wciąż aktywnych wulkanów, więc kto wie, co się zdarzy… Po drugie zaś: to prawdziwa uczta dla naszych zmysłów. Dla oczu, ponieważ możemy obserwować naturalne rzeźby skalne, które dzięki sztuczkom optycznym do złudzenia przypominają różne kształty; jak choćby Grotta del Cavallo, w której kontrastowa gra światłocieni sprawia, że widzimy głowę konia lub autentyczny ponoć basen bogini Wenus. Ale jest to także gratka dla uszu: przepływając obok Łuku Aniołów, naprawdę można usłyszeć łopotanie anielskich skrzydeł.
Trzeba przyznać, że Eol nie tylko bawi się naszymi zmysłami, ale też ani na moment nie daje o sobie zapomnieć! Warunki atmosferyczne zmieniają się jak w kalejdoskopie, zaś częstotliwość burz, deszczy i wichur sprawia, że czujemy się jak pasażerowie małych, papierowych łódeczek, puszczanych przez dzieci w parkowym stawie. W zależności od humoru, Eol zatrzymuje nas na wyspie albo puszcza wolno, w stronę następnego celu naszej podróży, podobnie jak to uczynił z Odysem.
Potęga aktywnych wulkanów
Wyspy Eolskie, ze względu na swoje ukształtowanie, stanowią również ambitne zadanie badawcze dla licznej grupy naukowców, przybywających tu z odległych kontynentów, aby prowadzić studia z dziedziny geologii, botaniki czy zoologii. Eole wyłoniły się z morza już w okresie plejstocenu, ale tworzą się nieustannie. Warto tu choćby przytoczyć zagadkowe wyłonienie się z morza w latach 50. kolejnej sporej wielkości wyspy, na której, na szczęście, nie zdążyli się osiedlić nowi mieszkańcy, gdyż znikła w tajemniczy sposób niedługo później.
Wyspy Liparyjskie stanowią największe wyzwanie dla wulkanologów – są albo stożkami wulkanów, sięgającymi głębin morskich, albo też wygasłymi kraterami wulkanicznymi, złożonymi ze skał bazaltowych i porfirowych. Ten wulkaniczny fenomen na skalę światową, czyli dukt tektoniczny, ciągnie się od archipelagu poprzez sycylijską Etnę, aż do położonego na włoskim bucie Wezuwiusza. Dodatkowym atutem wysp jest klimat, gdyż można tu wypoczywać przez cały rok: latem jest co prawda bardzo gorąco, ale zawsze warto liczyć na orzeźwiającą bryzę i lekkie podmuchy boga wiatru; zimą Eol przepędza chmury, więc słońce ogrzewa powietrze do około 20 stopni, jednak najpiękniej jest właśnie na wiosnę, gdy roślinność zakwita, a cytrusy i opuncje figowe wydają owoce.
Mroczne tajemnice wysp skazańców
Najstarsze ślady osadnictwa na Eolach pochodzą już z XI wieku p.n.e. Wiadomo, że w 580 roku p.n.e. wyspy opanowali Grecy – pozostałości ich kultury w postaci znalezisk ceramicznych możemy dziś oglądać na największej z wysp, Lipari. Następnie, od V wieku p.n.e., archipelagiem władali Kartagińczycy, którzy jako pierwsi wpadli na pomysł utworzenia na wyspach kolonii karnej dla groźnych przestępców. W wyniku wojen punickich władzę nad archipelagiem przejęli Rzymianie i konsekwentnie kontynuowali mroczną tradycję, zsyłając na wyspy więźniów politycznych, którzy musieli pracować przy wydobyciu obsydianu i żrącej siarki w utworzonych przez nich kopalniach. Jak zapewniają obecni mieszkańcy archipelagu, chętnie ugościliby w podobny sposób co najmniej kilku współczesnych włoskich polityków…
To właśnie z czasów rzymskiego panowania pochodzi niechlubna nazwa wysp, a mianowicie „przedsionek piekła”. W średniowieczu, po przejęciu przez Normanów, Eole zostały przemianowane na „zakątek pustelników”. Coś z tej pustelniczej atmosfery zostało do dziś. W XVI wieku wyspy zaatakowali i splądrowali grasujący w pobliżu piraci. Wydaje się, że ta zła sława przylgnęła na dobre do Eoli, gdyż nawet wzniesiona na Lipari piękna katedra została przebudowana przez Hiszpanów w XVII wieku w twierdzę. Strzegła ona wysp, pełniąc jednocześnie funkcję więzienia. Jednak najczarniejsza karta w historii wysp została zapisana w 1922 roku, kiedy, niedługo po przejęciu we Włoszech władzy przez faszystów, w dawnej twierdzy na Lipari utworzono obóz koncentracyjny, oswobodzony dopiero w 1943 roku przez aliantów.
