Posted on

Arkadia w świetle gwiazd

W sierpniu wszyscy patrzymy częściej na nocne niebo. Porzucamy daleko światła miast, poddając się wrażeniu, że nieboskłon pochłonie nas razem z ciemną polaną, na której siedzimy. Pierwsze spojrzenie w górę kończy się zwykle chóralnym: „O, tam jest Wielki Wóz!”. Tuż obok widoczny jest Arktur, najjaśniejszy punkt na północnym niebie. Rozpoczynamy zawody: kto naliczy więcej spadających gwiazd, a w zasadzie – Perseid? Rzadko kiedy wspomnimy, że nocne niebo jest jak nieskończona księga fascynujących historii. Stworzył je ktoś, kto wpatrywał się w nie, leżąc na greckiej polanie kilka ładnych tysięcy lat temu; nasłuchując niedźwiedzia w lesie, łączył w wyobraźni kropki-gwiazdy w postacie. W sezonie 2017 wyobraźnię zastępuje dobra apka – znajdziemy i takie, które, skierowane na niebo pod odpowiednim kątem, pokażą nam wyraźnie niedźwiedzia w 3D. A jednak cała opowieść i tak ma swoje źródło w arkadyjskich zagajnikach greckiej mitologii.

Wielka Niedźwiedzica, fot. Sam DeLong / Flickr, CC BY-SA 2.0
Wielka Niedźwiedzica, fot. Sam DeLong / Flickr, CC BY-SA 2.0

W czasach nowożytnych nazwę “Arkadia” tysiąckrotnie wykorzystywano w celu wywołania skojarzenia z rajem na ziemi – za najlepszy stołeczny przykład posłużyć mogą żoliborskie ostępy handlowe. Ta grecka była krainą górską i dziką, w której czczono Artemidę (boginię-dziewicę z łukiem na ramieniu, szalejącą po borach i lasach wraz z tabunem nimf) oraz Pana – bóstwo o kształcie pół-człowieczym, pół-zwierzęcym, często uważane za symbol „wszystkiego” (z greckiego: πάν [pan] – wszystko, całość), które uganiało się z kolei za nimfami. Wedle popularnej wersji mitu, jedną z nimf Artemidy, Kallisto, córkę króla Lykaona, upodobał sobie Zeus, i, jak to zwykle bywało, wkrótce Kallisto znalazła się w stanie błogosławionym, co w orszaku dziewic towarzyszącym bogini łowów nie było mile widziane.

"Diana i Kallisto" pędzla Tycjana
“Diana i Kallisto” pędzla Tycjana przedstawia sytuację opisaną przez Owidiusza tymi słowami: Kallisto okryła się rumieńcem; wszystkie zdejmują osłony i ona jedna tylko zwleka; gdy się waha, towarzyszki zdarły z niej szaty. nagość odsłonięta zdradziła przestępstwo. Gdy przerażona dłońmi pragnie zakryć łono, krzyknęła Diana: “Precz z stąd, nie waż się kalać tej świętej wody” – i odpędza ja od swego orszaku (Metamorfozy, 2, 453-465)

Artemida odkryła stan Kallisto w czasie wspólnej kąpieli w źródle i, oburzona, za karę przemieniła ją w niedźwiedzicę. Urodzonego przez nią chłopca o imieniu Arkas Zeus oddał na wychowanie; gdy mały dorósł, został po dziadku władcą krainy na Peloponezie, która odtąd zwie się Arkadią. Żeby greckiej tragedii stało się zadość, pewnego dnia, podczas polowania, Arkas – nieświadomy rodzinnej historii – ruszył w pościg za piękną niedźwiedzicą… Zwierzę schroniło się w świątyni Zeusa, do której zuchwale wtargnął i Arkas. Za taki wyczyn groziła śmierć, jednak Zeus ulitował się nad kochanką i synem, zamieniając ich w konstelację Wielkiej Niedźwiedzicy (gr: Μεγάλη Άρκτος [Μεγάλη Ἀρκτος [Megali Arktos]) i gwiazdę Arktur (Ἀρκτοῦρος [Arktouros], stgr: ἄρκτος [arktos] „niedźwiedź”, οὖρος [ouros] „strażnik”) w gwiazdozbiorze Wolarza, który podąża po firmamencie zaraz za niedźwiedzicą. Według innej wersji, umieścił bliskich na niebie, aby uchronić ich przed zemstą zazdrosnej Hery; niektórzy twierdzą też, że Arkasa zamienił nie w Arktura, a w Małą Niedźwiedzicę. Część słowników języka nowogreckiego łączy pochodzenie nazw własnych Arkas i Arkadia ze starogreckim arktosem, niedźwiedziem. Co ciekawe, z tego samego rdzenia pochodzi słowo arktyczny (ἀρκτικός [arktikós]), czyli północny: wiąże się to z ciągłą widocznością Wielkiej Niedźwiedzicy na niebie północnej półkuli, co uczyniło z niej stały punkt odniesienia w nawigacji.

 

Takim oto bajaniem zabawiali się Grecy w pogodne wieczory, zapewne z braku dobrych apek na ajfona. Nam polecam serdecznie to samo – w sierpniu, wrześniu i nie tylko.

 

Zdjęcie główne: Taylor Durrer / Unsplash
Posted on

Włochy – 20 radiowych opowieści

Wielu z nas widzi Włochy jako istną Arkadię: kraj wiecznego słońca, pysznego jedzenia, wspaniałych zabytków i uśmiechniętych ludzi. O tym pięknie w 20 odsłonach – tyle bowiem regionów liczy sobie Republika Włoska – opowiada Julia Wollner, redaktor naczelna “Lente”, na antenie radia RMF Classic.

W poszczególnych odcinkach usłyszeć można jednak nie tylko cukierkowe historie, a ogrom ciekawostek, którymi dzieli się Wollner w swoich rozmowach z Magdaleną Miśką-Jackowską, zaskoczy niejednego słuchacza.

Włochy to nie tylko ciągłe słońce i dolce far niente. Fot. Tolga Kilinc / Unsplash
Włochy to nie tylko ciągłe słońce i dolce far niente. Fot. Tolga Kilinc / Unsplash

Który region uważany jest za ziemię światła i co ma do tego Pitagoras? Gdzie najgłośniej biją dzwony, a gdzie znajdziemy najwięcej symboli nadziei? Gdzie na śniadanie jada się lody, a która okolica ma szczególne związki z wampirami? Czego wreszcie uczy nas dzisiaj Sycylia, czym jest zmiana, jak Włosi potrafią kochać życie w obliczu trudności? Tego wszystkiego dowiedziecie się z audycji “Włoskie lato w RMF Classic”.

Zapis poszczególnych audycji dostępny jest tutaj.

Miłego słuchania!

Zdjęcie główne: Vincent Versluis / Unsplash
Posted on

Śródziemnomorskie raje podatkowe

Termin raj podatkowy odnosi się ono do krajów lub terytoriów niezależnych podatkowo, posiadających korzystne, z punktu widzenia zagranicznych przedsiębiorców, przepisy podatkowe. Do najważniejszych zaliczane są: brak lub formalne opodatkowanie dochodu, niskie koszty prowadzenia działalności gospodarczej, przestrzeganie tajemnicy bankowej oraz brak skutecznej wymiany informacji ze służbami skarbowymi innych państw. Niektóre państwa uznawane są za raje podatkowe także ze względów o innym charakterze: dzięki dogodnym położeniu geograficznemu, rozwiniętej infrastrukturze, rozbudowanej siatce połączeń lotniczych, a także wykwalifikowanej kadrze pracowniczej i profesjonalnym usługom doradczym.

Pierwsze oazy podatkowe powstały dosyć wcześnie. Już w średniowieczu miasta należące do Ligii Hanzeatyckiej (m.in. Lubeka, Brema, Kolonia czy Gdańsk) wspierały się na polu ekonomicznym, utrudniając przy tym pracę kupcom z miast nienależących do związku. Większego znaczenia nabrały raje podatkowe w okresie Rewolucji Francuskiej, kiedy to burżuazja zaczęła „inwestować” w krajach o niższych podatkach. Jednak prawdziwy ich rozkwit przypada na czasy współczesne, od drugiej połowy XX wieku. Rozporządzenie Ministerstwa Finansów z dnia 16 maja 2005 roku zawiera listę 40 państw i terytoriów, które stosują szkodliwą konkurencję podatkową. Znajdziemy wśród nich kilka śródziemnomorskich perełek. Jeśli po wakacjach zostaną Wam jakieś nadwyżki w portfelu, będziecie wiedzieli, gdzie warto je ulokować!

 

GIBRALTAR

To niewielkie terytorium zależne od Wielkiej Brytanii kusi przedsiębiorców bardzo niskim podatkiem CIT w wysokości 10 lub… 0 proc. (pobierany według zasady terytorialnej), a także brakiem podatku od zysków kapitałowych, z rachunków oszczędnościowych oraz od spadków i darowizn. Choć należy do Unii Europejskiej, to znajduje się poza unią celną i strefą VAT. Kraj-marzenie? Czas pokaże – zapisy prawa spółek na Gibraltarze są oparte na prawie brytyjskim, co może zmienić się po opuszczeniu Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię. Cały czas jest atrakcyjny dla sektora finansowego (funduszy inwestycyjnych i firm ubezpieczeniowych) oraz firm hazardowych; jest siedzibą wielu firm bukmacherskich oraz z sektora gier online.
Gdy opuści szeregi Unii Europejskiej, scenariusze mogą być różne. Najgroźniejszy zakłada hiszpańską kontrolę, jednakże bardziej prawdopodobny opowiada o zachowaniu status quo i wprowadzeniu jeszcze bardziej liberalnych przepisów za zgodą rządu w Londynie. Podatki będą jeszcze, jak by to powiedzieć… znośniejsze.

MALTA

Jeżeli chcemy rozprawiać o podatkach maltańskich, to najważniejsze stawki kształtują się w taki oto sposób: podatek dochodowy od osób prawnych wynosi aż 35 proc., ale dochody powstałe poza terytorium Malty nie są opodatkowane; podatek od zysków kapitałowych wynosi 0 proc., VAT to 18 proc. O podatkowej atrakcyjności Malty decyduje również system zwolnień w zakresie opodatkowania u źródła (po prostu nie nakłada podatku u źródła z tytułu wypłaty dywidend). Firmy, które rejestrują się na Malcie, płacą – jak się okazuje – najniższą w Unii Europejskiej stawkę opodatkowania. Szacuje się, że dzięki ogromnemu rabatowi przyznawanemu zagranicznym firmom ten najmniejszy kraj Unii Europejskiej pozbawia inne kraje członkowskie dwóch miliardów przychodów podatkowych rocznie. Wśród zarejestrowanych tam przedsiębiorstw widnieją spółki zależne takich potentatów jak IKEA, BMW, Puma czy Bosch, a także banki: JP Morgan oraz Deutsche Bank. Aż 18 spółek zależnych ma mieć na wyspie Lufthansa. Z uprzejmości podatkowej korzystają największe firmy Niemiec, Włoch czy Francji, a także osoby prywatne. Wszystkie te informacje można znaleźć w “Malta files”, tegorocznej publikacji 13 europejskich tytułów prasowych należących do sieci European Investigative Collaborations (EIC), zawierającej ponad 150 tys. poufnych dokumentów, które mają pokazać, że Malta, najmniejszy kraj UE, jest rajem podatkowym. Dokument informuje też o niezwykle korzystnym opodatkowaniu kupowanych na Malcie luksusowych jachtów: stawka jest tym mniejsza, im jacht ma więcej długości. Jacyś zainteresowani?

Są na świecie miejsca, gdzie podatek tym mniejszy, im dłuższy twój jacht.
Są na świecie miejsca, gdzie podatek tym mniejszy, im dłuższy twój jacht


MONAKO

Zarabiasz miliony i chcesz zatrzymać je dla siebie? Nic prostszego. Wystarczy, że dołączysz do grona rezydentów Księstwa Monako, niezwykle atrakcyjnego przede wszystkim dla osób fizycznych o bardzo wysokich dochodach. Od 1869 roku nie podlegają one w ogóle opodatkowaniu; jednocześnie nie płaci się podatku od nieruchomości i od zysków kapitałowych. Panująca tu od 1297 roku dynastia Grimaldich była na tyle majętna, że nie potrzebowała dodatkowych dochodów pobieranych od swoich obywateli. Konieczne jest jednak spełnienie kilku warunków. Po pierwsze: trzeba być właścicielem nieruchomości w Monako, co łatwe nie jest, głównie ze względu na bardzo niską podaż i bardzo wysoki popyt. Kandydat na rezydenta musi mieć także nieskazitelną kartotekę oraz wystarczającą ilość środków finansowych na najbliższy rok, co według obliczeń wynosi przynajmniej 620 tysięcy dolarów. Gdy dodamy do tego co najmniej trzy listy polecające od znajomych rezydentów w Monako, możemy zacząć świętować przynależność do elitarnego grona 32 tysięcy osób, posiadających na rachunkach bankowych i inwestycyjnych w księstwie około 80 miliardów euro. Możliwe, że zostaniemy sąsiadami czeskiej top modelki Evy Herzigowej, perkusisty Beatlesów Ringo Starra albo założycieli Ikei Ingtvara Kamprada. Fani tenisa też będą zacierać ręce, mogąc spotkać na ulicy Caroline Wozniacki, Rafaela Nadala czy Novaka Dokovica. Podatkową emigrację wybrało się także wielu sławnych Polaków, w tym Wojciech Fibak, Bożena Batycka oraz Robert Kubica.