Wyspa pumeksu i niepoprawnych rybaków-marzycieli
I tak, przy przychylnych wiatrach, w zaledwie dwie godziny docieramy na największą, a zarazem najbardziej popularną z wysp – Lipari. Choć na wyspie mieszka ponoć 10 tysięcy ludzi, wygląda, jakby nie dotarła tu cywilizacja. Okrążenie całego Lipari na skuterku zajęło mi jedynie około 45 minut, ale cóż to była za podróż! Po przybyciu na wyspę, od razu rzuca się w oczy oryginalny kontrast czerni i bieli: biel największych na świecie i do dziś czynnych kopalni pumeksu, z którego wydobycia słynie cały archipelag, oraz czerń zamkniętych już złóż czarnego jak smoła obsydianu, który wykorzystywano w budownictwie i tworzeniu narzędzi jeszcze przed nastaniem ery metalu. Ma się nieodparte wrażenie uczestnictwa w przedwojennym, czarno-białym filmie.
Miasteczko Lipari stanowi kwintesencję burzliwej historii całego archipelagu. Nad wyspą dumnie góruje monumentalny średniowieczny zamek Meligunte, który wraz z szerokimi murami obronnymi opada niemalże do samego morza, nadając miastu nieco złowieszczy charakter. Nie dziwi fakt, że właśnie tu przez całe wieki zsyłano najgroźniejszych przestępców. Nawet gdyby śmiałkom udało się wydobyć się ze szczelnych murów zamkowych, natrafią na naturalną przeszkodę w postaci otaczających zamek skalnych fortyfikacji; a gdyby powiodła im się przeprawa przez skały, będą musieli jeszcze zawrzeć pakt z miejscowym władcą Eolem, aby sztorm na morzu nie przeszkodził im w ucieczce. Obecnie na terenie zamku znajduje się jedno z najcenniejszych i najbogatszych w antyczne eksponaty muzeów archeologicznych w całej Europie, zaś główna i najbardziej reprezentacyjna ulica wiodąca w dół, aż do malowniczo położonego portu, to starożytny trakt, jeszcze z czasów rzymskich. Najpiękniejszym zabytkiem wyspy jest jednak średniowieczna katedra św. Bartłomieja, przebudowana w XVII wieku w stylu barokowym. Zaskakuje swoją oryginalnością na tle kościołów Sycylii: delikatna, z błękitnymi kopułami, przypominającymi o okalającym wyspę morzu, oraz kanarkowożółtymi ścianami, komponującymi się z otoczeniem – słońcem i piaskiem na plaży.
Schodząc w dół miasta krętymi uliczkami, możemy podziwiać porastające mury kwitnące kapary, zwane Orchideami Eolskimi. Obserwujemy również lokalne klimaty: starszych mieszkańców, rozsiadających się leniwie w kawiarnianych ogródkach, popijających miejscowy kultowy trunek – Malvasię, czyli łagodne, słodkie wino o bursztynowej barwie, skomponowane z wyjątkowej jakości winogron, uprawianych na podłożu wulkanicznym. Nie jest to zresztą jedyna używka, której można tu spróbować. Zbocza Lipari porasta zioło o lokalnej nazwie Vermouth, z którego później robi się Martini; zaś przy wysokim stężeniu jego esencji, zaczyna działać jak narkotyk, przypominający opium… To wyjaśnia, dlaczego hippisi obrali sobie właśnie Lipari jako raj do życia już w latach 60.