CYPR

Przez długi czas Cypr był krajem przyjaznym dla zagranicznych inwestorów. Decydowały o tym przede wszystkim najniższy w Unii Europejskiej, 10-procentowy podatek dochodowy, poufność gospodarcza, niskie koszty zakładania i funkcjonowania spółek, brak minimalnego poziomu kapitału zakładowego spółek cypryjskich, a także bardzo wysoka kwota wolna od podatku (niemal 26-krotnie wyższa od tej obowiązującej w Polsce). Największą popularnością cieszyły się spółki offshore określane mianem IBC (z ang. International Business Company), zakładane przez osoby prawne, w przypadku których właściciel oraz miejsce prowadzenia działalności znajdowało się poza terytorium Cypru. Przez wiele lat to niewielkie państwo przyciągało inwestorów zagranicznych, głównie obywateli Rosji, w tym zamożnych oligarchów. Agencja ratingowa Moody’s podaje, że pod koniec 2012 roku w cypryjskich bankach znajdowało się aż 12 mld dolarów ulokowanych przez banki rosyjskie i 19 mld dolarów depozytów rosyjskich przedsiębiorców! Swoje oszczędności umieszczali tu również uciekający przed kryzysem Grecy oraz oszczędzający na emeryturę mieszkańcy Wysp Brytyjskich.
Dobra passa skończyła się wraz z utratą płynności finansowej: widmo bankructwa zapukało do cypryjskich drzwi. W 2013 roku rozpoczęto negocjacje pomocowe z Unią Europejską, Międzynarodowym Funduszem Walutowym i Europejskim Bankiem Centralnym. Następstwem rozmów mieszkańcy otrzymali 10 mld euro pomocy w zamian za zrestrukturyzowanie sektora bankowego, a także prywatyzację takich branż, jak przemysł telekomunikacyjny czy energetyczny. Państwo wprowadziło też restrykcje dotyczące przepływów kapitałowych, by zapobiec ucieczce funduszy za granicę. Polskich inwestorów zaczął dodatkowo obowiązywać protokół likwidujący dotychczasowe korzystne rozwiązania podatkowe, w tym tzw. tax sparing, pozwalający od polskiego podatku od dywidendy potrącić fikcyjny, bo w rzeczywistości niepobierany na Cyprze, podatek cypryjski. Wygląda na to, że wakacje podatkowe na Cyprze dobiegły końca.

Luksusowe wille w Monako mają m.in. Eva Herzigova czy Ringo Starr.
Luksusowe wille w Monako mają m.in. Eva Herzigova czy Ringo Starr

ANDORA

Do niedawna na liście przyjaznych podatkowo państw znajdowała się również Andora. Wiele zmieniło się tu w przeciągu ostatnich czterech lat, kiedy to wiele udogodnień zostało zlikwidowanych – podpisano m.in. umowę o wymianie informacji w sprawach podatkowych. Zakładanie firm w Andorze przestało być opłacalne także z powodu wybuchu afery z udziałem Jordiego Pujola, byłego szefa rządu Katalonii. Hiszpański minister skarbu oskarżył Pujola o kilka przestępstw finansowych, a kataloński parlament w Barcelonie zażądał szczegółowych wyjaśnień na temat oszustw majątkowych. W następnych latach ujawniono kolejne nazwiska osób z pierwszych stron gazet, które dopuściły się podobnej nieuczciwości, m.in. tenisisty Carlosa Moyi, kierowcy rajdowego Carlosa Sanza, a także byłej tenisistki Arantxy Sánchez Vicario, która za oszustwa podatkowe musiała zapłacić 3,5 miliona euro kary. Czyżby kolejny raj przestawał być finansowo atrakcyjny?

NOWOŚĆ NA RYNKU: LIBAN I IZRAEL

Z uwagi na cypryjskie i andorskie ograniczenia, coraz więcej przedsiębiorców szuka nowych rozwiązań, do których należy rejestracja spółki w Libanie. Przyciąga ich tam zwłaszcza stała kwota podatku od dochodów spółki wynosząca ok. 665 dolarów rocznie, jak również fakt, że nie istnieje tam podatek VAT ani podatek od nieruchomości. Podatek od zysków kapitałowych stanowi jednie 10%, jednak tyczy się tylko majątku zlokalizowanego na miejscu. Liban wykorzystuje się także do optymalizacji wynagrodzenia dyrektorów, bowiem zgodnie przepisami dochód uzyskany przez podatnika z tytułu pełnienia funkcji członka zarządu w spółce w Libanie jest zwolniony z opodatkowania w Polsce.
Ciekawym nowych rozwiązań polecamy również Izrael, stosujący instytucję wakacji podatkowych w stosunku do zlokalizowanych na jego terytorium zagranicznych zakładów produkcyjnych.

 

Artykuł powstał w oparciu o książkę Tomasza Lipowskiego “Raje podatkowe a unikanie opodatkowania”, Grzegorza Poleszczuka “Raje podatkowe w ujęciu polskiego systemu prawa podatkowego” oraz Jacka Grzywacza “Pranie pieniędzy. Metody, raje podatkowe, zwalczanie”. Korzystałam także z danych pochodzących ze stron internetowych portalów informacyjnych TVN24, Polsat News i Onet.pl.

Posted on

Raj utracony

Pisarze zajmujący się fantastyką naukową mają szczególne powinowactwo z dystopią. Wiecie, czym jest utopia? Nazwa wywodzi się od greckiego słowa oznaczającego dobre miejsce. Jest to zatem miejsce, gdzie wszystko doskonale działa, wszyscy są szczęśliwi, a dobro i uprzejmość panują powszechnie. Opowiadania o utopiach są niezmiennie nudne. Gdzie jest niebezpieczeństwo? Gdzie wątpliwości?
Dystopia (złe miejsce) jest oczywiście czymś, gdzie wszystko jest koszmarne i nieprawdopodobnie złe.

Isaac Asimov, Isaac Asimov przedstawia najlepsze opowiadania science-fiction (1958) 

 

Korzenie dystopijnego nurtu w literaturze fantastycznej sięgają XVIII wieku, a jego „ojcostwo” przypisuje się Jonathanowi Swiftowi i jego Podróżom Guliwera, w których maluje obraz dwóch rodzajów społeczeństw: dobrego i złego, utopijnego i dystopijnego. Na przestrzeni wieków nurt ten dał nam takie dzieła jak Wehikuł czasu H.G. Wellsa, Proces Franza Kafki, Władca much Williama Goldinga czy bodaj jej najbardziej kultowy reprezentant – Rok 1984 George’a Orwella. To tylko niektóre z długiej listy powieści ukazujących życie w społeczeństwie w jakiś sposób złamanym, zatrutym, stłamszonym i odartym z wolności. W odróżnieniu od swej utopijnej siostry, literatura dystopijna koncentruje się na tym, co postrzegamy jako złe: na ubóstwie, głodzie, brudzie, brzydocie, chorobie, nieufności, a także opresji, tyranii i zbrodni (w służbie których nierzadko występują nauka, postęp i nowe technologie), oraz na tym, jaki jest ukształtowany przez to wszystko człowiek i społeczeństwo. Oczywiście, drogi, którymi taki człowiek może pójść, są dwie: może dać się złamać i zaakceptować rzeczywistość, w której żyje, zaś w najgorszym wypadku – dołączyć do tych, którzy ją taką kształtują, lub próbować wyrwać się z zaklętego kręgu i spróbować znaleźć – lub stworzyć – nową, lepszą rzeczywistość. Uciec z piekła do raju. Co ciekawe, dystopijne społeczeństwa często same rodzą się jako utopie, nierzadko po jakimś kataklizmie: wojnie, klęsce żywiołowej, wielkim wybuchu. Wskutek chciwości, pragnienia władzy bądź po prostu błędnej oceny tego, co dla społeczeństwa dobre, zostają jednak wypaczone, stając się karykaturą samych siebie: dystopią. Jak pisał w traktacie O szczęściu Władysław Tatarkiewicz, aby wszystkich ludzi uczynić doskonałymi, trzeba wielu z nich odebrać wolność, zastosować wobec nich przymus, a nie zdaje się, aby ludzie mogli być szczęśliwi pod przymusem.

 

Zstąpienie do piekieł, czyli narodziny i powroty dystopii

Popularność literatury dystopijnej, która swój złoty wiek przeżywała w drugiej połowie XX stulecia, przygasła pod koniec lat ’80. Ponowny wiatr w żagle złapała na początku XXI wieku, wraz z pojawieniem się nowego podgatunku, tzw. young adult dystopian novel, czyli powieści dystopijnej dla młodzieży. Jednak prawdziwy nowy boom – także w kinie i telewizji – gatunek ten przeżywa od czasu sfilmowania trylogii Suzanne Collins Igrzyska śmierci. Ta swoista nowa fala skupia się na przeciwstawieniu sobie dwóch światów: dystopii, w której żyje bohater, i utopii, o której marzy i o którą w pewnym momencie – czasem wbrew własnej woli – zaczyna walczyć. Walka ta może przybrać formę faktycznego starcia z opresorem, próby obalenia tyrana i stworzenia nowego, sprawiedliwego i lepszego systemu na gruzach poprzedniego systemu. Z tym rodzajem buntu mamy do czynienia we wspomnianej trylogii Collins. W innym wariancie sprzeciw wobec zastanej rzeczywistości przybiera formę ucieczki i poszukiwania mitycznej arkadii, która ma istnieć gdzieś poza granicami tego potwornego świata skazanego na zagładę. Dotarcie do niej jest oczywiście niezmiernie trudne, droga najeżona niebezpieczeństwami, a osiągnięcie celu nie zawsze spełnia nadzieje i oczekiwania… Koronnym przykładem takiej historii jest seria Więzień labiryntu Jamesa Dashnera.

 

Hiszpańskie jutro

Oczywiście, najbardziej płodny, jeśli chodzi o literaturę dystopijną, jest anglosaski krąg kulturowy. Nie oznacza to jednak, że nie istnieje ona w innych krajach. Swoich wybitnych – choć może mniej znanych – reprezentantów ma na przykład w Hiszpanii. Co ciekawe, jeszcze do niedawna, termin „dystopia” nie figurował nawet w najważniejszej pozycji leksykograficznej tego kraju, czyli słowniku Hiszpańskiej Akademi Królewskiej (Real Academia Española). Włączenie go doń wywalczył dopiero trzy lata temu José María Merino, najbardziej chyba zasłużony autor i propagator tego gatunku na Półwyspie Iberyjskim. Spod jego pióra wyszedł m.in. zbiór opowiadań Las puertas de lo posible, które początkowo spotkały się w jego ojczyźnie z krytyką za… zbyt pesymistyczną wizję przyszłości. Merino jest też jednym z autorów, których opowiadania znalazły się w pierwszej hiszpańskiej antologii dystopijnej Mañana todavía. Doce distopías para el siglo XXI (hiszp. „Jeszcze jutro. Dwanaście dystopii na XXI wiek”), pod redakcją Ricarda Ruiza Garzona, wydanej w 2014 r. przez barcelońskie Fantascy.

W 12 obrazach odmalowanych w antologii znajdziemy motywy typowe dla gatunku: odkrywanie własnej tożsamości, niejednoznaczną rolę nauki, darwinizm społeczny, opresyjny system. Literatura dystopijna ze swej natury jest przesiąknięta ideologią – nie inaczej jest i w tym opracowaniu. Mamy tu więc Javiera Negrete, drwiącego z politycznie poprawnego progresywizmu; Susana Vallejo krytykuje segregację, nierówności społeczne i „gettyfikację”; zaś Juan Manuel Aguilera nie waha się wskazać słabości i sprzeczności targających współczesną Europą. Nie jest to może antologia doskonała (mnie osobiście zabrakło w niej choćby laureatki nagrody Minotaura z 2011 r. za powieść Ciudad sin estrellas, Montse de Paz, czy fenomenalnego, błyskotliwie bawiącego się konwencjami i motywami kolektywu Colectivo Juan de Madre), nie da się jednak ukryć, że wybrani do niej autorzy należą do panteonu hiszpańskiej fantastyki. Jednak największą jej siłę stanowi różnorodność: mamy autorów znanych i uznanych, jak choćby Merino, Aguilera czy Elia Barceló, a także utalentowanych młodych, jak Laura Gallego, Marc Pastor czy Emilio Bueso. Także w warstwie fabularnej znajdziemy tu zarówno rozwiązania z nurtu pesymistycznego, gdzie dystopia jest punktem wyjścia i konkluzją, jak i nurtu nadziei, wiary w istnienie lepszego jutra, lepszego świata.

Droga do Arkadii

Boom na literaturę dystopijną i wzrost jej popularności sprawił, że na nowo rozgorzała wśród fanów gatunku dyskusja o jego granicach. Czy powieść apokaliptyczna, jak bestsellerowa seria Apocalipsis Z Manela Loureiro, to jeszcze powieść dystopijna? A nurt historii alternatywnej (w literaturze hiszpańskojęzycznej nazywany ucronía), czyli upiorne alternatywne wersje przeszłych wydarzeń, jak w Danza de tinieblas Eduarda Vaquerizo? Co z osadzonymi w przyszłości powieściami kryminalnymi, jak Lágrimas en la lluvia Rosy Montero? Pisarka przyznaje otwarcie, że nie lubi etykietek, i podkreśla, że to, co najbardziej lubi w sci-fi, to że jest ona potężnym metaforycznym narzędziem portretowania rzeczywistości (A la sombra del futuro. La distopía conquista la literatura de género, Daniel Arjona, magazyn El Cultural, 27.06.2014 r.). Z tym stwierdzeniem zgadzają się inni autorzy fantastyki dystopijnej. Faktycznie bowiem jej celem nigdy nie była zabawa w przewidywanie przeszłości czy próba wyobrażenia sobie, jak wyglądałby świat za kilkadziesiąt bądź kilkaset lat – a raczej krytyczna diagnoza teraźniejszości. W związku z tym zarówno pisarze, jak i krytycy literatury dystopijnej są podzieleni jeśli chodzi o jej wymowę. Powieści Emilia Bueso, takie jak Esta noche arderá el cielo czy Cenital przesycone są pesymizmem; nie ma w nich miejsca na nadzieję czy odkupienie. Raj raz utracony jest utracony na zawsze. Nie ma powrotu do Arkadii. Podobny ton mają utwory Elii Barceló, autorki trylogii Anima Mundi, której opowiadanie 2084. Después de la Revolución walczy z El garete Bueso o palmę pierwszeństwa, jeśli chodzi o najbardziej okrutne, mroczne i pozbawione nadziei ze wszystkich w antologii Garzona. Inaczej jest u Laury Gallego, piszącej głównie dla dzieci i młodzieży, czy Montse de Paz. Dystopijna rzeczywistość nie jest u nich światem zamkniętym i ostatecznym. Gallego daje nadzieję na to, że wewnętrzna przemiana może doprowadzić do zmiany świata wokół. U de Paz z kolei mamy motyw zaprogramowanego, ściśle kontrolowanego świata opartego na najnowocześniejszej technologii, której człowiek jest niewolnikiem. Krążą jednak słuchy, że istnieje inny, lepszy, prawdziwszy świat, w którym wschody i zachody słońca nie są zaprogramowane, a owoce mają zapach i smak. Ci, którzy dają wiarę tym pogłoskom, ogłaszani są wariatami i izolowani od reszty społeczeństwa w zakładach zamkniętych. Jednak pragnienie ucieczki do wolności i odnalezienia mitycznego raju czasem okazuje się silniejsze… Jeśli czytelnik chce obrazu nieco melancholijnego, z domieszką absurdu, w którym nadzieją na lepsze jutro jest zaś po prostu miłość, warto sięgnąć po utwory Felixa J. Palmy – jego Trylogia wiktoriańska (Mapa czasu, Mapa nieba i Mapa chaosu) została przetłumaczona na język polski.

Literatura dystopijna niezmiennie waha się między dawaniem nadziei a odbieraniem jej. Jednak nawet te utwory, w których dystopia jest punktem wyjścia do poszukiwania lepszego świata, naznaczone są swoistą nutą pesymizmu; zawsze gdzieś czai się wątpliwość: czy każda utopia nie jest skazana na stanie się dystopią?…

 

POLECAM – mój osobisty TOP 5 hiszpańskiej literatury dystopijnej (kolejność przypadkowa):

 

  1. Montse de Paz, Ciudad sin estrellas: Perseo, młody człowiek żyjący w syntetycznym świecie nowoczesnych technologii, odkrywa w sobie pragnienie sprawdzenia, czy legendy o istnieniu innego świata, w którym wszystko nie jest ściśle zaprogramowane i kontrolowane, mają coś wspólnego z prawdą, a jego matka, zamknięta w zakładzie dla obłąkanych, nie jest jednak wariatką…
  2. Emilio Bueso, Cenital: kronika zapowiedzianej katastrofy. Nad Ziemią krąży widmo wyczerpania się paliwa, kataklizmu ekologicznego i kresu cywilizacji. Ostatnią deską ratunku jest podjęcie próby życia w małych, samowystarczalnych, ekologicznych wioskach. Ale kiedy wydaje się, że kryzys został przezwyciężony, pojawia się nowy…
  3. Félix J. Palma, Mapa czasu, Mapa nieba i Mapa chaosu (trylogia wiktoriańska): wielka miłość, podróże w czasie, słynni wiktoriańscy pisarze i ratowanie świata przed zagładą. Czego tu nie lubić?
  4. Laura Gallego, trylogia Memorias de Idhún: Powieść nie-tak-całkiem-dystopijna dla młodzieży, w której zasadniczą rolę odgrywa magia, a światy, po których poruszają się bohaterowie, pełne są niezwykłych stworzeń. Z obowiązkowych elementów literatury dystopijnej mamy tu zagrożone unicestwieniem światy i rasy, ruch oporu, młodych bohaterów, którzy przyłączają się do rebelii i muszą stawić czoła okrutnym władcom.
  5. antologia Mañana todavía. Doce distopias para el siglo XXI (pod redakcją Ricarda Ruiza Garzona): Nie doskonały, ale bardzo dobry i różnorodny zbiór opowiadań (a w porywach nawet krótkich powieści) dystopijnych. Czasem bardzo mrocznych i pesymistycznych, czasem mniej. Znakomita lektura zarówno dla tych, którzy dopiero pragną zapoznać się z hiszpańskimi pisarzami gatunku, jak i dla jego oddanych fanów, kolekcjonujących kolejne pozycje ulubionych autorów.

 

Zdjęcie główne: Morgan McBride / Unsplash
Posted on

Baia czyli proza życia

Dawno, dawno temu, niedaleko Neapolu, blisko Pozzuoli, było sobie miasteczko wielkie urody. Nazywało się Baiae (czytaj: Baje). Odwiedzały je wszystkie największe gwiazdy, koronowane głowy, arystokraci i bogacze. Wznosiły się tu najpiękniejsze, najznakomitsze wille; organizowano najbardziej wystawne przyjęcia. Cieszono się turkusowymi wodami morza, odurzającym aromatem pinii i niezwykłymi właściwościami wód termalnych, których źródło biło w okolicy. To do Bai przyjeżdżała młodzież z najlepszych rzymskich domów, aby odpocząć od upału i zgiełku Wiecznego Miasta, a także, jeśli nie przede wszystkim, porządnie się zabawić. Wśród piniowych gajów kwitły romanse, na bankietach i wieczornych ucztach delektowano się wszelkimi cielesnymi uciechami, obficie podlewanymi winem. Oślepiała biel marmurów jaśniejących we południowym słońcu, czarowała feeria barw miejscowych fresków. Piasek parzący stopy. Lepkość otwierających się w dłoniach fig. Gładkość ziarenek owoców granatu. Carpe diem na całego. Podobno powietrze pachniało tu tak, że nie dało się… nie zgrzeszyć. Tym bardziej, że brzegi pobliskiego jeziora, Lago d’Averno, starożytni uważali za wejście do piekieł. Może dlatego to właśnie tam Neron zamordował swoją matkę Agrypinę.

Zatoka widziana z Castello Aragonese, fot. Uri Wollner
Zatoka widziana z Castello Aragonese, fot. Uri Wollner

Dziś Baiae, a w zasadzie, po włosku: Baia, jest prowincjonalną nadmorską miejscowością. Drogę ciągnącą się wzdłuż zatoki wypełniają samochodowe korki; w autach ze zblazowanymi minami siedzi neapolitańska młodzież, słuchająca na cały regulator muzyki disco i mlaskająca podczas żucia gumy. Plaże, niegdyś słynące z krystalicznych wód i nieskazitelnie czystego piasku, są niewyobrażalnie zaśmiecone – pełno tu papierów, puszek, psich odchodów i papierosów. Co ciekawe, na tym wszystkim, jak gdyby nigdy nic, rozkładają swoje ręczniki opaleni na czarno plażowicze. Poproszeni o wskazanie, gdzie zwiedzić można pozostałości królewsko pięknych Bajów, rozkładają bezradnie ręce. Mogą co najwyżej wskazać najbliższą pizzerię.

Na szczęście uparty podróżnik zza siedmiu gór i siedmiu lasów nie podda się tak łatwo; mimo porażającej brzydoty miasteczka będzie próbował odnaleźć chociaż nikły ślad jego dawnej świetności. Zacząć warto od wielkich rzymskich term, których ruiny wznoszą się tuż obok stacji kolejowej. Wystarczy odrobina fantazji i może uda nam przenieść się w czasie, wyobrazić sobie plusk wody, śmiech kobiet, nawoływania szatniarzy. Ktoś poddaje się masażom, ktoś pod arkadami gawędzi o polityce… Czy słyszycie?

Antyczne skarby w kompleksie termalnym, fot. Uri Wollner
Antyczne skarby w kompleksie termalnym, fot. Uri Wollner

Z łaźni kierujemy się nad zatokę, spragnieni widoku pereł architektury. Gdzież podziały się strzeliste kolumny, rozłożyste tarasy i piniowe parasole? Otóż, jak to w baśniach bywa, zostały… połknięte. Nie przez smoka, nie przez fruwającego potwora, a przez Morze Śródziemne. Wytrawni bajarze wiedzą, że zjawisko to nosi po włosku nazwę bradisismo i polega na obniżaniu się terenu. Wille, pałace i czarowne ogrody bogatych Rzymian śpią dziś spokojnie pod zielonkawymi wodami zatoki.

Starożytne wille pochłonęło morze. Fot. Uri Wollner
Starożytne wille pochłonęło morze. Fot. Uri Wollner

Jak na poszukiwaczy przygód przystało, i tym razem się nie poddajemy, wskakując na pokład zaczarowanego statku, zwanego Cymba. Ma on szklane dno, które przy dobrej widoczności pozwala podziwiać podwodne mozaiki, rzeźby i amfory, a także słynną jadalnię pałacu cesarskiego, przez którą już w starożytności przepływała woda. Unosiły się na niej talerze z wykwintnymi potrawami. Życie to jednak nie bajka. Czasem wody są mętne, a zamiast arcydzieł sztuki widać głównie ławice ryb. Po takiej wycieczce żyje się długo i nieszczęśliwie, wspominając niespełnione marzenia obejrzenia zaginionego świata.

Parco Archeologico Sommerso di Baia, 80070 Pozzuoli (Napoli)
tel. 
+39 081 523 2739
www.baiasommersa.it

 

Zdjęcie główne: Joseph Mallord William Turner, The Bay of Baiae with Apollo and the Sibyl, Google Art Project, domena publiczna

 

Posted on

Śródziemnomorskie krainy szczęśliwe

Wsiąść do pociągu byle jakiego… Może niekoniecznie byle jakiego, pociąg ów powinien bowiem jechać w stronę słońca, wina i lepszego życia. Zresztą nie musi to być pociąg, byłoby nawet wskazane, by podróż odbyła się samolotem; w końcu chodzi o lepsze życie, więc i środek transportu mógłby być lepszy. Może być jednak i samochód, do którego zapakuje się pół majątku. W tej podróży ważny jest przecież cel, reszta jakoś się dopasuje. A celem zazwyczaj jest jakiś uroczy, nieco odludny zakątek ziemski, daleko od głównego nurtu życia, od korków, zatłoczonego metra i spóźnień do pracy. Zmęczonym życiem mieszczuchom, zwłaszcza tym naprawdę wielkomiejskim, prowincja jawi się niczym spełnienie najpiękniejszego marzenia. A już prowincja pod południowym słońcem, na tarasie z widokiem na winnicę, to szczęście w najczystszej postaci!

Cel numer 1: Włoska radość życia

Aby zrozumieć ten fenomen, warto sięgnąć przede wszystkim po książkę Frances Mayes Pod słońcem Toskanii, gdyż to od niej właśnie rozpoczął się masowy sen o lepszym życiu na prowincji. Nie byle jakiej prowincji, bo toskańskiej. Malowniczo kręte drogi, szpalery ustawionych na baczność cyprysów i gaje oliwne z powykręcanymi drzewami o srebrzystych koronach, równe rzędy winorośli, słonecznikowe pola po horyzont, na wzgórzach miasteczka o strzelistych wieżach kościołów – trudno nie zakochać się w tym krajobrazie. A jeśli jeszcze dorzucić spacery po urokliwych miasteczkach, wizyty na targowiskach otulonych oszałamiającym zapachem doskonałego jedzenia, magnetyczną energię maleńkich barów i podglądanie życia miejscowych, to obraz Toskanii zaczyna być wystarczająco piękny, by nikt nie mógł mu się oprzeć. Uległa mu również Frances Mayes, która wiele lat temu kupiła tam zrujnowany dom i wraz z mężem urządziła w nim swoją letnią siedzibę. Na pierwszy rzut oka opowieść o kilkuletnim uciążliwym remoncie, piętrzących się problemach i Włochach, którzy nie potrafią dotrzymać żadnego terminu, nie ma w sobie siły porywania duszy w stronę Włoch. A jednak styl autorki, jej poetycko-kulinarne opisy Toskanii, odnajdywanie szczęścia w ciężkiej pracy i umiejętność wypoczywania sprawiają, że opowieść staje się naprawdę słoneczna, relaksująca, pełna toskańskiej energii, smaków i zapachów. Budzi marzenia, rozświetla mroki, uwodzi.

To, co w książce Frances Mayes było autentyczne i oryginalne, w kolejnych książkach o Toskanii stało się już tylko wdzięcznym motywem literackim, podstawą do naśladowania. Zresztą sama Mayes nie poprzestała na jednej książce i napisała jeszcze m.in. Bella Toskania i Codzienność w Toskanii. Trudno odmówić im uroku, ale czuje się w nich zbliżające się wyczerpanie tematu i produkcję dla pieniędzy.

W przeciwieństwie do amerykańskiej pisarki, żeglarz i wytwórca wina Ferenc Máté nie ograniczył się do oglądania Toskanii latem, podczas urlopu. Kupił stary, XIII-wieczny klasztor i osiadł w nim na dobre, inwestując całą swoją energię nie tylko w odnawianie wnętrz, ale przede wszystkim w stworzenie własnej winnicy, własnej marki. Proces ten opisał w kilku książkach – Winnica w Toskanii, Wzgórza Toskanii i Mądrość Toskanii – a jego wino rzeczywiście powstało i weszło na sklepowe półki. Zbiera pozytywne opinie koneserów, rozpoznać je można między innymi po charakterystycznych, nowoczesnych etykietach. Opis zmagań Ferenca Máté różni się od opowieści Frances Mayes choćby dlatego, że stworzył go mężczyzna, na dodatek człowiek dość już doświadczony w winiarskich sprawach. Frances stąpała po zupełnie obcej ziemi i wszystko, czego dowiadywała się o Toskanii, było dla niej zaskoczeniem, które ubierała w styl liryczno-smakowity. Ferenc Máté ma nieco więcej dystansu i nieco mniej poezji, ale jego książki również mają urok i nieco szorstką moc uwodzenia.