Pytam tutejszą młodzież, czy nie ma ochoty uciec z wyspy. Przecież młodych, dynamicznych ludzi Eole muszą zniechęcać marazmem, zacofaniem, brakiem perspektyw. Ale oni z zaangażowaniem przekonują, że tutaj mają wszystko, czego do szczęścia potrzeba: spokój, gwarancję pięknej pogody i stabilną pracę, a co najważniejsze – podkreślają – bliskość morza. Nieprzypadkowo bowiem św. Bartłomiej, patron wyspy, jest jednocześnie patronem rybaków. Rybołówstwo jest tu bardziej stylem życia, niż przynoszącym godziwy zarobek zajęciem. Dlatego, choć mieszkańcy wyspy wykonują swoje wyuczone zawody: kelnera, animatora kultury, lekarza czy prawnika, z rozrzewnieniem w głosie przyznają, że tak naprawdę, w głębi duszy, pozostają rybakami… Czują to również turyści, gdyż ostry, specyficzny zapach świeżo złowionych ryb unosi się nad całym miastem. Aby nieco odetchnąć, polecam wybrać się do położonej niedaleko miejscowości Quattrocchi, nazwanej tak ze względu na to, iż potrzeba aż dwóch par oczu, żeby objąć wzrokiem niesamowitą panoramę sąsiednich wysp. Można też skorzystać z Acquacalda, czyli naturalnego gorącego jacuzzi w Morzu Tyrreńskim, utworzonego przez biegnące pod wodą dukty wulkaniczne, wypuszczające gorące bąbelki.
Witajcie w przedsionku piekła
Zupełnie odmienny charakter ma wyspa Vulcano. Według mitologii, to na niej właśnie mieściły się kuźnie boga wojny i ognia Hefajstosa, gdzie wykuwał on zbroje dla mitycznych herosów. W średniowieczu natomiast wyspa była uważana za królestwo umarłych. Jej centrum stanowi już nie miasteczko czy nawet osada, lecz jeden z niewielu w Europie nadal aktywnych wulkanów. Jego erupcje możemy obserwować albo z dołu, leżąc na czarniutkiej jak smoła wulkanicznej plaży, albo też dzielnie wspiąć się na wysokość 500 metrów, aby poczuć się, jakbyśmy stąpali po powierzchni Księżyca: pustynny klimat, rozgrzane słońcem skały, nieliczne krzewy. Wędrówkę na szczyt urozmaica nam jedynie lokalny fenomen przyrodniczy w postaci fumaroli, czyli wyziewów gazów wulkanicznych. Wygląda to fascynująco: tak, jakby wulkan głęboko i rytmicznie oddychał…
Niedaleko plaży możemy z kolei skorzystać z tutejszej specjalności estetyczno-przyrodniczej: naturalnych błot siarkowych o żółtej barwie, leczniczych, odmładzających właściwościach i, niestety, wyjątkowo nieprzyjemnym, siarkowym zapachu. Cóż, przecież to ni mniej, ni więcej, tylko przedsionek piekła! Po kąpieli błotnej wychodzimy przynajmniej o dziesięć lat młodsi i atrakcyjniejsi. Nie zapomnijmy jednak o uprzednim zdjęciu biżuterii, gdyż siarka ma silne działanie żrące. Wieść gminna niesie, ze niejedna turystka utopiła w błotach siarkowych o wiele więcej pieniędzy niż te kilka euro, które kosztuje ów przyjemny zabieg z gatunku niekonwencjonalnego, acz naturalnego SPA.
Sylwestrowe atrakcje na co dzień
Następnej z wysp, Stromboli, nie trzeba specjalnie przedstawiać. Zrobił to bowiem najlepiej sam maestro, Roberto Rossellini, kręcąc na niej w 1949 roku film zatytułowany, nomen omen, Stromboli, z niezapomnianą Ingrid Bergman w roli głównej. Od tego czasu ta maleńka, okrągła wysepka, licząca nieco ponad 500 mieszkańców, przyciąga rok w rok rzesze turystów, szukających mocnych wrażeń. Jej główną atrakcją jest Iddu, czyli po prostu „On”. Tak mieszkańcy nazywają wulkan Stromboli – zarówno swoją chlubę, jak i przekleństwo. Miejscowi przyzwyczaili się już, że co kilkanaście minut ziemia drży w posadach, jakby w pobliżu przejeżdżał pociąg towarowy. Od nazwy wulkanu pochodzi określenie najbardziej intensywnej aktywności wulkanicznej, która polega na regularnych i niezwykle częstych, bo co około 10-15 minut, erupcjach lawy wysoko w górę.