Oboje autorzy stworzyli literacką bazę dla naśladowców, swego rodzaju wzorzec, wedle którego pisano kolejne „toskańskie” książki. Nie sposób wymienić wszystkich wariacji na temat, niektóre trudno nawet przekartkować, inne na kilka chwil stają się wciągającą lekturą. Wśród polskich odkrywców Toskanii największą popularność zdobyła Małgorzata Matyjaszczyk, która najpierw prowadziła blog, potem zaś napisała dwie cieszące się powodzeniem książki Mój pierwszy rok w Toskanii. Zapiski spełnionych marzeń i Toskania dzień po dniu. Półka z toskańskimi książkami jest jednak naprawdę długa i wiele na niej pozycji o poziomie literackim zbliżającym się do grafomanii. Trudno chwilami oddzielić prawdziwe emocje od wystylizowanych, niejako wyprodukowanych na wzór dobrze sprzedających się mistrzów gatunku.

Po pierwszym zauroczeniu Toskanią przyszedł czas na poszerzenie włoskich podróży w stronę lepszego życia. Skoro wszystkie stare domy w Toskanii zostały już kupione i napisano kilkaset opowieści na ten temat, trzeba jechać dalej, zaczynając od sąsiadującej Umbrii, ale szlak może wieść i przez całą włoską prowincję. Cathy Rogers i Jason Gibb, producenci telewizyjni z Los Angeles, kupili gaj oliwny w Marche i poświęcili się wytwarzaniu oliwy, a swoje wspomnienia opisali w książce pod niezbyt oryginalnym tytułem Dolce vita. Opowieść o oliwnym gaju we Włoszech. Znani aktorzy hollywoodzcy Michael Tucker i Jill Eikenberry swoje miejsce na ziemi odnaleźli w umbryjskim Spoleto, opisując to w książce Przepis na Umbrię. Dziennikarka kulinarna Marlena de Blasi wędrowała po Italii w poszukiwaniu własnego miejsca, aż w końcu osiadła w Umbrii, którą scharakteryzowała w książce Tysiąc dni w Orvieto. Z kolei Annie Hawes postanowiła wybrać się do Kalabrii, a o jej zetknięciu z odmienną kulturą przeczytać można w Podróży na Południe.

Dolce vita ma magiczną moc. Można być italosceptykiem, można na wakacje jeździć na Mazury lub do Szwecji; kiedy jednak przypadek sprawia, że pojawiamy się we Włoszech, magia zaczyna działać. I działa naprawdę. Sztuczna jest tylko wtedy, gdy staje się bezmyślnym naśladownictwem, maszynką do zarabiania pieniędzy. Na szczęście włoska prowincja umie obronić się sama, a nieliczne dobre opowieści są silniejsze niż setki złych.

Cel numer 2: Francuskie wino i sielski szyk

Na francuskiej ziemi literackie ścieżki przecierał Peter Mayle książką Rok w Prowansji, która zapoczątkowała odkrywanie francuskiej prowincji, szczególnie sielskiej Prowansji. Jego opowieść o życiu w tym zakątku świata jest dobrze wyważona, zachwyty przeplatają się z lekkim dystansem i błyskotliwym poczuciem humoru, smakom i zapachom towarzyszy refleksja na temat mieszkańców Prowansji, a także rozmaitych przyjaciół i znajomych, którzy nagle zapragnęli odwiedzić autora w jego piękniejszej części świata. Peter Mayle nie przyjechał do Prowansji tylko na wakacje, oglądał tę ziemię również w zimowe dni, czuł przenikliwe zimno miejscowego wiatru, obserwował pierwsze oznaki budzącej się wiosny. Jego książka ma ten rzadki walor, że opisuje nie tylko lipcowe zachwyty nad światem, lecz także listopadowe czy styczniowe, nie zawsze zresztą wyłącznie zachwyty. Nad opowieścią konsekwentnie unosi się jednak przyjemne zadowolenie z życia, południowe zrelaksowanie i dobra energia, która przekonuje do Prowansji. Nagle wszyscy zapragnęli poznać ten skrawek ziemi, poczuć zapach lawendy, popijać przed snem przednie wino i toczyć mniej lub bardziej wyszukane rozmowy z francuskimi sąsiadami. Peter Mayle postanowił nie przerywać swojej opowieści i zaproponował czytelnikom kolejne „francuskie” tytuły: Zawsze Prowansja, Jeszcze raz Prowansja, Dobry rok, Hotel Pastis, Prowansja od A do Z.

Do autora bestsellerów postanowili dołączyć inni. Pojawiły się kolejne opowieści o starych zrujnowanych domach i winnicach, których nowi właściciele zmagają się ze swoimi spełniającymi się marzeniami, robotnikami, nowymi sąsiadami i biurokracją. Nie zawsze jest to Prowansja, zawsze jednak urokliwa prowincja, tak odmienna od wszystkiego, co autorzy znali dotychczas. Caro Feely w Winnicy marzeń snuje opowieść o tym, jak stała się posiadaczką podupadającej winnicy i próbowała stawić czoła trudnościom. Lektura spodoba się tym, którzy lubią dużo wiedzieć o winie, autorka nie skąpi bowiem szczegółowych opisów tego, co we Francji trzeba zrobić, by zostać wytwórcą i sprzedawcą tego trunku. Nie brakuje tu także nieco bardziej kameralnych i lirycznych refleksji, miejscowego świata opisanego kobiecym okiem.

W historii Dona Wallace’a To będzie mój dom są łatwe do przewidzenia kłopoty ze zrujnowanym domem, zmagania z robotnikami i brakiem pieniędzy, zderzenie się marzeń z rzeczywistością. Snuje się ta opowieść o nieco chropowatej miłości do Bretanii, ze szczęśliwym zakończeniem, a komu się spodoba, może pozostać w kręgu przeżyć autora dzięki prowadzonemu przez niego blogowi.

Bardziej dynamiczną formułę obrał Jamie Ivey w książce Smak Prowansji. Niezwykła opowieść o miłości do wina. Tytuł jest tylko po części zgodny z samą opowieścią, co wynika z zamiłowania polskich wydawców do wprowadzania zmian, aby tylko książka lepiej się sprzedawała. Treść znacznie trafniej opisuje tytuł oryginalny: Extremely Pale Rosé. A Very French Adventure. Rzeczywiście jest to przygoda, podróż przez całą Francję, w poszukiwaniu najjaśniejszego wina rosé. Wszystko przez pewien dość pochopny zakład ze starszą panią, która uznała, że jej wino rosé ma najjaśniejszą barwę w kraju. Przez kilka długich miesięcy autor i jego bliscy próbowali udowodnić, że madame Etienne nie ma racji. Opis tej wędrówki szlakiem win rosé to pouczająca, smakowita i niegłupia propozycja dla miłośników Francji, choć nieustające degustacje mogą nieco znużyć mniej wytrwałych czytelników.

Można by tak długo wymieniać: francuska prowincja pociąga wielu marzycieli. Podobnie jak we Włoszech, także i tu zrujnowane domy spędzają właścicielom sen z powiek, nowi sąsiedzi nie zawsze bywają przyjacielscy, zwłaszcza na początku znajomości, miejscowe przepisy zaskakują. We włoskich opowieściach więcej miejsca poświęca się jedzeniu, we francuskich przewagę zdobywa wino. Francja, nawet ta najbardziej prowincjonalna, zdaje się bardziej szykowna i nastawiona na zrobienie wrażenia; Italia woli w tym czasie rozbudzać zamiłowanie do rozkoszowania się życiem.

Cel numer 3: Greckie niebo

Czego można się spodziewać po sielskiej Grecji? Okładki książek zgodnie zapowiadają relaks pod błękitnym niebem, z białymi domkami w tle, słońcem odbijającym się w morzu, drzewkami pomarańczowymi. Są niczym ogłoszenie: „Aaaby wypocząć, przyjedź tutaj”. Pod okładkami książek czają się jednak stare jak świat opowieści o zrujnowanych domach, których odnawianie trwa zwykle za długo, o sąsiadach, którzy niewiele rozumieją, o próbowaniu nowych smaków i trudnych spotkaniach z gustem miejscowych.

Tytuł opowieści Johna Mole’a, Moja wielka grecka przygoda, nawiązuje do dwóch filmowych przebojów: Mojego wielkiego greckiego wesela i Mojej wielkiej greckiej wycieczki. Ale to znowu kreacja polskiego wydawcy, w oryginale tytuł brzmi zupełnie inaczej: It’s all Greek to me. A Tale of a Mad Dog and an Englishman, Ruins, Retsina and Real Greeks. Długi, to fakt, lecz znacznie lepiej oddaje charakter przygody autora, który zmaga się z ruinami kupionego domu, szalonym psem, żywicznym smakiem miejscowego wina i prawdziwymi Grekami, którzy za nic mają angielskie jedzenie, poczucie humoru i zwyczaje. Przybysze muszą się dostosować do świata greckich wartości, a to spotkanie kultur bywa naprawdę zaskakujące.

Znany brytyjski dziennikarz John Humphrys opisał swoje życie w malowniczej Grecji w książce pod tytułem Błękitne niebo i czarne oliwki. Punkt wyjścia tej opowieści jest, można powiedzieć, kanoniczny. Oto bowiem autor kupuje dom na Peloponezie; dom jest rzecz jasna zrujnowany, a widoki zapierają dech w piersiach. W pracach pomaga mu syn Christopher, mieszkający w Atenach, ożeniony z Greczynką, prawniczką; budowę nadzoruje teść Christophera. Mamy w tej opowieści wszystko, co wydaje się obowiązkowe: biurokrację, robotników budowlanych o nieuczciwych zamiarach, niewspółpracującą przyrodę, entuzjazm przeplatający się ze zniechęceniem. Ciekawe jest za to dopuszczenie do głosu również syna, sprawcę niejednego zamieszania w tej historii, a także dystans do własnych słabości i nieostrożności w podejmowaniu decyzji.

Dwugłos pojawia się także w historii opowiedzianej przez Joannę Nicklasson-Młynarską i Mikaela Backmana Greckie pomidory, czyli nowy dom na końcu drogi. Pięknie wydana, ozdobiona stylowymi ilustracjami Andrzeja Płoskiego, jest kolejną opowieścią o spotkaniu cudzoziemców z Grecją, o odmiennej mentalności mieszkańców tego kraju, o ich zamiłowaniu do bezruchu, o nonszalanckim podejściu do pieniędzy i majątku.

 

W pogoni za marzeniem

Wszystkie te podróże – włoskie, francuskie, greckie czy hiszpańskie – są do siebie bardzo podobne; nie powinno to jednak dziwić, wszak opowiadają o jednym, wspólnym marzeniu. Każdy chce znaleźć skrawek ziemi, na którym obowiązywać będą jego prawa i realizować się będą jego marzenia. Droga ku temu wydaje się być jedna. Trzeba kupić dom, poznać sąsiadów, zaaklimatyzować się, a potem pobierać dobrą energię ze świata, który się wybrało. We Włoszech próbować doskonałej oliwy, we Francji popijać schłodzone wino, w Grecji dać się uwieść gromadnej gościnności mieszkańców wioski. Opowieści greckie są nieco bardziej żywiołowe, we francuskich pojawia się więcej rozważań o życiu stylowym, a włoskie otulają smakami miejscowej kuchni i uspokajającymi pejzażami, w których krzyżuje się rytmika cyprysów i radosne szaleństwo drzew oliwkowych. Choć większość tych historii ma swój początek w autentycznych przeżyciach ich autorów, po lekturze kilku czy kilkunastu z nich czytelnicza cierpliwość może się jednak skończyć. W zdecydowanej większości są bowiem dość kiepskie literacko, mechanicznie powtarzają wzorce zrujnowanych domów i uniesień na tarasie. Prowadzą czytelnika tymi samymi, mocno utartymi ścieżkami, jakby wszyscy pragnęli tych samych podniet i doświadczeń. Przygody są jak skserowane, styl również rzadko wyróżnia je na tle innych. Wspólne szukanie szczęścia jest jak zbiorowa fatamorgana na pustyni stresu i smogu; wszyscy zdają się widzieć to samo, choć szczęście może przecież mieć wiele twarzy.

 

Co zrobić, gdy znudzą nas już cudze opowieści? Najlepiej zacząć swoją własną podróż i swoją własną opowieść. Może na chwilę, może na całe życie. Wśród prowansalskiej lawendy, pośród kamiennych ścieżek na greckiej wyspie lub na wiekowym tarasie z widokiem na toskańską winnicę. Każdy pomysł jest dobry, każdy prowadzi w stronę jakiegoś marzenia. Ja już wyruszyłam, a Ty?

 

Wszystkich zainteresowanych wakacyjnymi lekturami ze Śródziemnomorzem w tle informujemy, że Magdalena Giedrojć jest autorką powieści Księżyc nad Rzymem, która ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Prószyński i Spółka. Koniecznie zajrzyjcie!

 

Posted on

Narodziny Rzymu Laury Orvieto

Więcej, niż tysiąc i więcej, niż dwa tysiące lat temu, gdy nie było jeszcze na świecie ani Londynu, ani Paryża, ani Medjolanu, ani Rzymu, więcej, niż tysiąc i więcej niż dwa tysiące lat temu, żył w najpiękniejszej pod słońcem krainie król pełen dobroci, który miał dwóch synów. Tak zaczynają się Narodziny Rzymu. Opowiadania z dawnych, dawnych czasów (Storie della storia del mondo. Il Natale di Roma, 1928) – jedna z ważniejszych książek w historii włoskiej literatury dla dzieci. O jej autorce, Laurze Orvieto, słyszeliśmy być może też w innym kontekście. Żyjąca na przełomie XIX i XX wieku pisarka jest bowiem patronką słynnej, ustanowionej w 1953 roku i przyznawanej do dziś nagrody literackiej za wybitną twórczość dla młodych czytelników: Premio Laura Orvieto.