Można odnieść wrażenie, że wyspa, zdominowana przez wulkan, żyje podwójnym życiem. Za dnia jest XIX-wieczną wsią: uliczki są tak wąskie, że samochody nie są w stanie się po nich poruszać, dlatego z pewnością zetkniemy się z naturalną metodą transportu – osiołkami i mułami. Warto zaopatrzyć się również w oliwne lampki lub latarki elektryczne, gdyż nie zainstalowano do tej pory oświetlenia ulicznego. Skały i piasek są czarne, co intrygująco kontrastuje z kolorowymi łódkami w porcie i koniecznie bielonymi domkami, nieustannie odmalowywanymi z powodu osadu pyłu wulkanicznego.
Ale za to nocą wyspa zaczyna swego rodzaju fiestę! Są to fajerwerki w postaci wystrzeliwujących na wysokość kilkudziesięciu metrów słupów rozżarzonej lawy, porywających za sobą grad świecących bomb wulkanicznych. Ten naturalny pokaz sztucznych ogni można obserwować albo w wersji traperskiej, wspinając się na 900-metrowy szczyt (z obowiązkowym noclegiem pod namiotem na wulkanie), albo podziwiać go z oddali, z przycumowanej w pobliżu portu łodzi. Spektakl to w istocie jedyny taki na świecie, dlatego też ściąga specyficzny rodzaj turystów: obieżyświatów, wolne dusze, łowców przygód, którzy, choć z niejednego pieca już jedli, składają hołd potędze „czarnego giganta”.
Zew natury czy powiew luksusu?
Lądując na Salinie, drugiej co do wielkości wyspie archipelagu, czujemy się nieco jak na naszych Mazurach, lecz dodatkowo otoczonych morzem i górami. W odróżnieniu od reszty wysp, jest ona soczyście zielona. Jej nazwa wywodzi się od słonego jeziora, w którym niegdyś wytwarzano sól z wody morskiej, zaś teraz, gdy jezioro zamieniło się w wielki staw, stanowi znakomite miejsce wypoczynku, zwłaszcza dla rodzin z dziećmi. Ciekawostką jest, że Salina, jako jedyna wyspa, ma dostęp do słodkiej wody, gdyż na cały archipelag woda dostarczana jest przez statek-cysternę. Oczywiste staje się zatem, iż każde gospodarstwo domowe na Eolach oszczędza i szanuje wodę. Na Salinie organizowane są festiwale filmowe i muzyczne, czemu sprzyja fakt, iż tu właśnie, w położonej niedaleko wybrzeża malowniczej dolinie oraz miasteczku Pollara, nakręcono sceny do kultowego filmu Il postino.
Opuszczamy „sielską anielską” Salinę, aby znaleźć się na wyspie o kompletnie odmiennej scenerii i atmosferze, a mianowicie na Panarei, która jest mekką elit, celebrytów i miłośników mody. Na tej najmniejszej z wysp, w porównaniu z innymi – wyludnionymi i wyjątkowo cichymi – panuje wręcz tłok. Można tu wypatrzeć znane osobistości, które spędzają urlopy w jednej ze swoich rozsianych po całym świecie willi. Boleśnie odczuwa się nagły powrót do cywilizacji i to w wersji kurortowej. Ma się również wrażenie, że na Salinę, podobnie jak na hiszpańską Ibizę czy grecką Kretę, ściąga cała wygłodniała wakacyjnej zabawy młodzież Europy. Sama zaś wyspa ma kolor bursztynu, ponieważ jako jedyna posiada wyłącznie piaskowe – nie zaś czarne – rozległe plaże, lśni także zielenią winorośli i bielą wapiennych rezydencji.