Urodzoną w 1876 roku mediolankę z rodu Cantoni di Pomponesco od początku charakteryzowało zaangażowanie w życie kulturalne i społeczne zjednoczonych Włoch, a także zamiłowanie do snucia opowieści. Od 1899 roku związała się z Florencją, do której przeprowadziła się po ślubie z kuzynem Angiolem Orvieto, poetą i dziennikarzem. Zaczęła pisać – pod pseudonimem – dla renomowanego czasopisma „Il Marzocco” założonego pod koniec XIX wieku przez męża pisarki i jego brata Adolfa, a od 1905 roku prowadziła w periodyku nawet własną rubrykę, Marginalia. Literackie spełnienie przyszło jednak dopiero wraz z twórczością dla dzieci. W 1909 roku nakładem słynnej florenckiej oficyny R. Bemporad & figlio ukazał się debiut książkowy Orvieto, Leo e Lia. Storia di due bimbi italiani con una governante inglese (Leo i Lia. Historia dwójki włoskich dzieci i ich angielskiej guwernantki), podpisany znanym już pseudonimem – Mrs. El. Tekst, który powstał w oparciu o życie codzienne pisarki i jej doświadczenie macierzyństwa, został zadedykowany – podobnie jak późniejsza twórczość – synowi Leonfranceskowi i córce Annalii. Jednak prawdziwą, międzynarodową sławę miała przynieść Laurze Orvieto inna, wydana dwa lata później pozycja: Storia delle storie del mondo. Greche e barbare (Opowiadania z dawnych czasów: greckie i barbarzyńskie). Jest to pierwsza część cyklu, w którym znajdą się – obok Narodzin RzymuStorie della storia del mondo. La forza di Roma (Opowiadania z dawnych czasów. Potęga Rzymu, 1933). Do wątków starożytnych pisarka powróci jeszcze w Storie di bambini molto antichi (Opowiadania o dzieciach z bardzo dawnych czasów, 1937), ostatniej książce opublikowanej za życia. Dalszą karierę przerwą ustawy rasowe, z powodu których Orvieto zaprzestanie działalności i będzie musiała się ukrywać. Tuż po wojnie, przez dwa lata będzie prowadzić we Florencji tygodnik dla dzieci „La settimana dei ragazzi”. Napisana w 1939 roku autobiografia, Storia di Angiolo e Laura (Historia Angiola i Laury), ukaże się dopiero w 2001 roku.

Teksty Orvieto zasługują na uwagę nie tylko ze względu na walory językowe i narracyjne. Storia delle storie del mondo. Greche e barbare oraz późniejsze Narodziny Rzymu to przede wszystkim jedna z pierwszych we Włoszech prób transkrypcji mitów i legend z myślą o młodym czytelniku, przypominająca zresztą analogiczne dzieła Hawthorne’a i Kingsleya. O ile historie Greków i Storie di bambini molto antichi zdają się nawiązywać do eposów homeryckich i Eneidy, o tyle Narodziny Rzymu i La forza di Roma czerpią z monumentalnego dzieła Tytusa Liwiusza. W Narodzinach Rzymu czytelnik znajdzie, oprócz opowiadań o Numitorze i Amuliuszu, westalce Sylwii i pasterzu Faustulusie, dzieje Serwiusza i jego brata Plistyna, opisy pierwszych wojen stoczonych przez Rzymian z królem Akronem i Sabinami. Książeczkę wieńczy opowieść o śmierci Romulusa i jego przemianie w boga Kwiryna: Juljusie Proculusie, powiedz Rzymianom, aby zaniechali łez i żalu, powiedz im, aby się radowali losem moim. Dokonałem dzieła, jakie wyznaczone mi było na ziemi, i stała się ona dla mnie zbyt mała. Zesłali mnie bogowie do Italji, abym założył największe miasto na świecie, wieczne miasto Rzym. I żywie Rzym. Jest silny i potężny i będzie nim poprzez wszystkie wieki. Lecz powiedz Rzymianom, aby zachowali spokój, powiedz im, że wolą moją jest, aby przestrzegali moich praw i żeby nie zbaczali z drogi sprawiedliwości. Ja sam bogiem jestem pośród bogów, jestem bogiem Kwirynem i pod tem imieniem Rzymianie zawsze wzywać mnie mogą, a nigdy pomocy im nie odmówię. Tak jest, będę się opiekował Rzymianami. Mają w niebie sprzyjającego im boga, a jeśli iść będą drogą sprawiedliwości i karności, jeśli pod rozkazami wodzów swych żyć będą w zgodzie i jedności, zostaną na zawsze panami świata!

Polski przekład znakomitej tłumaczki Heleny Grotowskiej ukazał się w 1928 roku staraniem Państwowego Wydawnictwa Książek Szkolnych, a o popularności tekstu może świadczyć fakt, że został on wznowiony już trzy lata później. Książka w języku polskim była opatrzona oryginalnymi ilustracjami popularnego rysownika Ezia Anichiniego, zachowała też szatą graficzną (inicjały, winiety en tête, finaliki) z wydania włoskiego. Nie ulega wątpliwości, że tematyka utworu była atrakcyjna dla oficyny nastawionej na publikację podręczników i pomocniczych lektur szkolnych. Trudno natomiast stwierdzić, dlaczego wydawnictwo nie zdecydowało się na przetłumaczenie daleko bardziej popularnego bestselleru poświęconego starożytnej Grecji. Może o wyborze zadecydował jakiś szczególny sentyment do Italii?

Narodziny Rzymu pozostają więc jedynym dostępnym dla polskiego czytelnika tekstem uzdolnionej pisarki dla dzieci – pisarki, której największym atutem okazała się umiejętność opowiadania starożytnych historii z gracją i sprawnością, bez popadania, pomimo umacniającego się faszyzmu, w ideologię. Ten cenny przymiot zapewnił Laurze Orvieto nie tylko natychmiastowy, dalekosiężny sukces, ale sprawił, że do jej twórczości chętnie wraca się we Włoszech także i dziś.

Laura Orvieto, Narodziny Rzymu. Opowiadania z dawnych, dawnych czasów, tłum. Helena Grotowska, Państwowe Wydawnictwo Książek Szkolnych, Lwów 1928
Posted on

Z literacką kamerą w starożytnym Rzymie

Książka Jeden dzień w starożytnym Rzymie. Życie powszednie, sekrety, ciekawostki Alberta Angeli to literacka wycieczka po dawnej stolicy świata, rozpisana co do minuty; wypełniona szczegółami do tego stopnia, że podczas lektury wielokrotnie mamy wrażenie, że podążamy za kamerą – mówiła Julia Wollner w audycji z cyklu Wybieram Dwójkę, poświęconej włoskiemu badaczowi i wyemitowanej 12 lipca 2017 r. na antenie Programu Drugiego Polskiego Radia.

 

Zapis audycji dostępny jest tutaj: Jeden dzień z literacką kamerą w starożytnym Rzymie.

Zapraszamy do słuchania!

 

Posted on

Cyprysy i cytrusy. Hermés Un Jardin en Méditerranée

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiam wybrane przeze mnie perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

Un Jardin en Méditerranée, czyli Ogród śródziemnomorski. Śródziemnomorski, czyli jaki? Jean-Claude Ellena, tworząc jego pachnący portret, postanowił wyjść poza najbardziej oczywiste skojarzenia geograficzne i, zamiast skupić się na ogródkach włoskich czy greckich, względnie francuskich bądź hiszpańskich – postawił na tunezyjskie.

 

Tak, tak, są i po tamtej stronie wielkiej wody. Flora Tunezji jest mocno zróżnicowana, ale u północnych wybrzeży przypomina tę znaną z europejskich brzegów Morza Śródziemnego. Rosną tam drzewa oliwne, drzewka cytrusowe, cyprysy, figowce i palmy. Kwitną oleandry, bugenwille i pelargonie. Swoją woń rozsiewają aromatyczne zioła: rozmaryn, tymianek, oregano…

 

Najpiękniejsze ogrody śródziemnomorskie kryją się pewnie w prywatnych enklawach otoczonych kamiennymi murami, bezpieczne od zaczepiających je turystów. We własnym zaciszu rośliny wzbijają się w górę pośród alejek z misternie układanej mozaiki, niektóre tkwią wdzięcznie wyprostowane w donicach z gliny i terakoty spłowiałych od słońca. Jeśli gdzieś obok bije mokre serce fontanny, wystawiają ku niej swoje spragnione listki. Jeśli stoją ławki, oplatają je dyskretnie i nadstawiają uszu, zaciekawione ludzkimi szeptami.

Jean-Claude Ellena namalował dla Hermésa śródziemnomorski ogródek swoimi słynnymi akwarelami. W Un Jardin en Méditerranée czuć nie tylko ogorzałą florę, lecz także szmer fontanny i cichy wiatr, potrącający gałązki. Jest siódma rano, alejkami przechadza się smukła kobieta w luźnej pasiastej sukience z cienkiego lnu. Jej ciemne, gładkie włosy splecione są w wysoki kok, na śniadej skórze pobłyskuje drobna złota biżuteria. Jak wróżka z dziecięcych bajek pochyla się z troską nad każdą rośliną; wypowiada czułe zaklęcia, przechyla delikatnie konewkę i śledzi bieg połyskujących kropel… Kap, kap, w powietrze wzbija się zniewalający aromat wilgotnej zieleni i parujących kamieni. Krew zaczyna krążyć w łodygach coraz szybciej.

 

W każdym ogródku Hermésa czuć tę charakterystyczną woń mokrej ziemi. Tu jest subtelna, choć niebieskie zabarwienie flakonika może sugerować co innego. Un Jardin en Méditerranée nie jest wodny, jest zielony, rześki i chwilami dość ostry. Przywodzi na myśl zapach Voyage d’Hermés, stworzony trzy lata wcześniej przez tego samego autora. W odróżnieniu od niego nie inspiruje, by wyruszyć w nieznane – inspiruje, by wyruszyć nad Morze. Nad Morze Śródziemne, rzecz jasna. Nie namawia do przeżywania przygód, a podpowiada, by zwolnić i cieszyć się chwilą.

 

Te perfumy to opowieść o sąsiedzkiej sielance. W tym zakątku z donic w kolorze płowej ochry swoje żółte główki wystawiają do słońca cytryny. Tuż obok, w spękanej kamionce, figowiec rozpościera senne jeszcze ramiona. Nieopodal, w cieniu ogrodzenia, poranne rytuały rozpoczęły już cyprys i jałowiec. W skupieniu układają igły, a kilka kroków dalej przycupnął nieśmiały oleander i ukradkiem im się przygląda, pąsowiejąc na płatkach. Panuje nastrój spokojnego poranka. Gdzieś za murami chłodny jeszcze wiatr popycha fale w stronę pustych plaż, w kawiarniach parzy się pierwsze kawy…

 

 

Posted on

Baklawa

Chrupiące, cieniutkie jak papier płaty ciasta filo. Warstwy drobniutko posiekanych orzechów. Korzenne przyprawy. A do tego słodki, gęsty jak miód syrop. Czy znacie jakiś bardziej sielski deser?

Grecy uważają baklawę (znaną też jako bakława lub baklava) za swoje dzieło. Turcy się z nimi nie zgadzają, ale historia słodkiego deseru nie jest znana na tyle dobrze, żeby jednoznacznie przyznać komuś rację. Niektórzy twierdzą, że przepis na baklawę powstał w kuchniach pałacu Topkapi w Stambule – podobno niejeden sułtan miał zwyczaj częstowania baklawą janczarów. Inni uważają, że lepka baklawa ma korzenie w epoce poprzedzającej czasy Imperium Osmańskiego. I rzeczywiście, kilkuwarstwowe chleby były wypiekane w Centralnej Azji przez ludy tureckie już wieki wcześniej, a pierwsze wzmianki o perskim deserze lauzinaq pochodzą z czasów schyłku Kalifatu Abbasydów w XIII wieku. Etymologii nazwy lauzinaq szukać należy w aramejskim słowie oznaczającym migdały, a sam deser to pasta migdałowa przełożona warstwami ciasta (podobno “cienkiego jak skrzydełka konika polnego”) i nasączona słodkim syropem.


Najbardziej podobna do dzisiejszej baklawy wydaje się jednak placenta, pochodząca ze starożytnego Rzymu. Ciasto opisał w II wieku p.n.e Katon Starszy, a jego receptura bardzo przypomina przepis na baklawę: wielowarstwowe ciasto (tracta), przełożone mieszanką sera i miodu rozbitych w moździerzu z liśćmi laurowymi, pieczone, a następnie polewane miodem. Niektórzy badacze uważają jednak, że deser jest jeszcze starszy i że ma greckie korzenie. Być może rzymska placenta pochodzi od greckiego słowa plakous, oznaczającego cieniutkie pity, a przepis na deser skopiowano z greckiej książki kucharskiej. Antyfanes stworzył kwiecisty opis plakous już w III wieku p.n.e. Cóż, nie byłby to pierwszy raz, kiedy Rzymianie “pożyczyli” sobie osiągnięcia antycznych Greków.

Nie jest to też pierwszy raz, kiedy Grecy i Turkowie spierają się w sprawach kulinarnego dziedzictwa. Wiele dań pochodzących z antycznej Grecji znano w czasach Cesarstwa Bizantyjskiego; następnie przejęło je Imperium Osmańskie. Jedno tylko jest pewne: współczesna baklawa jest pyszna! Nic dziwnego, że jej popularność rozszerzyła się na Bałkany, Kaukaz, kraje Maghrebu i Lewantu.

W Grecji baklawa pozostaje popularnym deserem i często jest przygotowywana z okazji wesel lub świąt. Listkowe ciasto filo smarowane jest oliwą i przekładane rozdrobnionymi orzechami, najczęściej orzechami włoskimi lub migdałami, czasem także pistacjami. W wielu przepisach zamiast oliwy do przygotowania baklawy sugeruje się użycie klarowanego masła. Grecja nie jest jednak krajem znanym z produkcji masła; słynie natomiast  z pysznego miodu, który wykorzystuje się albo bezpośrednio do polania ciasta, albo do przygotowania syropu. Do syropu czasem dodaje się też sok z cytryn, dzięki czemu deser jest odrobinę mniej zabójczo słodki. Orzechy miesza się z korzennymi przyprawami, przede wszystkim lubianym przez Greków cynamonem.

 

Grecka baklawa

20 płatów ciasta filo (ciasto wyjmujemy z lodówki na 2 godziny przed użyciem)

250 ml oliwy

2 łyżki posiekanych orzechów (włoskie + migdały)

 

syrop:

1 szklanka miodu

1 szklanka cukru

1 ½ szklanki wody

sok z 2 cytryn (ok. 100 ml)

Wszystkie składniki mieszamy w garnku z grubym dnem i zagotowujemy.

Gotujemy na średnim ogniu aż do uzyskania konsystencji lejącego się miodu (lub, jeśli mamy termometr cukierniczy, do uzyskania 115°C) – około 20 minut.

Studzimy.

 

nadzienie:

150 g migdałów

150 g orzechów włoskich

2 łyżki brązowego cukru

łyżeczka mielonego cynamonu

łyżeczka mielonego kardamonu

skórka starta z 1 pomarańczy

Orzechy rozgniatamy w moździerzu lub rozdrabniaczu.

Mieszamy z pozostałymi składnikami.

Piekarnik rozgrzewamy do 180°C.

Prostokątną blachę smarujemy warstwą oliwy.

Po otwarciu przykrywamy ciasto filo wilgotną ściereczką, żeby nie wyschło.

Jeśli to konieczne, przycinamy ciasto do rozmiaru blachy.

Najpierw układamy 6 warstw ciasta, każdy płat smarując oliwą.

Następnie rozkładamy połowę nadzienie.

Układamy kolejne 6 warstw posmarowanego oliwą ciasta.

Posypujemy drugą połową nadzienia.

Kończymy 8 warstwami posmarowanego oliwą ciasta.

Ostrym nożem kroimy ciasto w romby.

 

Pieczemy na złoto, około 30 minut.

Po wyjęciu z piekarnika od razu polewamy baklawę wystudzonym syropem.

Posypujemy posiekanymi orzechami.

 

Odstawiamy do przestudzenia i nasiąknięcia na co najmniej 4 godziny, a najlepiej na całą noc.

Baklawę przechowujemy w temperaturze pokojowej.

Jest bardzo smaczna na drugi, trzeci dzień.

Posted on

Ludzie z Placu Słońca

Śródziemnorze, jak mało który rejon naszej planety, więzimy w klatce stereotypów. Przypisujemy cechy, których nie ma; wyolbrzymiamy te, które pasują do obrazu krainy niczym niezmąconej szczęśliwości. Winą za to najprościej obarczyć słońce, nazbyt łatwo kojarzone z wakacyjnym odpoczynkiem i beztroską. A przecież w jego promieniach, tak samo, jak wszędzie indziej, rozgrywają się dramaty, ludzie zaś popełniają błędy.

Aleksandra Lipczak, laureatka czwartej edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego, skrupulatnie dekonstruuje mit raju, za jaki uważana jest Hiszpania. W swoim wnikliwym studium tamtejszego społeczeństwa opowiada o wszystkich chorobach, które je dotknęły: od bezrobocia po nadmiar turystów, od trudności z asymilacją migrantów po nadal odczuwalne skutki wieloletniej dyktatury. Robi to bez cienia moralizowania, ale i bez lukru – na próżno szukać w książce pocieszenia, sztucznie rozdmuchanej nadziei, choćby migawki tych słodkich obrazków, które fundują nam agencje podróży. Zamiast nich mamy pragmatyczną i pozbawioną złudzeń opowieść o tym, jak Arkadia zamienia się w państwo pogrążone w kryzysie; o tym, jak zachłyśnięcie się sukcesem prowadzi do ruiny, a wiara w to, że wolno nam wszystko, może pęknąć jak bajka mydlana. Opowieść o upadku, jakich wiele już było na kartach historii, a przecież ciągle potrzebną i ważną, skoro człowiek wydaje się nie wyciągać odpowiednich wniosków.

 

Ludzie z Placu Słońca to reportaż, który warto potraktować jak lekcję: historii, geografii, spotkań z ludźmi. Lekcję uważnego patrzenia na szczegóły, które potrafią skutecznie chować się nawet – a może szczególnie – w jasnym śródziemnomorskim świetle.

Aleksandra Lipczak, Ludzie z Placu Słońca, Dowody na Istnienie, Warszawa 2017

 

UWAGA! Weź udział w naszym konkursie i wygraj egzemplarz Ludzi z Placu Słońca!

Posted on

Ludzie z Placu Słońca Aleksandry Lipczak – konkurs książkowy

Zachęcając Was do lektury doskonałego reportażu o hiszpańskim kryzysie (recenzję przeczytać możecie tutaj), z radością ogłaszamy, że dzięki uprzejmości wydawnictwa Dowody na Istnienie mamy dziś dla Was dwa egzemplarze Ludzi z Placu Słońca.

Co zrobić, aby stać się posiadaczem jednego z nich? Otóż pod niniejszym postem należy zostawić komentarz stanowiący dokończenie zdania:

Mój ulubiony reportaż to…

Na Wasze wpisy czekamy do sobotniego wieczoru. Lentkowa ekipa wybierze dwie najciekawsze odpowiedzi i nagrodzi je książkami. Laureaci zostaną powiadomieni o swojej wygranej na naszym fanpage’u na Facebooku w niedzielę 13 sierpnia.

Szczegółowy regulamin konkursu dostępny jest tutaj: regulamin konkursu Ludzie z Placu Słońca

Miłej zabawy!

Posted on

Lente#02 na wakacje

Morze Śródziemne uwodzi od wieków, uwodzi każdego. Jednym jawi się jako miraż wiecznej szczęśliwości, Arkadia, kraina rozkoszy; innym przypomina, że można inaczej – wolniej, pełniej, intensywniej.

W wakacyjnej edycji “Lente” (wydanie z roku 2016) łączymy obie te perspektywy; cieszymy się gorącym latem, dopieszczamy zmysły, ale także – przede wszystkim! – szukamy nowego spojrzenia na grzejący się w słońcu świat. Takie właśnie jest bowiem pierwotne znaczenie łacińskiego terminu seductio: pokazywać inną drogę, odmienną perspektywę.

lente cover02

Począwszy od uwodzicielskiej (bo bez wątpienia zachęcającej do lektury!) okładki autorstwa Daniela Horowitza, artysty, którego prace zdobiły tytułowe strony czasopism takich, jak “New York Times” czy “Time Magazine”, aż po końcowe refleksje i chwilę zadumy, na 136 stronach naszego albumu będziemy kusić i wabić – do osobistego odkrywania Śródziemnomorza. Odbędziemy podróż na malowniczą wyspę Capri, poznamy dzieje portugalskiej Sintry, uważanej za jeden z najpiękniejszych zakątków Europy, a na wyspie miłości, Cyprze, oddamy się wakacyjnemu leniuchowaniu z… całą rodziną. Damy się oczarować pełnym pasji tancerzom flamenco i tajemniczemu andaluzyjskiemu duchowi duende, a następnie poznamy życiorys miłośnika Grecji, Patricka Leigh Fermora – pisarza i podróżnika, uważanego powszechnie za pierwowzór  Jamesa Bonda. Przyjrzymy się też losom licznych partnerek Pabla Picassa, opowiemy historię muz włoskiego i hiszpańskiego designu i spotkamy z jednym z najsłynniejszych miłośników Mare Nostrum – kapitanem Cousteau. Powróciwszy z zakątków Południa w zacisze własnego domu, przyrządzimy znakomite, aromatyczne napoje chłodzące, nierzadko mające moc afrodyzjaku; nozdrza czarować będziemy śródziemnomorskimi perfumami o wielowiekowej historii, a chwilę wytchnienia podarujemy sobie w gorącym i wilgotnym tureckim hamamie, rozważając rolę, jaką pełnił w kulturze starożytnej owoc nad owoce – jabłko.

(więcej o tej edycji albumu: tutaj)

Wakacyjną edycję “Lente” zamówić można tutaj.

Posted on

5 wybranych śródziemnomorskich miejsc, w których można poczuć się jak w raju

Śródziemnomorze to ogromny region geograficzny i historyczny, obejmujący ziemie trzech kontynentów; różnorodny pod względem kultury i pejzażu. Lista najpiękniejszych jego zakątków powinna liczyć sobie dziesiątki, jeśli nie setki pozycji. Nam pod palce wskoczyły dziś właśnie te.

Ogrody Hanbury (Włochy)

Położony w Ligurii ogród, należący do XIX-wiecznego filantropa sir Thomasa Hanbury, to 18 hektarów roślinności pochodzącej z sześciu tzw. śródziemnomorskich stref klimatycznych. Niecodzienne nagromadzenie gatunków zawdzięczamy wybitnym niemieckim botanikom sprowadzonym do Włoch specjalnie do opieki nad ogrodem: Ludwigowi Winterowi i Alwinowi Bergerowi. Dzięki opracowanemu przez Bergera katalogowi roślin (który można przeczytać tutaj), ogród Hanbury zyskał zasłużoną sławę jednego z najpiękniejszych w Europie.

Ogrody Hanbury, fot. Tim Gage / Flickr,
Ogrody Hanbury, fot. Tim Gage / Flickr, CC BY-SA 2.0

 

Adres: Mortola Inferiore, Corso Montecarlo, 43, 18039 Ventimiglia IM, Włochy


Jardín Botánico La Concepción (Hiszpania)

Najpiękniejszy ogród Malagi został założony ponad sto lat temu przez małżeństwo markizów z rodu Loring. Wieść niesie, że miał być wspomnieniem podróży poślubnej, podczas której para miała okazję podziwiać najpiękniejsze ogrody Europy. La Concepción można zwiedzać różnymi szlakami, np. “W 80 drzew dookoła świata”, a także przyjrzeć się archeologicznym skarbom eksponowanym w pawilonie muzeum Loring.

Mirador en el Jardín Botánico-Histórico La Concepción, Málaga” autorstwa vreimunde opublikowane na licencji CC BY 2.0.
Mirador w Jardín Botánico-Histórico La Concepción, fot. vreimunde / Flickr, CC BY 2.0

Adres: Camino del Jardín Botánico, 329014 Malaga, Hiszpania

 

Rezerwat przyrody Banias (Izrael)

Ten zakątek północnego Izraela kryje wiele skarbów. Nie sposób pominąć imponującego wodospadu, mającego początek w strumyku tryskającym u podnóża góry Hermon, najwyższej w kraju. Rezerwat obejmuje także Cezareę Filipową (Dan) – starożytne miasto wymienione w Nowym Testamencie, z ruinami m.in. świątyni Heroda. Równolegle, wciąż na terenie Banias, zobaczyć można jaskinię ze starszą jeszcze świątynią, wzniesioną na cześć greckiego bożka Pana.

Banias, fot. יאסר שואהנה / Lehava Sakhnin via the PikiWiki - Israel free image collection project
Banias, fot. יאסר שואהנה / Lehava Sakhnin via the PikiWiki – Israel free image collection project

Adres: dotrzeć można tu główną drogą 99 – więcej informacji znajdziesz tutaj

 

Park Narodowy Jezior Plitwickich (Chorwacja)

Oto prawdziwy raj dla miłośników naturalnych zbiorników wodnych, którzy mogą podziwiać tu 16 jezior krasowych połączonych ze sobą licznymi wodospadami. Co ciekawe, park zwiedzać można kilkunastu różnymi trasami, pokonując je pieszo, niewielkimi statkami pasażerskimi oraz pociągami drogowymi.

Jeziora Plitwickie, fot. Pablo BM / Wikipedia, CC BY 2.0
Jeziora Plitwickie, fot. Pablo BM / Wikipedia, CC BY 2.0

Adres: ok. 140 km od Zagrzebia, w środkowej części Chorwacji. Tu można zobaczyć opis dojazdu i mapę.

 

Arkadia albo… Delfy (Grecja)

Jesteśmy w domu! Okryta aurą tajemniczości Arkadia stanowi fragment greckiego Peloponezu. Opiewana przez renesansowych twórców, stała się symbolem ziemskiej idylli (słynne “Et in arcadia ego”). Wydaje się jednak, że najpiękniejszym punktem na mapie tej części Hellady są Delfy. Być może, ze swym archeologicznym dziedzictwem, potrafią o mitycznym raju opowiedzieć nie mniej niż Matka Natura.

Delfy, fot. Andy Montgomery / Flickr, CC BY-SA 2.0
Delfy, fot. Andy Montgomery / Flickr, CC BY-SA 2.0

Adres: mapa dojazdu dostępna jest tutaj.

Aby stworzyć zielony, rajski kącik we własnym domu, wykorzystaj nasze piękne kosze na rośliny! Znajdziesz je w sklepie Lente, a dokładnie tutaj

 

Zdjęcie główne:  Park Narodowy Jezior Plitwickich, Chorwacja, fot. Anton Gorlin – antongorlin.com
Posted on

Owoc nad owocami. O jabłku w kulturze

Drzewo, jabłko i wąż – obraz znajomy jak widok z okna. Pierwsze skojarzenie: Księga Rodzaju, kuszenie, grzech. Tymczasem tłem dla tego obrazu mógłby być tak samo Eden, jak i mityczny ogród Hesperyd, w którym wąż strzeże złotych jabłek Hery. Jabłko leżało też w dłoni Afrodyty i królów Europy. Jak daleko sięga symbolika jabłka i… czy zawsze chodziło o to samo jabłko?

U początków wszelkich mitologii leży świat znany ich autorom. W starożytności człowiek Śródziemnomorza otoczony był naturą; to natura stanowiła jego codzienność, muzę i widnokrąg, i to w jej kontury wpisywał znaczenia, tworząc mit. Łatwo można sobie wyobrazić krągłe owoce na drobnych gałęziach, kuszące zapachem i soczystym miąższem, jednak zanim sięgniemy po nie ręką, warto przyjrzeć się konarom i nie sprowokować niewidocznego niemal węża owiniętego wokół jednego z nich. Szybkie cofnięcie ręki sprawia, że z owocem odchodzimy jak z trofeum, zwyciężywszy tym razem pierwotne siły natury.