Na samym końcu cumujemy na dwóch maleńkich wysepkach o zabawnych nazwach: Filicudi i Alicudi. Pierwsza słynie ze zjawiskowych grot oraz jaskiń, a także wyjątkowo przejrzystych miejsc do nurkowania; druga zaś z… kompletnej głuszy, braku jakiejkolwiek infrastruktury i olśniewającego szczytu górskiego, z którego rozpościera się rajski widok.
Oprócz błękitnego nieba…
A co z naszym „odwykiem” od cywilizacji? Choć na początku przebiegać on może trochę boleśnie, zapewniam jednak, że po pierwszej „fazie odstawienia” z lekką ulgą, a nawet z radością, zapomnimy zarówno o zegarku, jak i o naszych ulubionych gadżetach. Rozkładamy się beztrosko w hamaku z widokiem na wulkan i lazurowe morze, obserwujemy stateczki bujane delikatnie przez boga wiatru i pozdrawiamy lokalnych mieszkańców, przemieszczających się niespiesznie z nieodłącznymi wędkami w rękach.
Europejskie wyspy kojarzą nam się zwykle ze zorganizowaną masową turystyką, życiem nocnym, sportem i rozrywką. Szybko przychodzą nam na myśl najpopularniejsze wśród kontynentalnych turystów „Kanary”, archipelagi greckich wysp czy też nieco mniej wyeksploatowane turystycznie Baleary. O Wyspach Liparyjskich mało kto słyszał, a i sami Włosi, kompletnie zdezorientowani pytaniem, wskazują raczej na… region liguryjski. Myślę, że poznałam przyczynę tego braku popularności: wtajemniczeni i regularnie odwiedzający archipelag bywalcy wolą go zanadto nie reklamować, nazywając go nawet ostatnią oazą spokoju, magii i braku komercji na kontynencie europejskim. A i coraz mniej liczni rdzenni mieszkańcy nie lubią ostentacyjnie promować swojej wyspy. Jak twierdzą, mimo że znaczną część dochodów czerpią z turystyki, ich dewizą jest święty spokój i minimalizm potrzeb. Są szczęśliwi z tym, co mają, więc po co to zmieniać?
Święty spokój na wagę złota
Dlatego sporo zamieszania przyniosło wyspom wpisanie ich w 2000 roku na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wydarzenie to spotkało się z ambiwalentną reakcją, podobną do tej, którą mogliśmy obserwować u Wisławy Szymborskiej po przyznaniu jej literackiej Nagrody Nobla: z jednej strony duma i nobilitacja, z drugiej zaś niemałe zakłopotanie. Większy rozgłos oznacza bowiem więcej turystów, a im więcej turystów, tym mniej ciszy, spokoju i tajemniczej aury – czyli tego, czym od wieków Wyspy Liparyjskie przyciągają elitarną i ambitną klientelę.
Spotkałam tu wielu takich, którzy zabawili na wyspach nieco dłużej: chociażby pokolenie szczęśliwych dzieci kwiatów, którzy w latach 60. i 70. zakładali tu komuny hippisowskie. Nie ma się czemu dziwić – czy można sobie wyobrazić lepsze miejsce? Mimo że od tego czasu świat uległ głębokim przeobrażeniom, oni mają przywilej tego nie zauważać, żyjąc w błogiej nieświadomości. Ja z wysp wróciłam, chociaż przyznaję, że mój pobyt przedłużył się w stopniu niemal zatrważającym, jak na warunki urlopowe statystycznego Europejczyka. Zdecydowanie syndrom Trójkąta Bermudzkiego…
A zatem, mimo że zdradziłam Wam wiele tajemnic tego magicznego archipelagu, uprzejmie proszę w imieniu mieszkańców, stałych bywalców oraz własnym: niech to zostanie między nami, czytelnikami. O wyspach boga wiatru – cicho sza…
O Wyspach Liparyjskich przeczytasz też tutaj: Wyspy Władcy Wiatru
Zdjęcie główne: Matías Callone / Flickr, CC BY-NC-SA 2.0