Dość makabryczną historię pochodzenia jabłka proponuje Serwiusz w komentarzach do Bukolik Wergiliusza. Sugeruje on, że niejaki Melos, zrozpaczony po śmierci ukochanego Adonisa, powiesił się na drzewie, zaś również kochająca Adonisa Afrodyta ulitowała się nad mężczyzną i przemieniła jego ciało w owoc, który nazwano od jego imienia – μῆλον (melon), czyli jabłko. Stąd prosta droga do łacińskiego malum, w którym to słowie jedynie długość głoski „a” odróżniała „jabłko” od „zła” – oba wyrazy miały identyczną pisownię. To właśnie z tej homonimii bierze się cała historia jabłka w naszej tradycji. W tekście owoc ten nigdy nie zostaje faktycznie sprecyzowany, ale zasłyszane w kontekście drzewa owocowego „jabłko/zło” szybko trafia na podatny grunt sztuk pięknych, a jednocześnie bardzo zgrabnie wpisuje się w znaną już ze starożytności symbolikę, pomocną w podkreślaniu misji nowej religii. Taką filologiczną drogą w krągłe, rumiane kształty jabłka wpisany zostaje grzech. Cielesność pogańskich kultów staje Adamowi w gardle, rodzi się wstyd i poczucie winy, które odtąd mają towarzyszyć człowiekowi w jego odwiecznym konflikcie ciała z duchem. Jabłko bowiem, zanim trafiło z gałęzi do dłoni Ewy, a stamtąd do ust Adama, przyczyniając się do przegnania nas z rajskiego ogrodu, wcześniej lubiło przechodzić z rąk kobiecych do męskich i odwrotnie, kojarzone było z Afrodytą/Wenus i kobiecymi kształtami. Symbolizowało miłość fizyczną i płodność, ale też zmierzch i nieśmiertelność. Pełne koło życia ludzkiego.

Adam i Ewa, fresk z katakumb Piotra i Marcelina w Rzymie, IV w.
Adam i Ewa, fresk z katakumb Piotra i Marcelina w Rzymie, IV w.

Motyw jabłka łączącego kobietę z mężczyzną znajdujemy w kilku mitycznych historiach o podstępnym zdobyciu damy serca. Atalanta nie miała wielkiej ochoty na zamążpójście i sprytnie wyzywała kolejnych zalotników do wyścigu. Sama była jednak niezwykle szybka i gdy tylko doganiała konkurenta, przebijała go włócznią. Aż do chwili, gdy w szranki stanął z nią Hippomenes, lub według innej wersji Melanion, którego imię już sugerowało rodzaj podstępu. Od Afrodyty dostał on złote jabłka, które rzucał za siebie, a Atalanta, skuszona i zaciekawiona, podnosiła je, tym samym przegrywając i w efekcie oddając się za żonę sprytnemu Hippomenesowi/Melanionowi. Podstępu z jabłkiem użył też Hermochares, wypisując na owocu ślubną przysięgę i rzucając go pod nogi Ktesylli (podobnie Akontios przechytrzył Kidyppe). Dziewczyna podniosła jabłko i z ciekawości przeczytała napis, co zobowiązało ją do ślubu. W najbardziej znanym micie bogini niezgody Eris rzuciła jabłko pomiędzy Afrodytę, Herę i Atenę, a zmuszony do osądzenia ich urody Parys, mimo kuszących obietnic władzy, mądrości i zwycięstw, nie oparł się mirażowi miłości najpiękniejszej z kobiet i oddał jabłko Afrodycie. Odtąd stało się ono jej atrybutem, a Parys musiał pójść raz obraną drogą i popełnił jedno z największych wykroczeń, jakiego w świecie greckim można się było dopuścić – znieważenia domu człowieka, który go gościł, Menelaosa. Wykradłszy mu żonę, uciekł do Troi, czego efekty literatura opiewa ze wszystkimi krwawymi detalami. Jabłko „dla najpiękniejszej” stało się zarzewiem konfliktu całego świata greckiego z jednym miastem.

I wreszcie mit o największym być może znaczeniu: złote jabłka podarowała w prezencie ślubnym Herze Gaja. Rosły one w ogrodzie pilnowanym przez Hesperydy, nimfy wieczorne, oraz przez potwora w kształcie węża czy też smoka. Zgodnie z boskim prawem nie mogły się znajdować poza sadem lokowanym u stóp gór Atlas; kiedy więc Herakles zabrał je podstępem, Atena odniosła je na miejsce. Sceny ilustrujące te wydarzenia pojawiają się na greckich wazach i rzymskich mozaikach. Wąż owija się na nich wokół pnia niewielkiego drzewka, które najczęściej ma niezbyt obfitą koronę. Podobieństwo do wczesnochrześcijańskich wyobrażeń wygnania z raju jest uderzające…

Noël Hallé, Zawody między Hippomenesem i Atalantą
Noël Hallé, Zawody między Hippomenesem i Atalantą

 

Jak widać, przyciąganie i zakaz, ciekawość i pokusa oraz perypetie damsko-męskie towarzyszyły jabłkom już w pierwszych mitach greckich. W Starym Testamencie, powstałym przecież w oparciu o dziedzictwo kultur wschodnich wybrzeży Morza Śródziemnego, zakazany owoc pojawia się na samym początku historii człowieka i symbolizuje kuszenie, grzech, utratę niewinności, a zarazem wiedzę. Jak już powiedzieliśmy, tylko tradycja zachodniego chrześcijaństwa dzięki łacinie i ikonografii uznaje ten owoc za jabłko. Są wprawdzie wyjątki: na mozaikach bizantyńskich z XII wieku, przykładowo w katedrach w Monreale na Sycylii lub w Otranto w Apulii, przedstawiających drzewo poznania dobra i zła, zdecydowano się na figowiec, co również wydaje się uzasadnione (jabłoń w Biblii pojawia się jeszcze tylko w Pieśni nad Pieśniami, w kontekście miłości fizycznej; figa występuje bardzo często zarówno w tekście, jak i w rzeczywistości na tych terenach). Jednak już od czasu renesansu, kiedy to powrócono do klasycznych wzorców, artyści czerpią z kulturowych odniesień do jabłka. Chętnie korzysta się z wdzięcznych tematów mitologicznych, jak trzy gracje (Rafael i del Cossa przedstawiają je z jabłkami w dłoniach), Atalanta, sąd Parysa czy po prostu Wenus. Nieprzypadkowo Lucas Cranach Starszy maluje pod jabłonią zarówno Wenus, Ewę, jak i Madonnę. U Carla Crivellego Dzieciątko trzyma wielkie jabłko, u Agnolo Bronzina – drobne jabłuszka. Francisco de Zurbarán wkłada niewielkie jabłko między palce Matki i Dziecka. Zwiastowanie namalowane przez Fra Angelica odbywa się w dyskretnej bliskości Adama i Ewy, widocznych wśród leżących na ziemi jabłek w ogrodzie młodej Marii. Wszystkie te zabiegi mają symbolizować odkupienie grzechu pierworodnego i przegnanie nieczystych duchów pogaństwa; nowe życie. Tymczasem w kulturze żydowskiej, w której funkcjonuje hebrajski oryginał Genesis bez pośrednictwa przekładu, jabłko ma do tej pory konotacje pozytywne, między innymi jako pomyślna wróżba na noworocznym stole, i zupełnie nie jest kojarzone z historią Adama i Ewy. Także w islamie drzewo życia, często wykorzystywane jako ornament, nie jest przypisane do żadnego gatunku.

Carlo Crivelli, Madonna z Dzieciątkiem, ok. 1480 r., kolekcja Guglielma Lochis
Carlo Crivelli, Madonna z Dzieciątkiem, ok. 1480 r., kolekcja Guglielma Lochis

Jako owoc drzewa poznania dobra i zła, jabłko symbolizuje również wiedzę i wtajemniczenie, czego wizualną formą bywa zarówno cały owoc, jak i pięcioramienna gwiazda widoczna po jego przekrojeniu. Wraz z berłem natomiast stanowi insygnia władzy królewskiej na ziemi. W tej funkcji znane było także pod nazwą „świat”: zarówno jedno, jak i drugie posiada przecież doskonałą formę kuli.

Interpretacja „owocu” jako „jabłka” ma też wymiar etymologiczny. Zarówno w grece, jak i w łacinie istniały osobne słowa dla tych dwóch znaczeń (owoc: gr. καρπός/karpos i łac. pomum), ale jabłko (melon, malum) często oznaczało po prostu duży, kulisty owoc lub warzywo. W dużej części śródziemnomorskich języków dzisiejsze „jabłko” pochodzi od jednego z tych dwóch rdzeni: poma (katal.) pomme (fr.), mela (it.) lub puma/pumu w dialektach południowowłoskich, mollë (alb.), μήλο (milo, gr.). Hiszpańska manzana pochodzi od nazwy pewnego gatunku jabłka, natomiast co do tureckiego słowa alma/elma nie ma pewności, czy powiązane jest z dialektami greckimi czy też raczej rdzeniem środkowoazjatyckim. W słoweńskim, chorwackim, bośniackim czy macedońskim słychać nasz słowiański rdzeń jabłka. Pobrzmiewa ono także w nowożytnych nazwach warzyw i owoców: i tak na przykład mamy granat – melograno (wł.), dosłownie „ziarniste jabłko”, melon (gr. melopepon czyli dojrzałe jabłko) – melon (fr. i jid.), melón (hiszp.), melone (wł.), meloi (bask.) oraz włoski i grecki bakłażan: melanzana i μελιτζάνα (melitzana), gdzie arabskie bādingiān połączyło się ze znanym nam już wyrazem mela. Od łacińskiego rdzenia pom- mamy natomiast ziemniaka we Francji: pomme de terre, jak również naszego pomidora, czyli nic innego jak pomodoro (wł.), pomo d’oro, złote jabłko, czy pomarańczę, ze średniowiecznego pomarancia – pomarańczowe jabłko.

Riccardo Meacci, Ogród Hesperyd, 1894 r.
Riccardo Meacci, Ogród Hesperyd, 1894 r.

Zapis „jabłko” jest tu oczywiście skrótem myślowym: równie dobrze słowo to mogłoby być użyte w znaczeniu „owoc” i niewykluczone, że przez podobne uproszczenia jabłko obrosło przez stulecia tak bogatą historią. Przewijające się przez mitologię grecką „złote jabłka” niekiedy interpretuje się jako pigwę lub morelę, obie czasem określane w starogreckim słowem χρυσόμηλον (chrisomilon) – złote jabłka czy też złote owoce, co też znacznie lepiej odpowiada faktycznemu ich wyglądowi. Nie można więc wykluczyć, że gdyby nie przekłady, w ogrodzie Hesperyd rosłyby piękne złote pigwy, a zamiast jabłka Adama mielibyśmy jego figę. Być może bez tej długiej tradycji Magritte nie stworzyłby serii obrazów z wielkim zielonym jabłkiem, Beatlesi nie założyliby Apple Corp., a pewien ich fan nie opatrzyłby komputera nadgryzionym jabłuszkiem, tylko na przykład żuczkiem. Ab ovo usque ad mala.

Artykuł ukazał się drukiem w Lente#02.

 

Zdjęcie główne: fresk z domu cesarzowej Liwii w Prima Porta
Posted on

Giardino di Ninfa

Mówią, że Arkadia to kraina fikcyjna, wyidealizowana. Jest ziemskim rajem, miejscem wiecznej szczęśliwości i beztroski. Malarze widzieli ją jako piękny ogród, w którym nie mogło zabraknąć symbolu przemijania. Trupia czaszka przypominać miała, że każde, nawet najszczęśliwsze życie nieuchronnie kończy się śmiercią.

Są też Arkadie całkiem realne, dalekie od urojeń, choć nie mniej magiczne. Położona w Lacjum Ninfa w XII i XIII stuleciu była miasteczkiem tętniącym życiem. W XIV wieku opustoszała na skutek epidemii malarii. To, co zostało po czasach świetności, porosły dzikie trawy i krzewy. Odwrotnie niż na malarskich płótnach, czerep stał się punktem wyjścia dla stworzenia namiastki raju: na początku XX wieku jeden z członków rodziny Caetani, do której należały okoliczne ziemie, wrócił do domu po trudach I wojny światowej. Uznał, że jego misją będzie tworzyć i celebrować życie poprzez założenie bujnego ogrodu. Kolejne pokolenia rodu porządkowały ruiny średniowiecznego miasta i przekształcały go w rodzaj botanicznej oazy. Swoją misję pojmowały w kategoriach niemal sakralnych. Ogród jest przecież jak dzieło sztuki, którego celem jest tylko piękno i uciecha patrzącego, zaś ogrodnik pełni rolę podobną do Stwórcy.

 

Dziś do tej rajskiej krainy nieopodal Rzymu może wybrać się każdy – wystarczy zarezerwować miejsce w grupie zwiedzających. Czeka na nas zarys dawnych ulic obsadzony drzewami i kępkami lawendy; zachwyt wzbudzają meandry malowniczej rzeki, nad którą pną się ruiny dawnych mostów. Pachną róże i wiciokrzewy, a pozostałości średniowiecznego miasta przypominają, że nic nie trwa wiecznie. Uczą też, że życie jest cyklem, a narodziny spełniają się tam, gdzie zaistniała śmierć. Nade wszystko jednak pokazują, że każdy ma taką Arkadię, na jaką sobie zasłuży. Albo jaką, dzielnie, sam sobie zbuduje.

 

Zdjęcia: Cristiano Minchillo / Flickr, CC BY-ND 2.0
Posted on

Dolce & Gabbana Light Blue Escape to Panarea: eskapizm w wersji glamour

Artykuł z serii: Perfumy pachnące Śródziemnomorzem

Zapachy, podobnie jak książki, opowiadają historie i odkrywają tajemnice. Czynią to językiem innym od powieści, a jednak równie przekonującym, trwale zapadającym w pamięć, grającym na emocjach, a zarazem przekazującym wiele konkretnych informacji. W niniejszej serii przedstawiam wybrane przeze mnie perfumy, które zamknięto we flakonach razem z opowiadanymi przez nie sekretami Śródziemnomorza.

W starożytności nazywała się Euonimo. Badacze odnaleźli dowody na to, że w epoce brązu, czyli mniej więcej 1200 lat przed naszą erą, pozostawała pod wpływem kultury mykeńskiej. W VII wieku przed Chrystusem splądrowali ją Etruskowie, lecz wkrótce świetność przywrócili jej Grecy. Sielanka trwała do czasów wojen punickich, czyli konfliktu na linii Rzym—Kartagina. Dzisiejsza Panarea, jak większość okolicznego obszaru, sprzymierzona była wówczas z Kartaginą. W wyniku walk w 252 roku p.n.e. przeszła we władanie Cesarstwa Rzymskiego. Do dziś przynależy do Italii.

Ten maleńki skrawek ziemi jest najmniejszą z siedmiu głównych wysp archipelagu Liparyjskiego (dawniej zwanego Eolskim od greckiego boga wiatrów, Eola). Zbudowane są ze stromych wulkanicznych skał, ubogie w roślinność i trudne do zagospodarowania. W sumie mieszka tam na stałe mniej niż 15 tysięcy osób, na samej Panarei – niecałe 300. W drugiej połowie ubiegłego stulecia wysepki zostały odkryte przez turystów, a w 2000 roku docenione przez UNESCO jako obiekt światowego dziedzictwa.

Oddalona od Sycylii zaledwie o 50 km, a jednak sprawiająca wrażenie odległej i niedostępnej, Panarea zyskała sobie szczególną sympatię znanych i bogatych. Mogą tam uciec od błysku fleszy, bo do najpiękniejszych plaż dotrzeć można jedynie drogą morską. W przerwie od opalania ziemscy bogowie mogą skorzystać z dobrodziejstw źródeł termalnych, nurkować lub podglądać delfiny, a wieczorem wybrać się przechadzkę po słynnych barach i dyskotekach. Projektanci Dolce i Gabbana ponoć regularnie wpadają na wyspę, w końcu mają własną rezydencję całkiem niedaleko, na Stromboli. Nic dziwnego, że miejsce doczekało się małego trybutu z ich strony – w postaci poświęconych mu perfum.

Escape to Panarea, czyli ucieczka na Panareę, to edycja limitowana klasyka Light Blue, zresztą jedna z bardziej udanych. Jest beztroska, słoneczna i ocieka słodkim sokiem dojrzałej gruszki. To woń owocowa, miękka i łatwa do lubienia, choć ciężko nie zarzucić jej odrobiny sztuczności. Jest jak opalona piękność z okładek magazynów w białym bikini, prężąca się nad basenem. Z oddali zachwycasz się, a gdy podchodzisz bliżej – widzisz, że od zwykłych kobiet, które spotykasz na co dzień, różni się tylko stanem konta. Ona cieszy się, że chwilę może być sobą z dala od ciekawskich spojrzeń aparatu, ale dla Ciebie czar pryska. I zanim zorientujesz się, że to odarcie ze złudzeń wyjdzie Ci na dobre, poczujesz gorzki smak rozczarowania.

Zapach D&G Light Blue Escape to Panarea to eskapizm w wersji glamour. Wydaje się być wonią lekką, w rzeczywistości przytłacza. Jak luksusowy urlop, podczas którego męczysz się od tego całego nicnierobienia. Smakowitym, soczystym gruszkom towarzyszy intensywny, pudrowo-waniliowy aromat fasoli tonka. Chwilami rozświetla je bergamota, chwilami kwiat pomarańczy i jaśmin dodatkowo zagęszczają atmosferę. Kompozycja jest rozkoszna, ale ciężka. Nadaje się bardziej na wieczorne tańce niż na spacer po plaży, lepiej jej w złotej biżuterii niż w plecionych bransoletkach. Tak nie pachnie rzucenie wszystkiego, by wyjechać w Bieszczady, tak pachnie carpe diem w pięciogwiazdkowym hotelu. Jeśli marzysz o słodkim lenistwie, to perfumy dla Ciebie. Jeśli szukasz wrażeń, szukaj dalej.

Posted on

Las Palmas de Gran Canaria. 8 powodów, dla których stała się kultowym miastem cyfrowych nomadów

Uciekając, zawsze wyznaczamy jakiś azymut: albo uciekamy od (kogoś, czegoś, samego siebie) albo raczej do (kogoś, czegoś, innego siebie). Wakacyjne podróże specjalizują się zwykle w ucieczkach od: zgiełku miasta, monotonii codzienności, znużenia pracą. Uciekamy wtedy, gdzie tylko się da, byle uciec. Gdy jednak nasz wybór padnie na Gran Canarię, a w szczególności na stolicę wyspy Las Palmas, może to być nie tylko ucieczka do, ale przygoda trwająca znacznie dłużej niż urlop. Las Palmas to bowiem miejsce, do którego się ucieka, aby… dalej pracować, ale też spokojnie, komfortowo i pięknie żyć.

O Gran Canarii często powiada się, że jest kontynentem w miniaturze, lecz tak naprawdę wyspa łączy w sobie fragmenty nie tyle jednego, ile nawet kilku kontynentów. Jej południowa część to – wypisz wymaluj – saharyjska Afryka: jest gorąco, sucho i wyjątkowo piaszczyście. Surrealistyczne wrażenie pustynności potęguje wchodzący wprost do oceanu rozległy pas wydm piaskowych, nieustannie na nowo modelowanych przez wiatr. W latach 60-tych na wydartym skrawku pustyni utworzono tu konglomerat masowej turystyki, mający przyciągać bogatych Europejczyków z północy. Sukces inwestycyjny przerósł wszelkie oczekiwania: obecnie emerytowane już pokolenie Szwedów i Niemców ma tu swoje wille, pola golfowe i centra handlowe, a wielkie ekskluzywne hotele ściągają kolejne fale turystów. I choć nie wszystko zdołano przewidzieć (w tym samym czasie powstały tu światowe centra: nudyzmu, turystyki gejowskiej i… ekumenizmu), to jednak ta przedziwna mieszanka wydaje się świetnie funkcjonować.

Zachodnie wybrzeże wyspy z krętymi drogami na szczytach stromych klifów bardziej przypomina śródziemnomorską Europę. Znajduje się tu ukwiecone, pełne portowych mostów i kanalików miasteczko Puerto de Mogan, zwane przez lokalnych Małą Wenecją. Środek wyspy przenosi nas dużo dalej: dzikie masywne góry, wygasłe kratery wulkaniczne, tropikalna roślinność, ogrody botaniczne pełne imponującej wielkości kaktusów przywodzą na myśl Amerykę Południową. Pracę wyobraźni wspomaga typowo kanaryjska architektura z ręcznie rzeźbionymi drewnianymi balkonami – inspirowana ponoć Afryką, a zaszczepiona przez kolonizatorów w Ameryce Łacińskiej. Centrum Gran Canarii to również olbrzymie bazaltowe monolity, wokół których roztacza się już krajobraz nie ziemski, lecz raczej księżycowy.

W ten sposób docieramy na północ wyspy, do jej stolicy i jednocześnie największego miasta na całych Wyspach Kanaryjskich, Las Palmas. Społeczność cyfrowych nomadów, czyli zdalnych pracowników, którzy swoje usługi z powodzeniem świadczą, siedząc “z laptopem pod palmami”, uznaje Las Palmas za miejsce kultowe. Dlaczego? Oto kilka najbardziej przekonujących argumentów.

Plaża Las Canteras, fot. El Coleccionista de Instantes / Flickr, CC BY-SA 2.0
Plaża Las Canteras, fot. El Coleccionista de Instantes / Flickr, CC BY-SA 2.0

1/ Według naukowców Las Palmas jest miastem o najlepszym klimacie na świecie – klimacie “wiecznej wiosny”! Przez cały rok cieszyć się tu można słońcem, świecącym około 6 razy dłużej niż w Polsce, oraz stabilną i optymalną dla organizmu temperaturą około 24 ºC.

2/ W przeciwieństwie do południa wyspy, w Las Palmas nie doświadczymy tłumu zagranicznych turystów, lecz wtopimy się w wesołą, liczącą prawie 400 tysięcy lokalną społeczność. Kanaryjczycy są pracowici, przemili i gościnni, a także wyjątkowo dumni z bycia canarios: oddalenie od Europy i historyczna niezależność ekonomiczna portowej potęgi sprawiają, że swoje związki z Hiszpanią uznają za “pokojowe, gdyż bardzo luźne”.

3/ Las Palmas to miasto z historią: tam, gdzie w XV wieku Hiszpanie rozpoczęli kilkuletni, krwawy podbój wyspy, znajduje się obecnie wspaniała kolonialna starówka Vegueta. Wyróżnia się na niej Katedra św. Anny – o charakterystycznej, jakby przypalonej, czarnoszarej fasadzie. Budowano ją przez ponad 400 lat, dzięki czemu stanowi fascynującą mieszankę stylów. Dla kontrastu mamy bielone ściany, żółte fundamenty oraz drewniane balkony i okiennice domu, w którym mieszkał Kolumb przed swoją pierwszą podróżą do Nowego Świata. Na zewnątrz piękny dziedziniec z dwoma wielobarwnymi złośliwymi papugami, wewnątrz – mini muzeum, prezentujące autentyczne mapy, urządzenia nawigacyjne, listy, a nawet odtworzoną kajutę podróżnika.

Santa Ana czyli św. Anna, fot. Steven Straiton / Flickr, CC BY 2.0
Santa Ana czyli św. Anna, fot. Steven Straiton / Flickr, CC BY 2.0

4/ Plaża, plaża i jeszcze raz plaża! Czterokilometrowa, pokryta białym piaskiem i usiana przyjaznymi knajpkami Las Canteras uchodzi za najwspanialszą plażę miejską w Europie! Szczytem szczęścia – i to wcale niewygórowanym cenowo – jest położone tuż przy niej mieszkanie, w którym zachód słońca na horyzoncie zobaczymy nawet z sypialnianego łóżka, a szum oceanu łagodnie ukołysze nas do snu.

5/ Las Palmas nie jest kulturalna pustynią! Najlepszym na to dowodem jest spektakularna budowla wieńcząca plażę Las Canteras: nowoczesne Audytorium im. Alfreda Krausa. Ta architektoniczna perełka katalońskiego projektanta Oscara Tusquets gości coroczne festiwale muzyczne, teatralne i operowe. Słuchanie koncertu symfonicznego, podczas gdy olbrzymie fale uderzają z impetem w przeszklone ściany budynku, to naprawdę niepowtarzalne przeżycie! Pośród licznych muzeów zajrzeć warto do Muzeum Kanaryjskiego, przedstawiające pasjonującą kulturę Guanczów – pierwotnych plemion zamieszkujących wyspę; do Muzeum Sztuki Sakralnej czy Atlantyckiego Centrum Sztuki Współczesnej.

Audytorium A. Krausa, fot. El Coleccionista de Instantes / Flickr, CC BY-SA 2.0
Audytorium A. Krausa, fot. El Coleccionista de Instantes / Flickr, CC BY-SA 2.0

6/ Las Palmas jest idealnym rozwiązaniem, jeśli nie chcemy lub nie możemy oddalać się od Europy, a mimo to pragniemy zaznać odrobiny egzotyki: niespełna 5 godzin lotu, europejska strefa czasowa i honorowane europejskie ubezpieczenie zdrowotne, tanie i częste połączenia lotnicze, szybki i sprawny internet, kilka przestrzeni coworkingowych. Las Palmas jest też świetną bazą wypadową, jeśli planujemy samolotowe wycieczki na inne wyspy archipelagu. Wzorem Kolumba możemy także wyprawić się statkiem – choćby na drugi koniec globu, z jednego z największych portów na świecie.

7/ Las Palmas jest miastem, które tętni życiem i emanuje beztroskim spokojem: mieszkańcy przesiadują w kawiarnianych ogródkach w handlowej dzielnicy Triana, w położonym przy porcie parku Santa Catalina, na promenadzie przy plaży. Jedzą tapas, piją wino, rozmawiają, słuchają popularnej tu muzyki na żywo albo też sami chwytają za gitarę czy mandolinę i grają, śpiewają, tańczą do białego rana. Równie barwnie i hucznie, co karnawał, celebruje się tu święta religijne, spacerując w procesjach czy odgrywając sceny biblijne. Latem ulice wypełnia muzyka jazzowa i tańce; jesienią czeka nas zaś festiwal operetki zarzuela i międzynarodowy festiwal etniczny WOMAD.

Fot. hh oldman / Wikimedia, CC BY 3.0
Fot. hh oldman / Wikimedia, CC BY 3.0

8/ W Las Palmas jest niedrogo (już od dwóch stuleci obowiązuje tu strefa wolnocłowa), a także przepysznie! Koniecznie trzeba spróbować zupy sancocho z miejscowej ryby cherne, “pomarszczonych ziemniaków” (papas arrugadas) ze słynnym sosem mojo: zielonym lub czerwonym; potrawy ropa vieja (czyli “stare szmaty”) z ziemniaków, mięsa i ciecierzycy, zaś od rozmaitych wariantów paelli z owocami morza łatwo jest się przyjemnie uzależnić. Wyspa słynie również z produkcji i eksportu rumu, którego fascynującą destylarnię i zarazem “żywe” muzeum zwiedzić można w pobliskim miasteczku Arucas.
Las Palmas to jedno z tych miejsc, o którym po urlopowym “skosztowaniu” zaczyna się całkiem poważnie myśleć: To właśnie tutaj pragnę na dłużej zamieszkać! A miasto z uśmiechem pyta: Dlaczego by nie?

 

Zdjęcia na licencjach:
CC BY 2.0
CC BY-SA 2.0
CC BY 3.0